Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

      Co się stało z ich ukochanymi synkami?

Czy bezlitosna zawierucha straszliwej wojny,

Starła ich z oblicza Matki Ziemi,

Niczym podmuch wiatru bezbronny pył…

Co się stało z ich ukochanymi synkami?

Czy może bezwzględnymi rozkazami generałów cynicznych,

Posłano ich w bój zziębniętych i niedozbrojonych,

Pod ogień ckm-ów na ukraińskie okopy…

Może wiedzą choć Aniołowie!

Dlaczego z tysięcy młodych twarzy starto uśmiech,

Spowijając je trwale śmierci bielmem...

Może wiedzą choć Aniołowie!

Dlaczego tysiącom matek przerwano spokojny sen,

Tajemniczym w okolicy serca ukłuciem…

 

Pytając w rzewnych modlitwach Boga,

Dlaczego w gruzach runął cały ich świat,

Niczym od gwałtownego w stół codzienności uderzenia,

Domek z znaczonych przez szulera kart…

Wciąż nie starcza im jednak odwagi,

By zatapiając się w serc swych głębiny,

Spojrzeć także i w oczy Prawdy,

Pytając o sens tej nieludzkiej wojny…

 

Ciskając swymi modlitwami o mury Kremla,

Rosyjskie matki w niezgłębioną popadają wciąż rozpacz,

Gdy żadna nie zobaczy już swego syna,

Którego na zawsze odebrała jej wojna,

 

Ciskając swymi modlitwami o mury Kremla,

Podświadomie w niespokojnych swych duszach,

Żądają odpowiedzi na nurtujące pytania,

O sens śmierci swego ukochanego dziecka…

 

Może wiedzą choć Aniołowie!

Jaki będzie tej strasznej wojny kres,

Czy zakończy się ona trwałym pokojem,

Czy naprędce tylko wymuszonym rozejmem,

 

Gdy rosyjskim matkom nie starcza odwagi,

By zatapiając się w serc swych głębiny,

Spojrzeć także i w oczy Prawdy,

Pytając o sens tej nieludzkiej wojny…

 

Ciskając swymi modlitwami o mury Kremla,

Gdy w ich skołatanych matczynych sercach,

Wciąż jeszcze tli się nadzieja,

Że Bóg ulitowawszy się cofnie czas,

 

I każda jeszcze zobaczy swego ukochanego syna,

Gdy wróci z wojny z uśmiechem na ustach,

Biorąc ją szczęśliwą w ramiona,

Pośród serdecznego wyciskającego łzy wzruszenia…

 

Czy rosyjskich matek rozpaczliwe modlitwy,

Wykute w żarze tysięcy serc głębin,

Z kruszcu cenniejszego od rodu czy platyny,

Bowiem z szczerych i poruszających łez matczynych,

Twardszych i od damasceńskiej stali,

Zdołają mury Kremla rozkruszyć,

Skuteczniej niźli artyleryjskie pociski,

Oblegających niegdyś Moskwę hitlerowskich dywizji…

 

I czy modlitwy tysięcy zrozpaczonych matek,

Na ziemskich uczynków Ostatecznym Sądzie,

Spadną na Putina tysięcy kamieni ciężarem,

Strącając na wieki w piekielne czeluście,

Bezwzględnego dyktatora nieszczęsną duszę,

By cierpiała przez wieki męki zasłużone,

Aż po doczesnego świata kres,

Gdy nie będzie w wieczności żadnych już wojen…

 

Gdy ciskając swymi modlitwami o mury Kremla,

Nie przestają błagać Miłosiernego Boga,

By skończył się w Rosji czas bezprawia,

By umęczona przez lata Ojczyzna odetchnęła,

 

Ciskając swymi modlitwami o mury Kremla,

Błagają by po drugiej stronie życia,

Spotkała każda swego poległego syna,

Którego z winy Putina zabrała jej wojna,

 

Ciskając swymi modlitwami o mury Kremla…

 

- Wiersz opublikowany w Internecie w nocy z 16 na 17 lutego.

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena zakończenie mega! tak
    • Witam - tak bywa w życiu - ale to mija -                                                                        Pzdr.serdecznie.
    • Mieli po dziewiętnaście lat i zero pytań. Ich ciała świeciły jak płonące ikony, nadzy prorocy w jeansowych kurtkach, wnukowie Dionizosa, którzy zapomnieli, że śmierć istnieje. Wyjechali – na wschód snu, na południe ciała, na zachód rozsądku, na północ wszystkiego, co można rozebrać z logiki. Motel był ich świątynią, moskitiera – niebem, które drżało pod ich oddechem. Miłość? Miłość była psem bez smyczy, kąsała ich za kostki, przewracała na trawie, śmiała się z ich jęków. Ale czasem nie była psem. Była kaskadą ognistych kruków wypuszczoną z klatki mostu mózgowego. Była zębami wbitymi w noc. Jej włosy – czarne wodorosty dryfujące w jego łonie. Na jego ramieniu – blizna, pamięć innej burzy. Jej uda pachniały mandragorą, jego plecy niosły ślady świętej wojny. Ich języki znały alfabet szaleństwa. Ich pot był ewangelią wypisaną na prześcieradłach. Ich genitalia były ambasadorami innej rzeczywistości, gdzie nie istnieją granice, gdzie Bóg trzyma się za głowę i mówi: ja tego nie stworzyłem. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Każdy pocałunek – jak łyk z kielicha napełnionego LSD. Każda noc – jak przyjęcie u proroków, gdzie Jezus grał na basie, a Kali tańczyła na stole, i wszyscy krzyczeli: kochajcie się teraz, teraz, TERAZ! bo jutro to tylko fatamorgana dla głupców. Nie było ich. A potem cisza – tylko ich oddechy, jak fale na brzegu zapomnianego morza, gdzie świat na moment przestał istnieć. Nie było ich. Była tylko miłość, która miała skórę jak alabaster i zęby z pereł. Był tylko seks, który szarpał jak rockowa gitara w rękach anioła. Było tylko ciało, które płonęło i nie chciało gaśnięcia. Pili siebie jak wino bez dna. Palili siebie jak święte zioła Majów. Wciągali się nawzajem jak kreskę z lustra. Każdy orgazm był wejściem do świątyni, gdzie kapłani krzyczeli: Jeszcze! Jeszcze! To jest życie! A potem jeszcze raz – jak koniec kalendarza Majów. Byli młodzi, i to znaczyło: nieśmiertelni. Byli bezgłowymi końmi pędzącymi przez trumnę zachodu słońca. Byli gorączką. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Lecz w każdym powrocie, cień drobny drżał, jakby szeptem jutra czas ich nękał. Kochali się tak, jakby świat miał się skończyć jutro, a może już się skończył, i oni byli ostatnimi, którzy jeszcze pamiętają smak miłości zrobionej z dymu i krwi. Ich serca były granatami. Ich dusze – tłukły się o siebie jak dwa kryształy w wódce. Za oknem liście drżały w bladym świetle, jakby chciały zapamiętać ich imiona, zanim wiatr poniesie je w niepamięć. Ich wspomnienia – nie do opowiedzenia nikomu, bo nie ma języka, który wytrzyma taką intensywność. Wakacje były snem, który przekroczył sny. Były jedynym miejscem, gdzie Bóg i Diabeł zgodzili się na toast. Oni – dzieci światła, dzieci nocy, dzieci, które pożarły czas i nie umarły od tego. Jeśli ktoś pyta, kim byli – byli ewangelią spisaną spermą i łzami. I gdy noc gasła, ich spojrzenia się spotkały, ciche, jak dwa ptaki na gałęzi, co wiedzą, że świt jest blisko, a lot daleki. I w ciszy nocy, gdy wiatr ustawał, słychać było tylko szelest traw, a świat na zewnątrz, daleki i obcy, czekał na powrót, którego nie chcieli. Byli ogniem w płucach. Byli czymś, co się zdarza tylko raz. I zostaje na zawsze. Jak tatuaż pod skórą duszy.          
    • łzy raczej nie kłamią uśmiech nie krwawi zaś droga  donikąd gdzieś prowadzi ból to niewiadoma   krok zawsze krokiem horyzont czasem boli tak samo jak myśli które w głowie się panoszą   kłamstwo  śmierdzi kalendarz to prawda śmierć to szczerość człowiek to moment wszechświata 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...