Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Tam jest ukryty jakiś mechanizm. Bez wątpienia. To wiruje i drży. Wydaje z siebie cichy pomruk. Jakieś tryby, przekładnie, ciągnące się znikąd donikąd kable…. Skorodowane rury. Przeguby. Łącza. Rozgałęzienia… Nastawnie prądu, rezystory, transformatory… Zrywy. Przepięcia i zwarcia… Uderza w nozdrza mdława woń elektryczności. Piwniczne schody. Piwniczny odór rozkładu. Zgnilizna. Chłód. Tam jest ukryty włącznik/wyłącznik wszystkiego… Prastary mechanizm w otulinie kurzu i pajęczyn. Przedwieczny…

 

Monotonne tykanie wielkiego zegara niesie się echem po mrocznych korytarzach pustego domu. W opuszczonych pokojach lodowate oddechy ścian, otwierające się i zamykające martwe usta. Spierzchnięte. Sine. Trzeszczące przy każdym poruszeniu powłoki. Jakby ktoś cos mówił. Ale nie mówi. Ale, tylko nic. Ale nic…

Zwisające z karniszy płachty zasłon, kotar, firan, stor… Jakieś podarte łachmany. Pogniecione. Zdewastowane przez czas…. Lecz oto wyłania się z głębin mżących pikseli łoże śmierci. Prujący swoim galionem fale oceanu żaglowiec-widmo. Okadzają umysł nacierające zewsząd majaki i zwidy, jakieś senne reminiscencje. Wychodzą. Przechodzą. Idą na przestrzał. Znikąd-donikąd. W tym swoim niekończącym się korowodzie. Nie wiadomo po co. Zanurzone w wiecznej zmarzlinie przeszłości. Gdzieś  coś… — i znowu coś… — i znowu…  Coś…

 

To ja oddycham, szepcząc do samego siebie. Lustro stojącego trema pokrywa para z moich ust, zacierając ślady nędznej egzystencji, która się kolebie na boki i chwieje. Wszystko się chwieje. I wszystko pokrywa się szronem, trzaskającą powłoką lodu, który rozpełza się wzorzyście po każdym przedmiocie, po mnie… Umierałem już tyle razy, więc mogę umrzeć raz jeszcze.  Szelesty i szmery za drzwiami, za kotarą. Za powłoką nocy. W świetle wiszącej lampy. W świetle kinkietu… Na podłodze, cóż na podłodze…  Zwinięte w kłębek drżące jestestwo…  Kogoś. Czegoś. Niczego… Albowiem niczego… Zaprzepaszczone w czasie truchło. Klekoczące kośćmi szkieletu… Puste oczodoły jakiejś ptasiej czaszki wpatrzone za kanapą w drewniany cokół regału. Nisko. Nisko. Tak bardzo nisko…

Coś szamocze się w sobie. Chrzęści i zgrzyta… Próbuje się wspiąć po półkach, aby dosięgnąć czegoś wyżej i wyżej… Bądź wyżej… Porusza wolno przezroczystymi skrzydłami. Skąd nagle skrzydła? I coraz bardziej puszyścieje w przelocie ćma o rozdygotanych czółkach. Tańczy wokół żarówki. Odbija się. Wznieca kłęby kurzu podczas zagadkowej metamorfozy własnego cienia. Na brzegach książek jarzą się złote litery. Ściśnięte. Upchnięte. Leżące w nieładzie. Czasopisma. Gazety. Broszury. Pożółkłe plakaty… Nieistotne. Już nie mające znaczenia resztki…

 

Wyłania się w czarno-białej scenerii pierwszy aparat do naświetlań. Lata pięćdziesiąte jakiegoś taszkienckiego szpitala. Aparat roentgena… Sołżenicyn sponiewierany kobaltową bombą po wiecznym osiedleniu w kazachskim Kok-Tereku. Czy przeżyje? Przeżył, jak Oleg Kostogłotow, jego bohater z „Oddziału chorych na raka”… Walające się, wyblakłe egzemplarze powieści, wspomnień Ilii Erenburga, Maksyma Gorkiego, Osipa Mandelsztama, Izaaka Babla…  Poza Sołżenicynem i Erenburgiem reszta stracona w latach wielkiej czystki… Ktoś się kogoś bał. Bał się kogoś. Ktoś. Kogoś, ktoś…

 

Na pożółkłym plakacie uśmiechnięty Ray Charles w tych swoich ciemnych okularach i niesamowitą wręcz bielą zębów. Spogląda na mnie uważnie. Obserwuje każde moje poruszenie. Wszędzie jakieś stare telewizory o popękanych kineskopach. Radiole. Zwoje poplątamych kabli. Rozbite szkło. Gruz… Piwniczny zaduch śmierci w opuszczonym, drewnianym domu na Nevada Test Site… Z przybitą do ściany tablicą: Operation Teapot. Nuclear test Apple II. May 5, 1955.

 

Leżę, leżąc w barłogu ze starych gazet, papierów, czasopism… Czegoś wciąż szukam. Wertuję poplamione, pełne nowotworowych guzów, narośli stronice dawnych już dziejów. Rozdziały o chorobie von Recklinghausena, czy innych śmiertelnych malformacjach podobnych do przebiegu zespołu Proteusza. Joseph Merrick. Człowiek słoń. Nat King Cole. Humphrey Bogart. Gary Cooper. John Wayne. Susan Hayward. Agnes Moorehead. Pedro Armendáriz. Paul Newman… I wszyscy inni umarli na raka. W dalszym ciągu unosi się wokół nich mdława woń radiacji oraz gęsta otulina gryzącego, papierosowego dymu. Nieposkromiona śmierć…

 

One wychodzą ze ścian. Wciąż wychodzą z cichym szelestem, szuraniem... Te zjawy i zwidy o nieustalonych rysach twarzy. Te widma umarłych dawno ludzi. Wychodzą i giną w drzwiach do drugiego pokoju. A w pokoju tym lodowata pustka i piskliwy szum bezgranicznej ciszy. Królestwo melancholii, tej właśnie, która odcisnęła swoje piętno jak ślad na łóżku po umarłej na nim mojej matce. Odcisk podłużny w skołtunionej kołdrze. Pasujący do trumny, do tych sosnowych desek wprawdzie, ale klasy deluxe, bez sęków i wypaczeń. Nie. Ona wciąż tu leży i patrzy się tym wzrokiem pełnym bezgranicznego zdziwienia. Wpatruje się w dziwne na suficie kształty. W półmroku tym. W mroku. W świetle padającym z ukosa… Skąd ten blask? Z jakich pokładów przeszłego czasu? Ktoś tu umarł. Kto? Ach, tak. Usta mojej matki są już z sinego kamienia. Jakiego? Należałoby zapytać o to geologa. Albo innego specjalisty od tysiącletnich nawarstwień. Kamienny wzrok widzący wieczność w mrokach niepamięci. Patrzy się na mnie. Patrzy przeze mnie, jak przez warstwę przezroczystego powietrza, nie mając już w swoim widzeniu życia. Lecz jedynie śmierć. Jedynie śmierć. Śmierć. Śmierć, jedynie…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-25)

 

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @huzarc   tak jest.   oddałeś komentarzem całą prawdę wiersza.   dziękuję :)    
    • Przypuszczam, że celowo powtórzenie po raz trzeci 'twarz' w drugim wersie jednak w tak krótkich tekstach powtórzenia szczególnie 'wystają'. Ale może tylko mnie :) Mogłoby być zwyczajnie: "Wiatr smaga moją - i troski",  ilość sylab by się zgadzała, jeśli chodzi o rytm etc. Choć z drugiej strony w ostatnim wersie masz 'moje'... Już sama nie wiem, pewnie marudzę z rana ;)   Ogólnie koleżanka jest uzdolniona poetycko :) 
    • @Migrena To bardzo czuły i bezpośredni wiersz o miłości, który nie boi się patosu i mówi wprost to, co wielu ludzi tylko czuje. Przemawia ona przez słowo, które rozświetla przestrzeń i umieszcza ukochaną osobę w centrum wszechświata. A pragnienia wyrażone przez nie - spina całość istnienia w jedną i szczerą deklarację oddania.
    • Dokładnie         
    • Kocham ją tak, że kiedy wypowiadam jej imię, powietrze jaśnieje - jakby ktoś podkręcił słońce dla nas dwojga. Miłość rośnie we mnie jak rzeka po roztopach: pełna, przenikliwa, przelewa się śmiechem i wdzięcznością, że w tym pomylonym świecie udało mi się ją spotkać. Gdy wypowiada moje imię, wszechświat staje na bacznosć, milknie wirowanie, zostaje tylko puls światła. A kiedy się uśmiecha - smutki odchodzą bez pożegnania, jakby niebo było za małe na ich istnienie. Patrzcie - chciałbym krzyczeć - oto piękno życia, gdy ktoś jest twoim porankiem, twoim zachodem, i tą jedną ciszą, która mówi: „Nie bój się, jestem”. A kiedy na dywanie zasypia obok mnie, wiem już wszystko: że całe szczęście świata mieści się w jej oddechu i w dłoni spoczywającej na moim sercu jak błogosławieństwo. I chcę żyć - tylko po to, by kochać ją dalej. Mocniej. Aż gwiazdy zgasną, bo jej światło będzie pełniejsze.        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...