Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Maciej – czyli o mądrości życia


Rekomendowane odpowiedzi

Szła drogą, spoglądając ukradkiem na znane niegdyś miejsca. Kapliczka została naprawiona, postawiono nowy krzyż, wokół pełno kwiatów. Stary podobał jej się o wiele bardziej. Był drewniany, z wyrzeźbionym przez Macieja Jezusikiem – symbol wiary i nadziei, symbol jej dzieciństwa. Maciej wiele wysiłku włożył w tę rzeźbę. Tworzył ją bez przerwy, dniami i nocami, byle dokończyć do pierwszego dnia wiosny.
- Każdy, kto tu przyjdzie, będzie miał serce pełne nadziei, otwarte na Boga i przychylność losu – mówił.
Gdy była mała często przybiegała pod kapliczkę w wolnym czasie i modliła się, by móc na zawsze tu pozostać.


* * *

Maciej nie powiedział nic, gdy późnym wieczorem stanęła w progu, z wypchanymi torbami. Objął ją ramieniem, zaprowadził do pokoju.
- Pościelę Ci łóżko, usiądź, odpocznij. Myślę, że nie powinienem zadręczać Cię pytaniami. W miejscu, które kochasz, sama znajdziesz wszystkie odpowiedzi. Sama powiedziałaś mi kiedyś, że tylko tutaj świat nabiera właściwych kolorów. Zostań tak długo, jak tylko zechcesz.
- Dziękuję – zdołała wyszeptać tylko, przyglądając się wspartemu na lasce mężczyźnie, jedynemu przyjacielowi, który nie opuścił tego miejsca, by szukać lepszego jutra gdzie indziej. Jedynemu, który mimo podeszłego wieku zdołał jeszcze jakoś odpędzać choroby i śmierć.

* * *

Bartek nie chciał mieszkać na wsi. Nie interesowała go praca na roli, nie chciał zajmować się gospodarstwem. Jego życiem było miasto. Świat otwartych do późna lokali, kina, teatry, muzea. To tutaj chciał wychowywać swoje dzieci, pokazywać im, czym jest świat. Uważał, że na wycieczki za miasto zawsze znajdzie się czas, że są ważniejsze sprawy. Dostęp do wielu szkół, przebywanie wśród ludzi. To nauczyło go otwartości, pozwoliło mu zdobyć dobrą pracę. Wierzył, że tak samo będzie z ich dziećmi.
- Krysiu, nie bądź naiwna. Co oni będą mieli z codziennego życia na wsi? Daleko do szkoły, daleko do pracy, brak większych perspektyw. Przecież na wieś mogą jeździć na wakacje… - przekonywał ją. I udało mu się.

* * *

Jej dzieciństwo miało odcień lata, smak dojrzałych pomidorów i zapach rumianku. Mimo wielu obowiązków w gospodarstwie kochała swój dom, rodziców, okolicę. Miała wielu przyjaciół, z którymi uwielbiała spędzać czas. Wspólne śpiewy przy ognisku, wylegiwanie się na łące w piękne letnie dni przynosiły radość i ukojenie. Życie stawało się harmonijne, pełne spontaniczności, ciepłe i radosne. Gdy wysoko przesuwały się białe obłoki i wspólnie zgadywali, co przypominają, była pewna, że świat jest przychylny, że Bóg jest razem z nią. Nie potrzebowała co niedzielę chodzić do kościoła. Wystarczyło, że samotnie przychodziła pod krzyż, że z wdzięcznością podziwiała otaczający świat, przyrodę. Kochała mocno, z pasją, z radością. I wierzyła, że raj jest właśnie taki, jak jej wieś, jak jej dzieciństwo.

* * *

Rodzice chcieli, by się uczyła. Wiedzieli, że praca w gospodarstwie jest bardzo ciężka. Marzyli o tym, by ich jedynaczka zdobyła coś więcej niż oni. Mówili, że na wieś zawsze może wrócić, ale dobrze byłoby, gdyby miała coś więcej dla siebie, gdyby nie marnowała swoich zdolności. Zawsze uczyła się dobrze. Poszła więc do liceum, potem dostała się na Politechnikę Warszawską, którą ukończyła z wyróżnieniem. W międzyczasie poznała Bartka, którego pokochała jak żadnego innego mężczyznę. Spotykali się przez dwa lata, dojrzewając do decyzji o ślubie. Kiedy mówiła: „tak”, wiedziała, że jest pewna, że tego właśnie chce. Potem pojawiły się dzieci, było dobrze. Oboje z Bartkiem mieli jeszcze dużo wolnego czasu, pracowali w jednej firmie, wspólnie dzielili się domowymi obowiązkami.

* * *

Mama i tata mieli bóle krzyża, przepracowane dłonie i spieczone w lecie ciała. Schylali się z wysiłkiem. Pamiętała, jak pomagała mamie doić krowy, jak wspólnie chodziły po jajka do żony Macieja i często zostawały na wspólne pogawędki. Pamiętała, jak Maciej opowiadał jej, że najważniejsze w życiu jest kochanie ludzi i świata. I wiedziała, że jest to zgodne z jej odczuwaniem otoczenia. Że nie mogłaby inaczej. W ten sposób wszystko miało swój rytm, było proste, prawdziwe, naturalne.

* * *

Gdy wyjeżdżała, była przerażona. Inny świat, inni ludzie, problemy z matematyką i geografią. Jakoś przywykła, a ze szkolnych niepowodzeń też z czasem udało się wybrnąć. W piątkowe popołudnia gnała na autobus, by dotrzeć jak najszybciej do ukochanego miejsca. Tutaj znajdowała wytchnienie i chęć do dalszej nauki. Kiedy pobrali się z Bartkiem, bywali na wsi bardzo rzadko. Starała się polubić uroki miasta – późne, wieczorne spacery, przesiadywanie w kawiarniach. Nie zastąpiły jej jednak nigdy leżenia na hamaku i oglądania gwiazd.

* * *

- Wstałaś już, Krysiu?
Głos Macieja był przyjazny, mocny i ciepły.
- Nie wiem, czy wstałam, czy po prostu nie mogłam spać… - odpowiedziała z odrobiną zadumy.
Spojrzał serdecznie, wskazał ręką na fotel. Usiadła. Po paru minutach pili ciepłe mleko, uśmiechali się. Potem spacer.
- Widzisz, mało miejsc przypomina już te z Twojego dzieciństwa. Wiele się zmieniło. Twoje życie też nie jest już takie jak dawniej. A pamiętasz może, co mówiłem Ci kiedyś, gdy przybiegałaś do mnie na bosaka, w ręku trzymając sandały i krzyczałaś, że ciepło Ci w stopy?
- Tak, pamiętam. Powtarzałeś, że cieszysz się, że jest mi dobrze. Miałeś pod oknami malwy, podwórko obrastało trawą. Dzisiaj…
- Tak, Krysiu, wiem. Dzisiaj nie ma już malw i zadbanej trawy. Nie mam już sił, by zajmować się ogrodem. Starzeję się. Jestem zadowolony, że jesteś tutaj, że choć na chwilę pozwoliłaś mi przypomnieć sobie te stare, dobre czasy. Smuci mnie jednak jedna sprawa… Bo skoro tu jesteś, to znaczy, że nie wszystko układa się tak, jak powinno. Kochaj świat Krysiu! Kochaj go mocno i serdecznie, z nadzieją i wdzięcznością! Lecz przede wszystkim miłuj ludzi, bo bez nich ten świat nie ma żadnej wartości. Jest piękny, lecz pusty. Tylko wówczas, gdy możesz z kimś dzielić swoją radość, przemyślenia i troski, będziesz naprawdę szczęśliwa.
Spojrzała na swego starego przyjaciela. Mimo lat serdeczny, ciepły, mądry jak dawniej… Dzięki niemu wewnątrz siebie znalazła odpowiedź.
- Chciałabym już pojechać, Macieju. Nie będziesz się gniewał?
- Nie, Krysiu. Cieszę się, że odzyskałaś siły. I pamiętaj, co obiecałaś. Ten dom jest dla Ciebie, Twojego męża i dzieci otwarty. Dwa tygodnie wakacji…
W rękach wypchane torby, a w sercu nadzieja i wdzięczność.
- Będziemy, Macieju. Do zobaczenia!

* * *

- Wróciłaś? – Bartek nie mógł nic więcej powiedzieć. Chwycił Krysię w ramiona, zaczął tańczyć z nią bez muzyki na środku pokoju. – Tak bardzo tęskniliśmy za Tobą!
- Przepraszam, Kochanie, nie powinnam. Tak bez uprzedzenia, bez wiadomości… Musiałam się wyrwać, odetchnąć, zrozumieć… Zrozumieć, jak bardzo kocham ludzi, z których składa się mój świat!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...
  • 2 tygodnie później...

Podobało mi się; wszystko logiczne i przemyślane. Rzecz prosta, nic nowego, ale ma coś, co wciąga; może to to ciepło, atmosfera, o której już ktoś tu wspomniał.

W wolnym czasie przybiegała pod kapliczkę i modliła się- na początku taki fragment; jakby dla rozrywki to robiła...
Początek jest, dla mnie, zbyt krótki- od mementu jak przeczytałem tytuł, do leżenia w łóżku upływa zbyt mało czasu i przez to nie mogę sobie wyobrazić tej kapliczki, bohaterki, wsi, Macieja; muszę łapać skojarzenia tak szybko, że ledwo starcza czasu na czytanie, a przecież na wsi czas płynie inaczej...
Wspomnienia bardzo na miejscu są, choć nieco więcej opisu byłoby mile widziane- wzmocniło by to efekt, czas jeszcze by zwolnił.
Fragmenty o Bartku, jego sposobie postrzegania, są niedobre, coś z nimi nie tak; są potrzebne- to na pewno, ale nie w taki sposób, bo wybijają z rytmu.
Zakończenie jest najgorsze- zbyt krótkie, oczywiste. Czas, który minał od przyjazdu do wyjazdu jest wystarczający na podjęcie decyzji, a właściwie na zrealizowanie podjętej, ale tutaj czytelnik nie ma szans poznać mechanizmu tego działania; myślę, że moment uświadomienia chęci powrotu i czekanie na bodziec trzeba bardziej wyeksponować

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Olgierd Jaksztas @Mateusz Proszę wrzucić to do kosza, z koszem lepiej gadać niż ludźmi, większa szansa porozumienia :D Dalej Duch na FB Bajkot z Miedzyświata będzie rósł, aż osiągnie dorosłość jako Bóstwo, a dalej, dalej...   Pozdrawiam :)
    • @Olgierd Jaksztas 3.1 Bogaty to Aty bóg, Aty to możliwy do Ania jednak, A to wdech, Bogaty to bóg – dawca in spe. Czy również Bog Aty jest bogiem Aty? Ata jest wszystkim możliwym do Ania, czyli nie jest Ana. Do Ana (An) należy wszystko z końcówką Ana: kochana to Koś Ana, "jesteś kochana" naprawdę mówimy "jesteś Kosią (pocałunkiem) Ana". An to Any, ten co doznał Ania. Kochany = Koś Any, a tu z kolei "pani Ana". Nie powiemy "Kochan jesteś". Męskie należy do żeńskiego i odwrót.     4. Te A, tych ÓW. To A, tym O. O narzędnikiem od A, wszystko żyło tym O. Tym O dzielili się. Dziwili się za pomocą czego? OM. Czemu? OM. Nic innego nazywalnego i określonego nie było przecież! OM, byli OM, o M.    4.1 oraz 1.1.2 (zbiegły się gałązki) A wdech, hA właściwie, O wydech, zamknięcie ust M. Abba biblijne to również mantra... Wdech jest każdy wejściem duszy przez nozdrza lub usta, każdy wydech oddaniem duszy bogom, śmiercią, należy wydychać przez usta jako wyraz ufności i czci. Creatio continua katolików również tę samą świętą prawdę wyraża.    4.2 po M znowu wdech, razem MA, oraz M A, czyli M Uje.    4.2.1 Co znaczy MA czasownik? (raczej co mówi po prostu...) Nie, Mówi to też od Ma, co Ma to prostu pytamy co Mieje, co Miewa, czyli co Moi, czyni Moim, co Moje, należące do Moi, kto to Moja i co ona Moja czyniąc Miejszym, Mienie My itd. Po trudnym wstępie jesteśmy na równinie :D
    • Wyrasta przede mną drzewo. Ściana z kamienia. Mur… Jakiś budynek. Kamienica sprzed ponad stu lat. Zamknięte ciężkie drzwi. Drzwi z nieprzejrzystego szkła i w żelaznych, przeżartych rdzą okuciach. Próbuję wejść. Kołaczę…  Spoglądają na mnie z wysoka obojętne, czarne źrenice okien.  Doskonale niewidzące. Martwe. Porosłe pajęczyną i kurzem. Obchodzę wokół te zimne ściany. Tę spękaną skorupę nie wiadomo czego. Przedzieram się przez krzaki, korzenie, jakąś plątaninę kabli, pogiętych prętów… Napastują mnie niewidzialne zmory, tchnienia chłodnego wiatru, co przeciskają się przez szczeliny w bramach z powietrza. Ja tu kiedyś umarłem albo urodziłem się na nowo. I znowu umarłem. I znowu…   Przechodzę teraz we śnie. Idę. Błękitne nade mną niebo. Przeciskam się z uporem maniaka przez porzucone sprzęty, rozsypujące się truchła. I w oparach tej urojonej tęsknoty za nie wiadomo czym — tęsknię… Tęsknię za… Nade mną błękitne niebo. Któryś dzień późnej wiosny albo wczesnego lata. Nade mną błękitne niebo… Chłodne powiewy omiatają skronie i spierzchnięte gorączką usta. Nade mną błękitne niebo… Potykam się o kamień. Upadam, ścierając sobie wewnętrzną stronę dłoni, kolana… Zaciskam zęby. Migoczą mi przed oczami jasne punkty, gwiazdy, mikroskopijne ukłucia atomów… Zaraz przejdzie. Przechodzi… Podnoszę się. Wstaję. Dłonie są całe w ziemi i krwi. Kolana… Ale wstaję. Idę. Znowu idę. Przedzieram się przez plątaninę gałęzi. Przez pachnące krzewy jaśminu. Przez burzę brzęczących owadów i nawoływania słowików, gdyby tu rzeczywiście były. Ale nie są. Nie ma ich nigdzie. Albowiem nigdzie. Wiesz, wstaję znowu, wstając raz jeszcze. Idę dalej. Tak przed siebie. W tej otchłannej głębinie melancholii.   Dotykam ściany. Poplamionej. Z płatami odpadającego tynku. Dotykam ściany tymi dłońmi. Na ścianie smugi rozmazanej krwi. Na ścianie pajęczyna pęknięć. W tej słodkiej ciszy odosobnienia jestem. I jestem wciąż, przechodząc raz jeszcze. Podczas, gdy nade mną niebo. Wciąż błękitne niebo, któregoś dnia późnej wiosny, bądź wczesnego lata. Jeszcze nie ma zmroku. Daleko do zmroku. Bardzo daleko do wszelkiego zmroku. Do nocy. Do otuliny z szarych obłoków. Albowiem nade mną niebo. Wciąż to samo błękitne niebo. Nienaruszone. Bez najmniejszej skazy. I takie błękitne. Tak kobaltowo-błękitne aż do oślepienia. Który to już raz okrążam te ściany? Albowiem idę. i dotykam parapetów, rynien… Muskam różne występy, wgłębienia, załomy… Ciągną mnie za włosy, targają i szarpią gałęzie, gałązki… Liście szeleszczą. Liżą po twarzy. Całują, jakby pełnymi soku ustami. I całują wciąż. I jeszcze. Zdążyłem się już z nimi zaprzyjaźnić, poznać ich cierpki posmak cierpienia. Kiedy tak idę rozchylam je na boki dłońmi złączonymi jak do modlitwy. I znowu niebo nade mną. W tej przerwie w koronach kasztanów. I zalewa mnie swoim błękitem ocean nieskończoności. Nienaruszony. Wieczny…   Patrzę wysoko. Tak bardzo wysoko. w te ściany sięgające niewidzialnych gwiazd. W te ściany z popękanego tynku. W te brunatne, pionowe smugi wilgoci od dawnych deszczów. Jestem w jakiejś rzeczywistości nie do pojęcia odmiennej. I nie można tu wszystkiego zrzucać wyłącznie na senną korekturę zdarzeń, mimo że jest sama w sobie zagmatwana i pełna niejasnych znaczeń. Tu odgrywa się coś jeszcze. Być może mające swoją przyczynę w szeroko rozumianym spektrum autyzmu. Albowiem wszystko tu jest zamknięte i niedostępne. Otoczone nieprzeniknioną barierą. Choć gdyby wejść do środka, to można by się było zagubić w całym tym labiryncie korytarzy i drzwi… I dalej… W absolutnej pustce opuszczenia.   A więc idę. Wciąż idę. Przemieszczam się jak na odtwarzanej w nieskończoność starej celuloidowej taśmie filmowej. Idę wciąż tą samą ścieżką. Obok wciąż tych samych drzew, których grube pnie marszczą się pod twardą korą i pęcznieją. Tak, jakby oddychały tym błękitem gęstym od słońca, które rozświetla złotem ostre krawędzie wysokich ścian. Które jarzą się teraz jakimś wewnętrznym blaskiem. Mżą… Idę. przeciskam się w zieleni liści. Ale takiej przygaszonej, przytłumionej. Nie mającej w sobie siły rozbłysku. Za to charakterystycznej dla świata pełnego symboli i niejasnych koincydencji. Surrealistycznej znaczeniowości jak u Dalego czy de Chirico. Choć chyba bliższego temu drugiemu. Metafizycznemu. Pełnego błękitnego nieba. Z pustymi placami i ogromnymi, opuszczonymi domami. Spoza których padają jaskrawe smugi słońca, przecinając bezosobowe płaszczyzny z kamiennymi posągami milczenia. Te z kolei rzucają w ostrym kontraście (chiaroscuro) długie, przeczące prawom fizyki cienie. Tak jak moje ręce, kiedy wychodzę w światło. Tak jak moje dziwnie zmienione ciało po milionie lat sennego widzenia. . (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-27)    
    • @Kasia Koziorowska Dziękuję

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @Moondog Bardzo to fajne

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      niski dyg od skromnej b_d_c
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...