Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Maleńkie krople deszczu na mojej twarzy. Grudniowy wiatr strząsa lodowaty z gałęzi chłód. Parkowa pustka wieczornego mroku snuje się po kątach i szepcze tak, jak tylko mogą szeptać przemglone, senne widma. W lustrze asfaltowej alei odbite światła latarni. Śniło mi się  twoje ciało, które trzymałem w ramionach, ciało z nieskończonych splotów żył i warkoczy. Śnił mi się odbity w twoich oczach blask najodleglejszej gwiazdy, jako kryształ roztapiający się w ostatniej warstwie fazy REM. Śniłaś mi się wiele razy w falującej powoli sukni, pełnej jakichś wstążek i falbanek, które rozczesywał czule wiatr znad rozsłonecznionych łąk i pól porośniętych czerwonym makiem-samosiejem. To falowanie przypominało majestatyczny taniec meduzy, która trwała, gdzieś w odmętach oceanu. To byłaś właśnie ty, ale jakaś inna i taka sama zarazem…

 

Krok za krokiem. Powolny chód. Puste ławki. Resztki brudnego śniegu. Przede mną niekończąca się droga. Za mną bezkres zapomnienia. Przechodzę z przeszłości w przyszłość, podążając przez teraźniejszość, lecz tylko przez mgnienie. Tak naprawdę nie ma mnie tutaj, mimo że jestem. Podążam w odmiennej scenerii zagubionego czasu. Przez pustkę przeogromnie wielką. To miejsce jest przeznaczone wyłącznie dla mnie, odizolowane od wszystkiego. Jestem tutaj i płynę. Podążam lekko w wysokim uniesieniu. Wychodzą mi naprzeciw popiersia i rzeźby ukryte w załomach ceglanego muru, nieokreślone, idące po skosie cienie… Podążam w ciszy i trwodze odrzucenia. Podążam w wirujących cząsteczkach opadających świetliście i drżąco na niejasne kontury przedmiotów, na każdą rzecz. Idę, gdzieś na przestrzał, w udręce snującej się donikąd nocy, mijając po bokach splątane, podwójne, potrójne drzewa…

Idę przed siebie. Gdzie? Nie wiem. Nie pamiętam. Ale wiem, że niosę w sobie twoje widzenie lirycznej materii, twoje rozchylone, jakby do pocałunku wilgotne usta… Idę, być może tam albo gdzie indziej. Być może w szarpiącym spazmie twoich zimnych dłoni, które czuję i czuć będę, jak tylko może czuć naga dusza nie bez melancholii. Donikąd idę. W deszczu. W drobniutkich kroplach nostalgii. W jednostajnym śpiewie przeciągu. Donikąd idę. Zaciskam płonące powieki

 

*

 

Przede mną ściana. Pnie się wysoko jak katedra. Dotykam opuszkami palców. Wodzę po wirtuozerii pęknięć, po wilgotnych plamach, zaciekach… Przede mną ściana… Omiata mnie mdłą aureolą światło wiszącej lampy. Omiata brzegi książek w twardych płóciennych okładkach, na których osiadł kurz minionych dni na przestrzeni epok i lat. Zapomniani bohaterowie patrzą na mnie bez wyrazu. Patrzą obojętnym wzrokiem, śledząc każde moje poruszenie. W czarnym ekranie wyłączonego telewizora przesuwa się chwiejnym krokiem dziwnie zniekształcona, wydłużona postać, patrząc zagubionym wzrokiem, jakby prosto w zimne oko niewidzialnej kamery.

 

Gdzie ja jestem? Za oknem deszcz stuka o blaszany parapet. Ścieka kropliście na kwadratach szyb. Gdzie ja jestem? Na podłodze upstrzonej słojami dębowej klepki, na sękach. W gąszczu pustych butelek po alkoholu… Gdzie jak jestem? Za oknem deszcz…  Za oknem chłód i wiatr, co targa bezlistnymi konarami drzew. Gdzieś miałem pójść, ale zapomniałem gdzie… Miałem, gdzieś pójść, wyjść naprzeciw skłębionej materii brunatnego, nocnego nieba… Miałem, gdzieś pójść…

 

Skrzypiące drzewo ociera się boleśnie o mur, rysując na jego chropowatej powierzchni rany. Sypią  się drobinki cementu, niczym zastygła już krew w żyłach mojej umarłej matki. Matka leży na łóżku w drugim pokoju, wpatrzona w sufit. Sztywna i lodowata jak bryła lodu. Leży ze wzrokiem wpatrzonym w mrok. W nicość. W nic… Kiedy tam wchodzę, wita mnie niewyobrażalnym wręcz zdziwieniem mętnych źrenic…

Mamo, mamo, chciałoby się zawołać, przywołać ją znów. Mamo… ― zaśpiewaj mi kołysankę, mamo, proszę… Zaśpiewaj tak jak wtedy, pierwszy raz… Lecz nic. Cisza i piskliwy w uszach szum niesie się po zimnych ścianach pustego domu. Maestria smutku bierze nad wszystkim górę. Ciii. Słyszę czyjś szept… Czy to ty, mamo? Czemu milczysz? Nie powiesz słowa? Zagłusza cię wciąż piskliwy w uszach czum śmiertelnej gorączki. Wiesz, pójdę sobie. Donikąd. Na wskroś… Gdzieś na przestrzał zagubionych dróg. Nie musisz już mówić. Wiem.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-24)

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • ładnie   chłodne spojrzenia poranków pochmurne deszczowe dni a przecież nie raz się trafi że słońce kasztan da mi   na krzakach żółci się pigwa pod drzewem niejeden grzyb nad nami czerwień jarzębin wiatr z liśćmi rozpoczął gry ...
    • @Somalija stałaś tam, stojąc w słońcu. a wiatr rozwiewał ci włosy. to było wtedy, kiedy o wieczorze liliowe zapalały si,e obłoki, w którymś lipcowym dniu gorącego lata, w którejś znojnej godzinie podwieczornego skwaru...
    • @Nata_Kruk

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       A ja Ciebie i Twoje komentarze :)
    • głody ciebie tworzą omamy lśnienia podbite hormonami  puste przebiegi  złe noce alkoholicznej zorzy    poprzez łzy  widzę niewiele  dłońmi mogą sięgnąć jedynie  już wilgotniej małej  i rozlewać zimne orgazmy    noszę smutne ciało  przeniknięte tęsknotą  z pragnienia zatracam     siebie           
    • ...A potem wiła się z bólu...                     Prosiła by więcej już nie...     Krzyczała, błagała... Dwóch nogi   trzymało... Kolejny sposobił się...   Ksiądz modlił się w kościele za   wiarę i ojczyznę miłą...                            I jedyne co było słychać w parku,   to jak dzwony głośno biły...                  Policja gnała na sygnale by kraj oczyszczać z przemocy , a ja.      gapiąc się w okno, myślałem, jak    miło by było powłóczyć się wśród drzew nocą...                                                                                                                          Gdy wreszcie została sama.     ogarnęła się, jak to dziewczyna...      Stringi podniosła.., włosy.       poprawiła.., i powlokła się z.       zawstydzoną miną...                                                                                                         Wieczorami, gdy chłostam wódę,   przychodzi, częstuje się...                     I płacze.., naprawdę                       nieapetycznie.., i opowiada.., ze   szczegółami..,i pyta,czy wierzę jej. Jest wtedy taka dumna.., i taka nieszczęśliwa...                                         Ja kiwam głową ze zrozumieniem, z ubolewaniem.., polewam.., mrucząc - bywa...                                                                                                                A ksiądz wciąż modli się w.     kościele za wiarę i ojczyznę                   I policja wciąż gna na sygnale, by kraj oczyszczać z przemocy...        A ja, gapiąc się na nią, myślę - jak miło by było być z nią w parku nocą...
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...