Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ucieczka ze szpitala, czyli kto mi wsadził ten nóż?


Rekomendowane odpowiedzi

Paweł, można by rzec, był… wyjątkowy. Urodził się grubasem. A potem jadł, tył, aż się nie mieścił w drzwiach. Nosił okulary, nigdy ich nie zdejmował, jakby wyrosły mu na nosie w tym samym czasie co brzuch, gdy był jeszcze w fazie życia płodowego. Znałem go od dziecka, bo nasze matki pracowały razem. Zanim skończył podstawówkę, jego ojciec poszedł sobie w świat. Kiedy miał siedemnaście lat, zmarła matka. Zamierzano objąć go kuratelą, odebrać mieszkanie, ale walczył i wygrał. A w tym mieście własne mieszkanie to prawdziwy skarb. Wszystkich Świętych wypadało w czwartek — okazja, której nie można było przegapić i tak też się stało: wysiadłem z pociągu na Dworcu Centralnym w zimne, dżdżyste popołudnie, lecz gdy tylko przekroczyłem próg pustego mieszkania, pojawił się problem: co zrobić z wolnym czasem? Wszyscy kumple, z którymi warto się spotykać byli zajęci, wobec tego zadzwoniłem do Pawła, bo był deską ratunkową, zapytać co porabia.

— Maluję mieszkanie.

— Całe?

— Na razie tylko kuchnię.

— Kiedy skończysz?

— Jeszcze nie zacząłem.

— Pędzle i farbę masz?

— Mam.

— To poczekaj na mnie, pokażę ci jak się to robi. Będę za pół godziny.

Odłożyłem słuchawkę, założyłem kurtkę i wyszedłem na przystanek.

 

 

Mieszkanie Pawła było dwupokojowe, z niedużą kuchnią, jeszcze mniejszym przedpokojem i łazienką-ubikacją. Z dużego pokoju wychodziły drzwi na malutki balkon, z którego widać było pociągi jadące linią średnicową. Jedyne co mi się w jego chacie podobało to okno w kuchni z podsuwaną szybą, przez które można było podawać posiłki i napoje osobom siedzącym w dużym pokoju: wystarczyło podnieść szybę i serwować przekąski prosto pod nos, jak w barze bistro. Już od drzwi na klatce schodowej doszło mnie bębnienie na perkusji i śpiew Phila Collinsa. Nacisnąłem dzwonek, dwa razy. Paweł uchylił drzwi. Okulary o grubych szkłach zjechały mu na koniec nosa. Dotknął je pośrodku palcem, wcisnął z powrotem na czoło i dopiero wówczas mnie rozpoznał. Odczepił łańcuch w drzwiach i cofnął się do środka. Rozejrzałem się po kuchni.

— Jakieś stare gazety masz?

Mruknął potakująco.

— Taśmę maskującą?

— Coś się znajdzie.

Zabraliśmy się do roboty. Sprzęt kuchenny i naczynia przenieśliśmy do dużego pokoju. Przykryłem podłogę gazetami, okleiłem taśmą krawędzie przy podłodze, oknie i kontaktach z prądem, które Paweł rozkręcił wcześniej.

— Dawaj tę puszkę.

Nalałem farby do plastikowego pojemnika, pokręciłem w nim wałkiem i równomiernym ruchem nanosiłem kolor na ścianę: zgaszony niebieski, śmiały jak na owe czasy, grał doskonale z pomarańczowymi szafkami i stalowym połyskiem lodówki. Paweł potrząsał głową, klepał się rękami po udach. Robił tak ilekroć był czymś podekscytowany.

— Wiesz co, to ty maluj, a ja skoczę na halę kupić coś do picia. Myślisz, że po trzy piwa wystarczy?

Nie wiem czemu nigdy się nie nauczył mówić poprawnie. Słowo „piwo” wymawiał: p’siwo, w innych przekręcał głoski: „Mam gar pigosu. Dużo w nim kiełpasy, cepuli i poczku”.

— Kup więcej, może będziesz mieć gości! — krzyknąłem za nim.

Do hali były dwa kroki, lecz wrócił dopiero po godzinie. Nic dziwnego, o tej porze musiały być długie kolejki. Zdążyłem w tym czasie przejechać wałkiem wszystkie ściany i wykańczałem pędzlem krawędzie. Gdy skończyłem, zerwałem taśmę. Paweł przysunął nos do ściany i oceniał efekt.

— Ty inżynier, masz rączkę!

 

 

Kazałem mu posprzątać, a sam usiadłem na kanapie w dużym pokoju i nalałem sobie piwa do szklanki. Było za wcześnie, żeby wracać do domu, ale nie chciałem spędzać reszty wieczoru grając z Pawłem w szachy. Zadzwoniłem do Ewy i zapytałem, czy nie zechciałaby przyjechać. Znałem ją pół roku, lecz nie było między nami wielkiej zażyłości. Pracowała jako goniec w redakcji jakiegoś tygodnika, tam również musiała nocować dopóki nie znajdzie czegoś lepszego, co nie było rzeczą łatwą. Najprędzej można było wynająć pokój u jakiegoś dziwaka w podeszłym wieku, który oprócz czynszu wymagał specjalnych usług. Paweł usiadł obok mnie i popijał piwo, sapiąc głośno. Podłoga była wciąż zawalona rzeczami wyniesionymi z kuchni.

— Ale narzuciłeś tempo, daj odsapnąć. Te gary zaniosę jutro, bo mi już pompka siada.

„Pompka” to było serce, z którym miał problemy od dziecka. Wypił piwo, poczłapał do kuchni po następne. Usiadł, pociągnął łyk, potrząsnął głową.

— Zaprosiłbyś Magdę. Tę co ma, no wiesz… duże…

— Duży biust?

— No tak, właśnie ją. Ile ona ma lat?

— Dziewiętnaście.

— Gówniara, a ma tak dobrze wykształconą pierś.

Skąd on mógł znać ten szczegół? Złapałem słuchawkę, zacząłem wykręcać cyfry na tarczy…

— Magda? Dobry wieczór, może pani poprosić ją do telefonu?

W słuchawce zapadła cisza, a po chwili odezwał się znajomy głos:

— Cześć, skąd dzwonisz?

— Od Pawła, tego z którym pływaliśmy ostatniego lata na kajakach. Pamiętasz?

— Tego grubego? Tak, pamiętam.

— Robimy imprezę, zapisz adres. Masz bezpośredni autobus spod domu. Wysiądziesz przystanek przed pętlą. Taki wysoki budynek, zaraz przy ulicy, drugie piętro. Będę wyglądał za tobą z balkonu.

— Przyjedzie? — spytał Paweł z niedowierzaniem.

— Przyjedzie. Tylko musisz mi coś obiecać — zmieniłem ton na poufny. — Kiedy będziecie rozmawiać to nie gap się tak na ten jej… Ona bardzo tego nie lubi.

 

 

Wypiliśmy jeszcze po jednym piwie. Taśma z muzyką doszła do końca i kręciła się na szpulce, jak pies za własnym ogonem. Paweł schował ją do pudełka i zaczął szukać czegoś na półce.

— Jakiej muzyki ona lubi słuchać?

— Kto?

— No, Magda.

— Nie mam pojęcia… puść coś na czasie, Lionel Richie, albo Tina Turner.

Paweł przeglądał pudełka z taśmami.

— Tego nie mam. Może nastawić Trójkę? Za godzinę będzie lista przebojów.

Rozległ się dzwonek, w drzwiach stała Ewa. Uśmiechnęła się nieśmiało, jakby nie była pewna czy ta wizyta to dobry pomysł. Spytała czy będzie mogła umyć sobie włosy, bo w redakcji nie było takiej możliwości. Ja i Paweł wypiliśmy już trochę i byliśmy w wyśmienitych nastrojach.

— Możesz mi pomóc? — zawołała z łazienki. — Weź ten dzbanek i wypłucz mi głowę.

Ktoś zadzwonił, Paweł otworzył drzwi.

— Magdusiu czekaliśmy na ciebie — powitał ją infantylnym tonem, tak typowym dla niego.

Pomógł zdjąć jej płaszcz i szalik. Magdę pamiętałem jak była jeszcze dziewczynką, bo mieszkała w sąsiednim bloku. Nigdy nie zwracałem na nią uwagi, aż wyrosła na kobietę o wybujałych kształtach. Gdyby zrobiła sobie włosy, mocniej się umalowała i założyła coś modnego, byłaby z niej super laska, ale ona wciąż się ubierała jakby szła do budki po syfony i kiszoną kapustę. Nie miała żadnych zainteresowań, oprócz tego, żeby jak najszybciej znaleźć sobie męża. Wkrótce dołączyli do nas dwaj koledzy Pawła oraz jakaś dziewczyna, którą Paweł poznał korespondencyjnie przez czasopismo młodzieżowe. Słał regularnie listy w nadziei, że słowami rozkocha w sobie adresatkę i wygląd nie będzie miał dla niej znaczenia. Niestety oczekiwania nigdy się nie spełniały i dziewczyna już po pierwszej randce lądowała w łóżku u jednego z kolegów Pawła. Taki los.

 

 

Zabawa rozkręcała się w najlepsze: Paweł gotował coś w kuchni, ja zamknąłem się z Ewą w pokoju obok i suszyłem jej włosy. Nie prosiła mnie o to, ale miałem już nieźle w głowie i zebrało mi się na czułości. Po piwie przerzuciliśmy się na mocniejszy alkohol. Piliśmy prędko i dopiero po pewnym czasie poczułem, że wypiłem za dużo. Odłożyłem suszarkę i przysunąłem się bliżej, żeby ją pocałować. Nie wiem czy mnie odepchnęła, czy byłem już tak pijany. Pamiętam tylko, że niespodziewanie straciłem równowagę, zsunąłem się po kanapie i upadłem na podłogę. Chciałem się podnieść, ale coś mnie trzymało, jakbym był przyklejony do dywanu. Czy on tam rozlał jakiś klej? Dotknąłem palcami boku: rzeczywiście był lepki. Znowu spróbowałem się podnieść, ale straciłem czucie w ręce. Obróciłem głowę, żeby zobaczyć gdzie jest Ewa. Pochylała się nade mną i dotykała mnie po lewej stronie. Parszywy klej, nie dotykaj, bo też się przykleisz i będziemy tutaj leżeć wystawieni na pośmiewisko! Usiłowałem rozejrzeć się dookoła, lecz pole widzenia zaczęło mi się kurczyć, jak obraz w wyłączanym telewizorze. Poczułem dławiący ucisk w gardle: jak to możliwe, żebym wyjął pasek ze spodni i zaciągnął go sobie wokół szyi? Nagle jakaś siła uniosła mnie ku górze i przesuwała w powietrzu tuż nad podłogą. Ujrzałem w drzwiach czyjeś twarze, niewyraźne, zamglone. Czy oni też lewitują razem ze mną i czemu mają takie przerażone oczy? Potem nie widziałem już nic i zapadłem się w jakąś część ciała dokąd dochodziły jedynie słabe sygnały z zewnątrz. Straciłem poczucie czasu. Tak łatwo się umiera?

 

 

Ocknąłem się na stole operacyjnym. Nade mną paliło się oślepiające światło z trzech żarówek, w oprawach wielkich jak spód wiadra. Przekręciłem głowę i zobaczyłem, że jestem podłączony do kroplówki. Tłoczą we mnie czyjąś krew, jakbym był wampirem. To dlatego powrócił mi obraz. Po lewej stronie stał mężczyzna ubrany w zielony fartuch. Na głowie miał biały czepek, usta zakryte zawiązaną z tyłu maseczką. Obok niego stała tak samo ubrana kobieta, a po drugiej stronie jeszcze jedna. Wyglądały w tych strojach jak muzułmanki. Mężczyzna rozcinał koszulę na moim boku, a stojąca przy nim kobieta trzymała w wyciągniętej ręce krótki, wąski nóż. Ta po drugiej stronie wpatrywała się we mnie. Kiedy nasze oczy się spotkały, starałem się uśmiechnąć.

— Słyszysz mnie? — zapytała.

Zamrugałem oczami i kiwnąłem lekko głową.

— Ile wypiłeś?

— Co?

— Pytam się, ile wypiłeś?

— Dużo.

— Więcej niż butelkę wódki?

— Nie wiem, może.

— Przypomnij sobie, bo inaczej będziemy cię kroić na żywca.

— Czemu nie zbadacie krwi?

— Twojej krwi zostało już niewiele.

Co zrobią, było mi zupełnie obojętne. Nie czułem żadnego bólu, uczucie duszenia się minęło. Nawet humor zaczął mi wracać, widocznie byłem wciąż pod wpływem alkoholu.

— To była super prywatka — szepnąłem do tej rozmowniejszej. — Szkoda, że ciebie tam nie było.

Zignorowała mnie i zwróciła się do chirurga:

— Za dużo wypił, teraz nie mogę dać mu anestetyku.

— Nie powinniśmy zwlekać, zbyt duże ryzyko infekcji — zadecydował chirurg.

Podniósł ręce do góry, jak ksiądz odprawiający mszę, tylko zamiast chleba i wina miał na nich rękawiczki z gumy tak cienkiej, że prawie nie było jej widać.

— Będziemy operować pod znieczuleniem miejscowym.

Operacja musiała przebiegać bardzo sprawnie. Wywnioskowałem to z zachowania chirurga, jego asystentki i pani anestezjolog. Żartowali, opowiadali sprośne kawały, wygłupiali się przez cały czas. Byłem pełen podziwu. Prawdziwi profesjonaliści.

— Co wy żeście tam pili i ruchali? — dowcipkował chirurg zszywając mój bok.

Przewieziono mnie na salę. Efekt upicia alkoholem mijał powoli, miałem za to straszne parcie w pęcherzu. Kiedy zawołałem pielęgniarkę, przyszła z jakimś facetem, który odkrył prześcieradło, złapał mnie bezceremonialnie za fiuta i poczułem jak wpycha mi coś, co musiało być plastikową rurką. Koniec rurki był połączony z torebką zawieszoną nisko w nogach łóżka. Dzięki tej prostej metodzie uczucie parcia minęło samoczynnie i zapadłem w głęboki sen.

 

 

Obudziłem się z potwornym pragnieniem w ustach. Marzyłem o szklance coca-coli, cytrynady, czegoś musującego, ale nie mogłem pić: byłem całkowicie zautomatyzowany.

— Siostro, umieram, wody!

W odpowiedzi wyjęła jakiś patyczek z watką, zamoczyła koniec w wodzie i zwilżyła mi usta oraz język. Tak męcząc się, przeleżałem cały dzień.

 

 

Nazajutrz z samego rana miałem gości. Pierwszym był mój ojciec, który przyjechał aż z Pomorza, gdzie pracował przy budowie elektrowni atomowej. Takie poświęcenie należy docenić. Popatrzył na mnie zatroskanym wzrokiem i wtedy pomyślałem, że nie różnimy się wiele: za trzydzieści lat też będę wyglądać jak on, myśleć jak on. Widocznie nie było ze mną najgorzej, bo po krótkiej rozmowie z lekarzem, czuły tata zmienił się z powrotem w nieżyciowego zgreda.

— No, to kuruj się prędko, żebyś nie zawalił sesji.

Egzaminy były dla niego ważniejsze niż moje życie. 

 

 

Po południu odwiedziło mnie dwóch całkiem niespodziewanych gości: milicjant w stopniu sierżanta i oficer z kryminalnej, po cywilnemu. Oficer usiadł na krześle od okna, a sierżant po drugiej stronie, jakby miał zamiar blokować drzwi, na wypadek gdybym się rzucił do ucieczki. Oficer spytał jak się czuję, gdzie pracuję, kim jest moja rodzina, koledzy, dziewczyna i o inne szczegóły z życia prywatnego. Najważniejsze pytanie zadał na końcu:

— To jak było z tym nożem?

— Jakim nożem?

— Nie udawaj. Miałeś wbity nóż, dwadzieścia centymetrów, po samą rękojeść.

Nie odpowiadałem. Oficer się wyprostował i sięgnął do kieszeni marynarki. Nagle cofnął rękę i położył ją na krawędzi łóżka.

— Mnie możesz powiedzieć. Kto to zrobił?

Powoli zaczynałem kojarzyć.

— Nikt, to musiał być wypadek.

Oficer zrobił minę, jakbym udzielił mu niewłaściwej odpowiedzi i tym samym stracił szansę na wygranie wielkiej nagrody.

— Słuchaj, rozmawiałem z chirurgiem, który ciebie operował. Powiedział, że tego typu rana może być zadana jedynie ludzką ręką. Miejsce i kąt wejścia noża wykluczają próbę samobójstwa, zatem musiał to zrobić któryś z twoich kolesiów. Kto to był?

Słuchając go natychmiast uświadomiłem sobie powagę sytuacji. Uniosłem głowę znad poduszki, popatrzyłem mu prosto w oczy i odpowiedziałem powoli, akcentując każde słowo:

— Panie oficerze, tego nikt nie zrobił. Byłem pijany, przewróciłem się na podłogę i musiałem nadziać się na ten nóż.

Oficer pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Chirurg wykluczył taką ewentualność, a jego opinia jest niepodważalna.

— Może nóż stał na sztorc w suszarce do naczyń… — próbowałem wymyślić alternatywne rozwiązanie — i zaklinował się jakąś łyżką albo widelcem. Sam pan wie, że jak zadają cios nożem, robią to ruchem z góry albo na wprost, nie z boku.

Mój argument widocznie nie był bezpodstawny, bo oficer wstał z krzesła, wyciągnął z kieszeni wizytówkę i położył ją na stoliku obok łóżka.

— Jak sobie przypomnisz, zadzwoń pod ten numer.

Skinął na sierżanta i razem ruszyli do wyjścia.

 

 

Trzeciego dnia miałem zupełnie innych gości: studentów akademii medycznej, odwiedzających ten szpital regularnie w ramach zajęć. Musiałem być interesującym przypadkiem, bo gdy tylko weszli do sali, lekarka kazała im stanąć koło mojego łóżka. Było ich czterech czy pięciu, same kobiety. Lekarka coś tłumaczyła, a studentki zapisywały wszystko skrupulatnie w zeszytach. Odkryła mój bok, żeby mogły sobie swobodnie popatrzeć. Sprawiało mi to pewną przyjemność i nie miałbym za złe, gdyby któraś dotknęła tego miejsca, lecz one patrzyły na mnie obojętnym wzrokiem, jakbym był nie człowiekiem, ale maszyną, którą trzeba naprawić. Ku najwyższemu zażenowaniu, lekarka ściągnęła prześcieradło i pokazując na przewód wystający mi między nogami, powiedziała:

— A tak wygląda zabieg cewnikowania.

Studentki wpatrywały się z ciekawością; jedna nawet podeszła bliżej, jakby za mało jeszcze widziała. Poczułem palący wstyd, nie dlatego, że widziały mnie odkrytego, ale ponieważ wyglądałem tak niemęsko. Stojąca najbliżej zrozumiała to wreszcie, bo na jej twarzy zauważyłem lekkie zakłopotanie. Po chwili grupa wyszła i mogłem oddychać z ulgą.

 

 

Następnego dnia odłączono aparaturę i byłem w stanie poruszać się o własnych siłach. Utykałem na lewą nogę, jakby nie była całkowicie połączona z resztą ciała. Piłem tyko tyle aby ugasić pragnienie, ponieważ oddawanie moczu było bardzo bolesne. Na mojej sali znajdowało się osiem łóżek. Pacjentami byli starzy ludzie, za wyjątkiem chłopaka naprzeciwko. Mógł być moim rówieśnikiem i zwracał uwagę włosami wygolonymi na Irokeza. Leżał dłużej ode mnie, mimo to wyglądał źle: był poobijany ze wszystkich stron, prawdopodobnie od uderzeń z całej siły pięściami i od kopniaków, dlatego musieli założyć mu kilkanaście szwów.

— Zapalisz?

— Pewnie.

— Czemu cię tu przywieźli?

— Nadziałem się na nóż.

Roześmiał się.

— Daj spokój, mnie możesz powiedzieć, ja przecież nie z milicji.

 

 

Na łóżku obok leżał pacjent wyglądający na siedemdziesiąt lat lub więcej. Nie wstawał, bo był również zautomatyzowany. Nikt go nie odwiedzał. Na stoliku obok łóżka nie było kwiatów, ani rzeczy osobistych.

— Proszę pana, czy pan mnie słyszy? — szepnąłem mu do ucha.

Nie dawał znaku życia. Zajrzałem do szafki i znalazłem tam niedużą książkę. Była słabo sklejona, brakowało jej wielu stron. Kiedy przerzucałem kartki, otworzyła się na stronie czytanej częściej niż inne. Spojrzałem na tekst i zacząłem czytać cicho na głos:

 

 

    Z ziemi, gdzie ufność i strach podły

    Z miłością życia, zbyt nam drogą

    rządzą – dziękczynne ślemy modły

    Bogom, co gdzieś tam istnieć mogą

    Za to, że życie nie trwa wieki,

    Że nikt nie wraca z mgieł dalekiej

    Krainy śmierci, a nurt rzeki

    Zawsze na morza spocznie progu.*

 

 

Zamknąłem książkę i odłożyłem ją na swoje miejsce. Zdawało mi się, że słyszę jakiś jęk i wtedy spojrzałem na jego twarz — wyglądała jak pośmiertna maska. Nie mogłem się dłużej wstrzymywać i wyszedłem do toalety. Korytarzem ciężko było się przepchać, bo w salach brakowało miejsca i łóżka ustawiano pod ścianami. Przy chorych siedzieli odwiedzający, zagradzając drogę. Jednym było wesoło, ktoś popłakiwał, ktoś inny modlił się cicho. Nigdy przedtem nie byłem w szpitalu i nie miałem pojęcia, że tyle bólu i cierpienia może się nagromadzić w tak niedużym miejscu. Kiedy wróciłem na salę, od razu zauważyłem brak sąsiedniego łóżka. Irokez gdzieś wyfrunął, więc zwróciłem się do mężczyzny spod okna.

— Ten pan, co tu leżał przed chwilą… Gdzie go zabrali, na zabieg?

Wyszedłem na korytarz i zaczepiłem pielęgniarkę.

— Proszę pani, pacjent z siódemki, co się z nim stało?

— Daj mi spokój, jestem teraz zajęta!

Następnego ranka wstawiono nowe łóżko, a po południu leżał na nim inny człowiek.

 

 

Czułem się nie najgorzej, ale wciąż miałem gorączkę. Spadała nad ranem, podnosiła się po południu. Codziennie rano, podczas obchodu zadawałem to samo pytanie:

— Kiedy będę mógł wyjść?

Lekarz analizował dane z tablicy zawieszonej na łóżku. Szepnął coś pielęgniarce i powiedział to, co mówił za każdym razem:

— Poleżysz jeszcze trochę.

Pokuśtykałem schodami na dół do szatni.

— Mistrzu, wydaj mi ciuszki.

— A wypis ordynatora masz?

— Ja tylko na minutkę, skoczę do sklepu i zaraz wracam.

Szatniarz machnął ręką i schował się za wieszakami. Podszedłem do automatu telefonicznego wiszącego na ścianie. Wrzuciłem monetę i wykręciłem dobrze znany numer. W słuchawce zabrzmiał długi, przerywany sygnał. Odczekałem kwadrans i zadzwoniłem ponownie. Tym razem usłyszałem po drugiej stronie kobiecy głos:

— Halo, kto mówi?

— To ja, dzwonię ze szpitala, musisz mi pomóc.

— Którego szpitala, co się stało?

— Na Stępińskiej. Przyjdź jutro rano, sala numer siedem. Przynieś mi jakieś ciuchy. Tylko bądź, na pewno!

— Postaram się.

Odłożyła słuchawkę.

 

 

Nazajutrz obudziłem się wcześnie. Umyłem się, ogoliłem, spakowałem kilka drobiazgów, resztki jedzenia wyrzuciłem do kosza. Potem podyrdałem na koniec korytarza, skąd nadchodzili odwiedzający. Czas wizyt rozpoczynał się za kilka minut. Usiadłem na krześle i patrzyłem na twarze wchodzących: twarze zmęczone, smutne, obojętne, ale żadna z nich nie była twarzą osoby, na którą czekałem, której nie widziałem od ponad roku. Kiedy chodziliśmy do ogólniaka spotykałem ją codziennie, później coraz rzadziej. Czasem przychodziłem pod jej dom, siadałem na ławce i godzinami patrzyłem się w jej okno. Innym razem włóczyłem się po okolicy w nadziei, że ją zobaczę, przez moment, choćby na sekundę…

— Co z tobą? 

Stała przede mną, zbytnio zaniepokojona, by zauważyć, jak wiele radości sprawiają mi te słowa.

— Nic, miałem mały wypadek. Przyniosłaś ubranie?

Stanęliśmy obok łazienki. Po chwili wyszedłem stamtąd przebrany.

— Rzuć tę ich piżamkę na łóżko, pierwsze za drzwiami, po lewej stronie. Spotkamy się przy wyjściu.

Do przystanku było niedaleko, lecz nie miałem siły iść szybko, a ponadto potrzebowałem co chwila odpoczywać. Podtrzymywała mnie, żebym nie upadł. Kobiety to słaba płeć, a przecież są źródłem życia i przetrzymają wszystko. Teraz czułem jak ta energia płynie w moją stronę i dodaje mi sił.

— Może powinieneś wrócić. Wyglądasz nie najlepiej.

— Nic mi nie jest, a tam nie ma po co wracać… chyba, że śmierć.

Dowlekliśmy się po dłuższej chwili do przystanku, usiedliśmy pod wiatą osłaniającą nas od wiatru. Patrzyłem na jej jasne włosy, niebieskie oczy i nagle przypomniała mi Stokrotkę z filmu „Kanał”: ona również nie zostawi mnie tutaj samego, będzie ze mną do samego końca.

— Wiesz, ten chirurg powiedział, że miałem ogromne szczęście. Gdyby nóż nie poszedł równiutko między płuco i serce, już bym nie żył.

— Jak do tego doszło?

— Głupi wypadek, ale najtrudniej uwierzyć w prawdę.

Nadjechał autobus, lecz wszystkie siedzenia były zajęte.

— Proszę ustąpić koledze, jest bardzo osłabiony po operacji.

— Dla osłabionych jest karetka pogotowia, a tu transport publiczny — zagrzmiała nieprzyjemnym tonem pani siedząca obok.

Jakaś dziewczyna zlitowała się w końcu i pozwoliła mi usiąść na swoim miejscu. Popatrzyłem na nią z wdzięcznością: może to ona oddała krew, która przywróciła mi życie?

 

 

Klucze od mieszkania zabrała Ewa i miałem ją spotkać na dworcu. Stamtąd wzięliśmy taksówkę. Bok zaczynał mi krwawić, więc zaraz po przyjeździe do domu położyłem się na wersalce. Poprosiłem, żeby usiadła koło mnie.

— Powiedz mi, jak to się stało?

— Byłeś pijany, upadłeś i nadziałeś się na nóż.

— A czy nie popchnęłaś mnie?

Pokręciła przecząco głową.

— Jesteś tego pewna?

— Tak, śpij już.

Zamknąłem oczy i nigdy więcej jej o to nie pytałem.

 

 

* A. C. Swinburne (1837-1909): „Ogród Proserpiny”.

 

Edytowane przez staszeko
More changes. (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 tygodni później...

@aff Ale obciach!

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Wygrzebałaś stare opowiadanie, dawno nie przeglądane, a które nadaje się do kasacji — tak pomyślałem kiedy rzuciłem na nie okiem po przeczytaniu Twojego komentarza. Kiedyś mi się podobało, teraz dostrzegam jedynie błędy, morze błędów.

 

Zazdroszczę ludziom potrafiącym pisać dobrze za pierwszym razem, eliminować usterki w głowie, zanim się pojawią w druku.

 

Usunąłbym, ale byłoby to wyrazem braku szacunku dla kogoś, kto zostawił tak pozytywny komentarz, na wyrost oczywiście.

 

Scena z malowaniem naturalnie nie pokazuje, jak należy to robić poprawnie, gdyż nie jestem w tej dziedzinie fachowcem; od tego są dedykowane strony, ale klawo, że to wychwyciłaś.

 

Dziękuję serdecznie za trzeci już, jakże miły komentarz w krótkim czasie. Słodko, słodko, słodko…

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@aff Piszesz dobre komentarze, bo po ich przeczytaniu tak właśnie się czuję: cudownie.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Ten lekarz nazywał się chyba Dyrda, nie? Słowa nie użyłem intuicyjnie, ale byłem zmuszony znaleźć synonim (na synonim.net) dla „pokuśtykałem”, użytego wcześniej. Można tam znaleźć wiele zapomnianych słów, które są jak ludzie: każdemu należy dać szansę.

 

Epizod ze studentkami wyolbrzymiłem nieco — byłem wtedy młody i odporny na najbardziej negatywne reakcje; to raczej obecnie czułbym się czymś takim dotknięty.

 

Dziękuję ślicznie za poświęcenie mi tyle cennego czasu oraz uwagi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Naprawdę udało Ci się dobrnąć do końca?

 

Opowiadanie liczy ponad trzy tysiące słów, więc czytanie musiało zabrać przynajmniej 15 minut. Przekonywano mnie, że nikt nie ma czasu na dłuższe teksty i teraz żałuję, że się nie założyłem w tej kwestii o grubszą sumę.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Dziękuję i pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Opisujesz zdarzenie naturalnie i bez dramatu, że wręcz chciałoby się obcować z tym towarzystwem nawet z nożem w plecach. :)) Wszyscy z Twojego tekstu są sympatyczni, a jedynie zbieg okoliczności skomplikował sytuację. Pozdrawiam

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Amber Trafna obserwacja: życie codzienne zwyczajnych ludzi, wszyscy przeżywamy to samo, różni się tylko sceneria i detale.

 

Dzięki za pokrzepiający komentarz.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jakże słodkie słowa; szkoda tylko, że pani nauczycielka od polskiego nie może tego przeczytać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@staszekoPuenta jak w dobrym wierszu. Podoba się. Przeczytałem z ciekawością. Po treści można się zorientować, że akcja dzieje się w czasach PRL-u (prywatki, słuchawka telefonu i wykręcanie cyfr na tarczy, milicja).
Pozdrawiam serdecznie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Tak, nieodżałowane czasy PRL: podróż karetką do szpitala w tempie ekspresowym, operacja za darmo, wyżywienie również, pielęgniarki-modelki, a jaka opieka — nawet wypuścić nie chcieli. 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Dziś myślę, że życie było wtedy prostsze —  tylko dwa sygnały w telefonie (nieobecny, bądź zajęty), dwa programy w telewizji, jedna partia polityczna, jeden rodzaj wina francuskiego (la patique)… ale oczywiście nowa generacja myśli co innego. 

 

Dziękuję za ciekawy komentarz i również pozdrawiam najserdeczniej. 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...