Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Do Düsseldorfu przyleciałem z samego rana. Odprawa celna miała miejsce kilka godzin wcześniej, we Frankfurcie.

— Cel podróży?

— Biznes.

Funkcjonariusz kontroli granicznej zmierzył mnie uważnym wzrokiem. Musiałem budzić zaufanie, bo przez twarz przemknął mu wyraz sympatii. Wbił stempel do paszportu i oddał mi go bez słowa. Na postoju czekał sznur taksówek: z tej na początku wysiadł niepozorny człowiek o bliskowschodnim wyglądzie i pomógł włożyć do bagażnika walizkę oraz torbę podręczną. Usiadłem obok niego.

— Hanseat Hotel, bitte.

Nic nie mówiąc, ruszył w stronę miasta. Na dworze zalegał półmrok, a pod pochmurnym niebem błyszczały ulice mokre od deszczu. Wyprzedził kilka samochodów, zmienił pas i wjechał na most zawieszony na wbitych w dno rzeki dwóch pylonach. Zaraz za mostem ulice były węższe, za to zabudowa wystawniejsza, do samego hotelu. Spojrzałem na odczyt licznika umieszczonego u góry pod lusterkiem.

— Poproszę o rachunek.

Zapłaciłem gotówką i schowałem pokwitowanie do kieszeni. Hotel zajmował trzypiętrową kamienicę, wkomponowaną w rząd kilku budynków stojących przy samej ulicy. Nacisnąłem dzwonek, a kiedy drzwi otwarto, wszedłem do przytulnego przedsionka pełniącego rolę recepcji. Po prawej stronie stał stolik, przy nim dwa fotele, z tyłu drzewko świąteczne przystrojone gustowną dekoracją. Za kontuarem siedziała recepcjonistka, wyglądająca na trzydzieści kilka lat. Szczupła, wysoka blondynka, chyba nieco tleniona. Na mój widok odłożyła książkę i wstała z krzesła.

— Ach, Herr… — tu wymieniła moje nazwisko. — Jak pański lot?

— Dziękuję, nie najgorzej.

Położyła przede mną arkusz papieru, a obok klucz przytwierdzony do dużego, mosiężnego stożka, zakończonego czerwonym pomponikiem.

— Proszę tylko tu podpisać.

Podpisałem i wziąłem klucz. 

 

W hotelu nie było chłopców do posyłek, ani windy i musiałem taszczyć bagaż po wąskich, krętych schodach na drugie piętro. Przekręciłem klucz w zamku, pchnąłem drzwi i wszedłem do niedużego przedpokoju. Po prawej stronie przygotowano dla mnie pokój ze świeżo pościelonym łóżkiem na dwie osoby, skórzanym fotelem i szafką, na której stał telewizor. Zamknąłem okno, zasunąłem zasłony, podkręciłem zimny kaloryfer. Mimo, że dochodziła dziesiąta, przez firankę przebijały tylko skąpe promienie światła. Wnętrze pokoju spowijała ciemność, dopóki nie zapaliłem lampki na biurku. Otworzyłem walizkę i zacząłem układać rzeczy w szafie: spodnie i koszule na wieszakach, resztę na półkach. Kiedy skończyłem układanie, zrzuciłem wszystko co miałem na sobie na podłogę i wszedłem do łazienki. Popłynęła z prysznica gorącą woda. Jakaż ulga! Dwadzieścia pięć godzin w podróży; na końcówce byłem chyba już nie pierwszej świeżości. Zgoliłem kłujący zarost, umyłem zęby i okryty samym ręcznikiem poszedłem do łóżka. Przedtem sprawdziłem zamek w drzwiach: włożyłem klucz od środka i przekręciłem dwa razy. Zegarek wciąż miałem na ręku. Dotknąłem pokrętła i cofnąłem wskazówki o dziesięć godzin. Z ulicy dochodził przytłumiony odgłos tramwajów, z pokoju śniadaniowego na dole aromat rogalików i świeżo zaparzonej kawy. „Ach, Europa” — westchnąłem i zapadłem w sen.

 

Było już ciemno, kiedy otworzyłem oczy. Zły na siebie, wkładałem w pośpiechu ubranie, żeby nie zmarnować reszty dnia. Wszystko czekało gotowe do wyjścia, kiedy z kieszeni torby, w której trzymałem skórzane rękawiczki, wypadła prostokątna karteczka. Podniosłem ją, obracałem przez chwilę w palcach, a drugą ręką przysunąłem telefon. Złapałem za słuchawkę i wykręciłem numer zapisany na kartce. Odpowiedział mi długi sygnał, a po nim głos z taśmy: „Panna Kate Euler jest nieobecna. Proszę zostawić…”. Odłożyłem słuchawkę i zszedłem na dół. Na recepcji siedziała kobieta, której przedtem nie widziałem. Wyglądała na młodszą od swojej poprzedniczki: ufarbowane na węgiel włosy, brązowe oczy, ciemna opalenizna, zupełnie nie wiadomo skąd… Sięgnąłem po jedną z parasolek w stojącym przy drzwiach kuble.

— Jak sądzisz, będzie padać?

Myślała o tym przez chwilę, po czym odpowiedziała powoli, kalecząc język:

— To jest tak: jeśli weźmiesz parasolkę, nie będzie padać, a jeśli nie…

Nie czekając aż skończy, wepchnąłem parasolkę z powrotem do kubła. Położyłem na ladzie klucz od pokoju, pociągnąłem za klamkę i wyszedłem na ulicę. 

 

Na dworze panował przenikliwy chłód, odczuwany najbardziej w porywach wiatru. Postawiłem kołnierz, a głowę, którą jeszcze dwa dni temu moczyłem w morzu, okryłem wełnianą czapką. Plac z pustą wiatą przystanku i witryny zamkniętych sklepów wzdłuż torów tramwajowych miały w sobie coś przygnębiającego. Jazda U-bahn do centrum zabrałaby sześć minut, ale tramwaj nie nadjeżdżał, wiatr wiał mi prosto w twarz i pomyślałem, że dobrze byłoby po godzinach siedzenia w samolocie rozruszać nogi. Najlepsze wyjście to łazić bez celu i wrócić do hotelu zmęczonym, żeby spać do samego rana. Skoro Hans nie zadzwonił, widocznie nie ma go w domu i spotkam go jutro w biurze. Szedłem aleją wysadzaną po bokach efektownymi platanami: na sękatych pniach wiatr kołysał cienkie i długie, pozbawione liści pędy. W lutym zetną je przy samej nasadzie, żeby zrobić miejsce dla tych, co wyrosną na ich miejscu wiosną. Platany towarzyszyły mi aż do mostu i podmokłej łąki, oddzielonej szarą łachą piachu i żwiru od ledwie widocznej wstęgi rzeki. Wczesny zmrok oblekał wszystko ciemnością; idąc tuż przy barierce miałem wrażenie, że szybuję wysoko w powietrzu, a obok przelatują światła jadących samochodów, nawet jakaś kobieta na rowerze, dająca sygnał dzwonkiem, żebym zrobił jej drogę.

 

Zaczynało siąpić. Zszedłem kamiennymi schodami z mostu i idąc dalej wzdłuż rzeki, dotarłem do budynku latarni. Latarnia stanowiła punkt widokowy przy skwerze, z którego promieniście brały początek wąskie ulice, wyłożone granitową kostką. Między ulicami stały rzędy kamieniczek, dobrze utrzymanych, o nienagannej elewacji. Dominowały kolory: żółty i beżowy. W oddali wystrzelała ku niebu wieża o wysokości sześćdziesięciu pięter, pełniąca funkcję nadajnika telewizji. Na jej szczyt wjechałem w towarzystwie koleżanki z pracy, która oprowadzała mnie po starym mieście kilka lat temu. Kiedy filiżanką kawy zakończyliśmy oglądanie panoramy miasta, wskazała na niewysoki budynek z czerwonej cegły.

— W tym gmachu miało siedzibę Gestapo. Amerykanie zburzyli wszystko dookoła, ale w kwaterę policji nie uderzyła ani jedna bomba! — Wybuchła śmiechem, bez cienia zażenowania na twarzy.

Ze sposobu oświetlenia wieży można było odczytać czas z dokładnością do sekundy. Rolę wskazówek pełniły czerwone światełka: u samej góry godziny, niżej minuty i sekundy. Stanąłem, żeby je policzyć. Gdy wybijał kwadrans, wieża mrugała, niczym świąteczna choinka. Czas nie był jednak teraz najważniejszy; wprost przeciwnie: chciałem, żeby mijał jak najprędzej. 

 

Obszedłem bez pośpiechu nieduży basen załadunkowy i postałem chwilę na kładce przerzuconej nad wejściem do portu. Tutaj nurt rzeki wyżłobił w piaszczystej równinie literę S, nadając zachodniej części miasta charakter malowniczego półwyspu. Bokiem, gdzie prąd był mniej porywisty, sunęły dwie barki, szczepione jedna za drugą i obydwie załadowane po brzegi węglem. Na niedużym podeście z tyłu drugiej barki stał samochód szypra, ozdobiony trójkolorową banderą, powiewającą nad nazwą macierzystego portu. Barki przepływały tak blisko, że mogłem dostrzec w oknach kabiny białe firanki i doniczki z kwiatami, poczułem nawet zapach rumu i pierników podawanych na podwieczorek.

 

Od chodzenia chłód odszedł mi zupełnie i mogłem rozluźnić szalik pod szyją, lecz czapki nie zdejmowałem, bo po krótkiej przerwie znowu zaczęło mżyć. Postanowiłem przejść na dworzec główny, oddalony o dwadzieścia minut piechotą. Po drodze schwyciłem z rożna bułkę z kiełbasą, polaną obficie musztardą. Wejście przed dworcem rozbrzmiewało różnojęzyczną gwarą rozmaicie ubranych ludzi. Szczególnie barwny i obładowany tobołami tłum nadciągał w moim kierunku od parkingu z autokarami. Zajrzałem do księgarni w hali dworcowej, sprawdzić czy nie mają najnowszych czasopism z Polski, potem wjechałem schodami na peron, ten sam, na którym wysiadałem z pociągu, kiedy przyjechałem tutaj pierwszy raz. Po przeciwnej stronie dworca, blisko nasypu z torowiskiem, wyrastała kilkupiętrowa kamienica z rzędami jasno oświetlonych okien bez firanek, w których wystawały niewiasty obdarzone hojnie przez naturę i ubrane jedynie w nocną bieliznę. Przy każdym oknie namalowano na ścianie numer, wyraźnie widoczny z przejeżdżających pociągów. Wybrałem jedenastkę, bo miała twarz niewinnej dziewczyny, ale zaraz przesłonił ją długi skład wjeżdżający z piskiem po sąsiednim torze. Rzuciłem okiem na tabliczkę przy drzwiach. Wystarczyło wsiąść, zająć wolne miejsce i poczekać do odjazdu, a za jedenaście godzin byłbym u ojca w domu. 

 

Kiedy pociąg ruszył, pomachałem temu co odjechał, a temu co został na peronie kazałem iść w stronę Heinrich-Heine-Platz. Było tam jeszcze więcej ludzi niż przed dworcem. Przeszedłem na drugą stronę torów tramwajowych i stanąłem u wylotu wąskiej uliczki, zagrodzonej trójpoziomową rotundą: na dole bufet, za nim duże, cynowe baniaki z grzanym winem, w każdym baniaku wino o innym smaku. Dwa wyższe poziomy zdobiły figury aniołków, bałwanów, pasterzy i innych postaci związanych ze świętami. Górę wieńczył wiatrak, u jego boku urządzenie o podłużnym kształcie, którego funkcji nie potrafiłem odgadnąć. Podszedłem do lady i zamówiłem szklankę Glühwein mit Amaretto. Pod rotundę ściągało coraz więcej chętnych, zmuszając stojących przy ladzie do ucieczki pod wystawę sklepu jubilerskiego, gdzie zostało jeszcze trochę wolnego miejsca. Popijając wino, oglądałem kolekcje niezliczonych pierścionków, kolczyków, bransoletek, z których niektóre kosztowały więcej niż moje roczne zarobki. Poczułem wewnętrzne ciepło, wzmocnione przyjemnością trzymania gorącej szklanki w ręku. Brakowało tylko jednego. Nagle, jakby na moje życzenie, zaczął prószyć śnieg.

— Ale tu zajebiście! — usłyszałem po polsku.

Obok mnie stały od dłuższego czasu dwie dziewczyny, lecz nie zwracałem na nie uwagi. Może wracają autokarem zaparkowanym koło dworca? Odniosłem pustą szklankę, odebrałem kaucję i po krótkiej medytacji postanowiłem wracać, gdyż włóczęga w pojedynkę nocą po mieście nie miała wiele uroku. Na moście dopadł mnie zacinający z ukosa deszcz, ale szybko go pokonałem, zarzucając kaptur na czapkę, wciąż suchą pod spodem. Strugi deszczu i porywisty wiatr towarzyszyły mi do drzwi hotelu, za którymi powitała mnie niewiarygodnie zaciszna atmosfera i senny uśmiech na ustach portiertki. Zamierzałem zadzwonić do panny Euler ponownie, ale czar grzanego wina minął, deszcz irytował stukaniem w okiennice i ostatecznie przemogła mnie chęć wskoczenia do ciepłego łóżka.

 

To był pracowity, ale przyjemny tydzień. Hotel serwował śniadania w uroczej sali na dole: drzwi szeroko otwarte, stoły nakryte białym obrusem, bufet pełen przysmaków i cicha muzyka płynąca z niewidzialnych głośników. Usiadłem w kącie skąd mogłem obserwować wchodzących gości oraz mały ogródek z boku. Lało całą noc: krople deszczu bębniły bez przerwy o parapet, woda chlupała w rynnach, nawet nie myślałem kiedy przestanie padać. Zaparzyłem w filiżance zielonej herbaty, a zanim wystygła, wypiłem szklankę soku grejpfrutowego, potem jeszcze jedną. Chrupiące bułeczki z serem szybko napełniły mi puste miejsce w żołądku, mimo to nie mogłem sobie odmówić kilku kromek czarnego chleba z łososiem i salami, bo nic podobnego nie jadłem od dłuższego czasu. Czułem koniuszkiem języka, że wciąż mam popękane usta, dlatego wychodząc skubnąłem liść pietruszki, przyozdabiający talerze z delikatesami. 

 

Prosto po śniadaniu poszedłem na miasto, tą samą trasą co tydzień temu. Deszcz osłabł, a brzeg rzeki stanowił idealną okazję do zrobienia zdjęcia. Później usiadłem w Alter Bahnhof nad szklanką ciemnego piwa i rozmyślałem, co robić dalej. Gdybym zawrócił promenadą, okrążył martwe wody starego portu jeszcze jeden raz, czy miałbym szansę ją spotkać? Pod ścianą stała dziwaczna maszyneria do warzenia piwa. Patrząc na nią, usiłowałem cofnąć czas o dwa lata, przypomnieć sobie tamten dzień…

 

Przyjęcie noworoczne w austriackiej restauracji w Oberkassel, kilka przystanków tramwajem z hotelu. Większość skończyła wcześnie, tylko mnie i kolegę coś ważnego zatrzymało w biurze do szóstej, chociaż miał to być najkrótszy dzień w roku. Przyjęcie zaplanowano rozpocząć godzinę później, ale zanim tam dotarłem, Hans wygłaszał już mowę świąteczną. Stanąłem przy drzwiach, żeby mu nie przeszkadzać, a zgromadzonym nie psuć widoku na odświętny wystrój. Podniosły nastrój ceremonii nie trafiał do mnie i rozmyślałem, jak przeżyć ten długi wieczór. Gdyby tak znaleźć jakiś wolny stolik z boku sali na dwie osoby, to na pewno nikt nie będzie mi przeszkadzać. Spróbowałem powitalnego szampana i odpowiadając zdawkowym uśmiechem na pozdrowienia znajomych, czekałem cierpliwie, aż wszyscy wykonają pierwszą rundę po bufecie. Kiedy nadeszła moja kolej, nałożyłem sobie kilka dań: na początek sznycel Esterházy, specjalność zakładu, oraz pierś z dzikiej gęsi, na które właśnie był sezon. 

 

Wracając zauważyłem przy moim stole jakąś dziewczynę. Postawiłem talerze, a wówczas wstała i podała mi z wielkim fasonem rękę.

— Katharina Euler!

Powiedziała to w sposób, jakby ubijała ze mną interes na ćwierć miliona euro. Odpowiedziałem na przywitanie i nim usiedliśmy, zdążyłem uchwycić, że jest bardzo wysoka, jak na kobietę.

— Mam nadzieję, nie masz mi za złe, że zajęłam czyjeś miejsce.

— Skądże, Katha…

— Mów mi Kate.

Powiedziała to bezbłędnie po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem i co bardziej zaskakujące: amerykańskim akcentem. Twarz rozjaśniał jej uśmiech, z wyjątkiem krótkich chwil, kiedy patrzyła na mnie badawczo. Poczułem nagły przypływ sił, jakbym był sflaczałą dętką, w którą pompują powietrze.

— Kate, dobrze. W takim razie, co ci przynieść do picia?

— To samo, co sobie. — Pokazała ręką na pustą szklankę.

Z dziewczyną w jej wieku wszystko jest takie proste… Przyniosłem dwa piwa i stuknęliśmy szklanką w szklankę.

— Skąd tak dobrze znasz angielski?

— Studiowałam na uniwersytecie Yale, dwa lata.

— A teraz?

— Wydział prawa na tutejszej uczelni.

Po takim początku, świat nie może mieć granic — pomyślałem i kiwnąłem z podziwu głową.

W odpowiedzi posłała mi uśmiech, jeszcze dłuższy niż za pierwszym razem.

— Dobrze mieć studia wreszcie za sobą, żeby móc zażywać wolności i słońca.

Zanim zdążyłem pomyśleć, ile w tym prawdy, dodała:

— Christian w nagrodę chce mnie zabrać do ciebie na wakacje, ale przerażają mnie rekiny, węże i pająki. 

Zapomniała o krokodylach.

— Myślisz, że będę tam bezpieczna?

— Myślę, że to świetny pomysł. Długo znasz Christiana?

— Oczywiście, to mój chłopak.

Że też o tym nie pomyślałem! Christian — ten modnie ubrany dandys, który cenił drogie samochody, gustował również w atrakcyjnych kobietach, a jego dziewczyna mogła zostać wkrótce synową mojego szefa i taki układ stawiał mnie w niezręcznej sytuacji.

— Nie lepiej, żebyś była teraz z nim?

— Przecież on jest zajęty cały czas rozmową z kolegami. — Wskazała na stolik, przy którym siedział. — Zawsze mnie ignoruje.

— To dlatego, że o pewnych sprawach nie można rozmawiać w biurze.

— Ach, dajcie spokój, przecież ten wieczór jest tylko raz w roku.

Miała rację, choć niezupełnie: takie wieczory są tylko raz w życiu, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.

— Teraz moja kolej.

To mówiąc wstała i podeszła do baru z alkoholem. 

 

Była nie tylko wysoka, ale nadzwyczaj zgrabna i cokolwiek robiła, robiła to z wdziękiem. Patrzyłem na blond włosy, równiutko przycięte i opadające na plecy; na niebieskie oczy i usta pomalowane czerwoną szminką o łagodnym odcieniu. Miała na sobie dopasowaną, satynową sukienkę we wzorach jak na atłasowej tapecie, odsłaniającą kolana, lecz wystarczająco długą, żeby pobudzać wyobraźnię. Christian też na nią spojrzał, ale w jego oczach nie dostrzegłem śladu podziwu ani uwielbienia, jakby nie miał własnego zdania i widział ją oczami swoich przyjaciół: gdyby mieli inny gust, byłby teraz z inną dziewczyną.

 

— Czemu wybrałaś prawo? — spytałem gdy usiadła.

Nie byłem tego aż tak ciekaw, lecz nic innego nie przychodziło mi do głowy, chyba dlatego, że z piękną kobietą można rozmawiać o czymkolwiek.

— Tradycja rodzinna.

— Rodzeństwo masz?

— Nie mam, dlatego we mnie cała nadzieja.

— Czyli, był to nie twój wybór?

Odpowiedziała śmiechem, jakbym przyłapał ją na drobnym szachrajstwie.

— W pewnym stopniu.

— Do tego nosisz nazwisko słynnego matematyka… Może to twój krewny?

— Nie sądzę, ale teraz jestem pewna, że mnie nie zapomnisz.

— Nie zapomnę, ale z zupełnie innej przyczyny.

Słysząc to, odstawiła szklankę i wbiła we mnie zaintrygowany wzrok.

— Jakiej?

— Nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która byłaby równie atrakcyjna, co taktowna, bezpośrednia i niepretensjonalna. To rzadkość.

Moja odpowiedź trochę ją przygniotła. Spuściła wzrok i kręciła łyżeczką w pustym talerzyku po tiramisu. Milczałem również, szukając sposobu na przełamanie bariery, którą sam nieopatrznie stworzyłem. Pomogła mi, zmieniając nieoczekiwanie temat:

— Bardzo tęsknisz za żoną i dzieciakami?

To było zaskakujące pytanie.

— Skąd tyle o mnie wiesz?

— Od Christiana. Jest zachwycony twoim zaangażowaniem i zanudza mnie przy każdej okazji szczegółami waszych projektów. Już dawno chciałam cię poznać.

— Jasne, teraz rozumiem — odparłem mimochodem, bo całą uwagę pochłonęło to, co powiedziała na końcu.

— Masz ich zdjęcie?

Podałem jej fotografię, którą nosiłem w portfelu.

— Najstarsza córka, ile ma lat?

— Jedenaście.

— A co chce pod choinkę?

Wiedziałem doskonale, czego chce, lecz nie byłem pewien, czy to odpowiedni prezent.

— Nie mów tylko, że szwajcarski scyzoryk.

— Dokładnie! Jak na to wpadłaś?

— Bo w jej wieku, też chciałam, żeby ojciec mi to podarował.

— Czemu akurat nóż?

Twarz Kate wyrażała wahanie, jakby chodziło o zdradę tajemnicy, którą mógłbym kiedyś wykorzystać przeciwko niej. Kobieta w moim wieku skłamałaby bez mrugnięcia okiem, lecz dla niej kłamstwo nie miało jeszcze żadnej wartości.

— Pewnie chce zaimponować tatusiowi.

A widząc wątpliwość na mojej twarzy, powiedziała zabawnie pouczającym głosem:

— Nie ma powodu do obaw, wyrośnie z tego. Tylko zademonstruj, jak ma ten nóż bezpiecznie używać.

 

Czas mijał niepostrzeżenie, alkohol przełamywał bariery. Ludzie zmieniali miejsca, żeby móc porozmawiać ze sobą w beztroski sposób, do czego nie mieli okazji na co dzień. Większość kobiet przyszła w towarzystwie. Nie licząc kilku, znałem wszystkie: te po rozwodzie, te żyjące długi czas samotnie, dopóki nie znalazły sobie partnera, również te, które z nikim nie wchodziły w stały związek; jednak z żadną pogawędka nie była tak szczera i swobodna, co z Kate.

— Jak leci?

— Nieźle. A tobie?

— Nie najgorzej

— No to fajnie.

Na tym najczęściej kończyliśmy rozmowę. Nie było w nas ognia wykrzesanego w młodości, wypalaliśmy uczucia zbyt raptownie, albo płomień przygasał powoli pod ciężarem każdego dnia, aż zostawało z naszych uczuć straszące pustką pogorzelisko. 

 

Hans z żoną poświęcali chwilę każdemu z gości i nie ominęli również mojego stołu. Przypomniałem sobie dzień, kiedy postawiłem przed nim na biurku swoje résumé i stertę dokumentów z projektami dla poprzednich pracodawców, a on nawet do nich nie zajrzał. Zamiast tego spojrzał mi głęboko w oczy i w tym momencie wiedziałem, że zwerbował mnie do swojej załogi. Był nietypowym szefem; nigdy nie powtarzał: „Zrób to, zrób tamto”, tylko pytał: „Jak ci pomóc, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?” i tym sposobem przyciągał ludzi na długie lata, choć wielu znalazłoby lepsze perspektywy gdzie indziej. 

 

Kate przeprosiła nas i zaczęła krążyć z niespodziewaną energią po sali, jakby chciała nadrobić czas stracony na pogaduszki ze mną. Zauważyłem, że rozmawia z kolegami Christiana, zwłaszcza z jednym, którego nie znałem i nigdy nie widziałem w biurze. Wyglądał na takiego co lubi dobrą zabawę z przygodnie napotkaną kobietą, a Kate nie szczędziła mu uśmiechów, ani zalotnych spojrzeń. Uświadomiłem sobie, nie bez pewnego zaskoczenia, że jej zachowanie zaczyna mnie denerwować. 

 

Hans i jego żona pożyczyli mi wesołych świąt i przeszli do stołu obok, a wtedy usiadłem przy barze i odwrócony tyłem do sali, poprosiłem o kieliszek czystej. Nim zdążyli podać, Kate wskoczyła na sąsiedni stołek, niczym dobry duch z nieba.

— Unikasz mnie i pijesz sam?

Zamówiłem to samo dla niej. Barman zrobił zdziwioną minę, bo Niemcy mieli paskudny zwyczaj psuć wódkę sokiem, ale podał bez szemrania. Wypiła po ułańsku, jednym wrzutem.

— No i jak?

— Super.

Skinęła, żeby nalał nam jeszcze po jednym.

 

Sala pustoszała, najwięcej ludzi stało przy drzwiach, czekając na taksówki, które zawiozą ich do domu.

— Jadę z Christianem do Altstadt, walnąć sobie na sen „Die grüne Fee”. Dotrzymasz mi towarzystwa?

Rozsądniej byłoby wrócić do hotelu, złapać kilka godzin snu. Już widzę samolot do Warszawy odlatujący z samego rana, ale puszczała mi kocie oczy, wydymała wargi w słodko-kapryśnych uśmiechach i pomyślałem: co ma być to będzie. Christian miał już nieźle w głowie, dlatego za kierownicą usiadła Kate, bo była najmniej pijana z nas trojga. Na szczęście dochodziła północ, ulice opustoszały i szybko znalazła miejsce na parking. Christian nagle zgłodniał, jakby w restauracji nie było co jeść. Zaprowadził nas pod małe okienko w murze z szyldem „Schweine Brötchen”. Wewnątrz przypiekano na otwartym ogniu olbrzymie kawały mięsa, a za ladą krążyło dwóch sprzedawców w białych fartuchach. Znowu zaczynało kropić. Christian zapłacił i podał mi ogromną bułę z wieprzowiną. Smakowało trochę jak polska golonka, bo sprzedawcami i właścicielami była dwójka braci z Serbii. Nigdzie indziej nie można było zjeść specjału równie smacznego.

 

Chociaż Melody Bar czekał na nas niedaleko, nie śledziłem drogi i nigdy nie trafiłem tam drugi raz. Zapamiętałem wąski korytarz między ścianą z malowidłami słynnych gwiazd rocka i długim kantorem, zza którego biła w oczy mozaika kolorowych butelek i szkła. Stylizowany na epokę Jamesa Deana, bar był ulubionym miejscem spotkań nowej generacji ultra wrażliwych ludzi. Rozmawialiśmy w krótkich przerwach na drinki o osobliwościach życia: co trzeba zmienić, co musi pozostać takie samo. Serwowałem ciekawostki z ostatniej wizyty w Polsce, na co Kate zareagowała podnieconym głosem:

— Jedziemy do Gdańska! 

Zaczynała pleść bzdury, ale Christian nie zwracał na nią uwagi, bo sam ledwie kontaktował. Wyszedłem do łazienki, a kiedy stamtąd wróciłem zobaczyłem go siedzącego bez ruchu, z głową opartą na ladzie obok niedopitej szklanki. Kate mówiła do niego coś po niemiecku, ale jedyną reakcją było niezrozumiałe mamrotanie i machanie ręką, żeby dała mu święty spokój.

— Muszę go odwieźć do domu. Pomóż mi, proszę.

Christian był ode mnie wyższy, ale ja miałem korzystniejszy stosunek masy. Złapałem go chwytem jakim strażacy wynoszą ofiary z pożaru i zaniosłem do samochodu. Kate otworzyła drzwi, odsunęła siedzenie i położyliśmy go z tyłu. Było późno, ulica świeciła pustką, domy stały ciche i wygaszone. Kate wyjęła z torebki swoją wizytówkę.

— Gdy przyjedziesz następnym razem, koniecznie zadzwoń do mnie.

Mówiła to tonem, jakby chodziło o odebranie rzeczy z pralni lub podobny drobiazg.

— Kiedy tylko zechcesz, naprawdę.

Pocałowała mnie w policzek, jakbym był jej tatusiem, a nim zdążyłem ochłonąć, włączyła silnik i po chwili BMW Z3, którym jechała, zniknął na światłach za skrzyżowaniem.

 

Tyle zdołałem zapamiętać. Wróciłem do hotelu i wykręciłem jej numer, lecz zanim zdążyłem pomyśleć od czego zacząć rozmowę, usłyszałem w słuchawce jej głos:

— Hallo, wer spricht?

Kate, to ja. Ten facet, z którym przegadałaś całe przyjęcie w Kitzbüheler Stuben, pamiętasz? Chciałem jej to powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle.

— Wer ist es? Bitte mach keine dummen Witze.

Odłożyła słuchawkę. Wstałem z fotela i podszedłem do okna: na dworze padało.

 

W dniu wyjazdu o piątej rano obudził mnie alarm komórki. Spakowałem rzeczy i zszedłem na dół. Na recepcji zastałem blondynkę, tę która przywitała mnie pierwszego dnia.

— Ach, Herr… jak te dwa tygodnie szybko minęły. Zamówić taksówkę?

Stałem w korytarzu i spoglądałem przez szybę w drzwiach. Mokra jezdnia odbijała światła ulicznych latarni, dopóki odbicia nie rozchlapały koła nadjeżdżającej taksówki.

— Który terminal? — zapytał kierowca.

— Lufthansa.

Pojechał ulicą przez pusty plac, na moście włączył wycieraczki. Odwróciłem głowę w kierunku wieży pobłyskującej w oddali światłami za rzeką. Patrzyłem na nią długo w zamyśleniu, jakbym widział ją ostatni raz.

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Edytowane przez staszeko
Some changes in fourth paragraph. (wyświetl historię edycji)
  • 3 miesiące temu...
Opublikowano

@Dag

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Pożyczyłem to określenie od kolegi ze studiów, który przygadywał komuś, kto miał dobre wyniki w nauce, przykładał się, starał ze wszystkich sił, ale jednak nie przychodziło mu to naturalnie: „nie ma iskry bożej”. Chodziło mu o brak talentu (z iskrą bożą trzeba się urodzić).

 

Miło, że zwróciłaś na to uwagę.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • 3 tygodnie później...
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Mój pseudonim faktycznie jest odpowiednikiem pseudonimu „Paszeko”, który miał kolega ze studiów, ale skąd on ten pseudonim wykombinował, nie mam pojęcia. Możliwe, że od Potockiego, bo oryginalne słowa trudno wymyślić.

 

Dziękuję, że wspomniałeś taką ewentualność.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Znana to książka, lecz niestety nie miałem okazji (czytaj: ochoty) jej przeczytać, a szkoda, bo fabuła zapowiada ciekawe komplikacje:

 

Paszeko opiekuje się domem pustelnika, jest obłąkany. Zanim trafił do pustelni był przystojnym i eleganckim szlachcicem, żyjącym w dobrobycie. To wysoki brunet ...

 

Mój kolega też był wysoki, bardzo nawet, tylko nie brunet, a jasnowłosa, zielonooka bestia.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Tak, zaczęliśmy o Paszeko i piszemy o „Rękopisie znalezionym w Saragossie” w komentarzach do dwóch różnych opowiadań, zupełnie bez związku, ale nie szkodzi.

 

Nie mogę znaleźć tego filmu ze Stevem Martinem w jego filmografii. Wyskakuje tylko wersja polska z Pieczką w roli Paszeki.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ach, znam ten film, oglądałem kilka razy.

 

Masz ciekawe skojarzenia, ale nie bezpodstawne, bo osią moich opowiadań jest faktycznie relacja damsko-męska, tak jak w tym filmie.

 

Teraz wszystko jasne: Ty i twój nos, Charlie. Masz duży nos! Masz piękny, wielki, mięsisty nos! Kocham twój nos, Charlie.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Trudno wymyślić oryginalny temat, dlatego piszę w oparciu o własne wspomnienia. Nadmieniony przez Ciebie w poprzednim komentarzu Hemingway też pisał głównie na podstawie własnych doświadczeń, ale on przeżył mnóstwo: dwie wojny światowe, walki byków, dwa wypadki lotnicze, a co najważniejsze: miał wiele kobiet, a podobno nic tak nie wzbogaca, co współżycie z kobietą o bogatym wnętrzu.

 

Angielski to bardzo łatwy język, wygodny do zapisu surowych jeszcze myśli (jak stenotypia): nie trzeba unikać zaimków, łamać głowy deklinacją, dlatego Konrad Korzeniowski opanował angielski od podstaw mając dopiero 20 lat, chociaż znał perfekcyjnie francuski, ale pisanie po francusku to już inna sprawa.

 

Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie i wyczerpujące komentarze. Czas jest więcej niż pieniądze, bo nigdy się nie wróci i nie można go wygrać na loterii, dlatego tym bardziej doceniam.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano (edytowane)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Aha, jesteś obywatelem Danii

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

. Współczuję, bo to ponoć dobry kraj, ale nie dla mężczyzn.

 

Ciekawe zestawienie: Conrad, London, Hemingway. Z tych trzech London jest mi najbliższy i miał największy wpływ na moje życie. Conrad to enigma, urodzony w Polsce przez pomyłkę i przez to skazany na emigrację, a Hemingway zachwycał mnie swoim stylem „góry lodowej”, lecz jednocześnie czymś odpychał, a Ty mi podsunąłeś właściwe słowo: bufon.

 

Widzę, że masz wiele interesujących przemyśleń, nie tylko w temacie literatury, dlatego tak miło z Tobą pisać. Ludzie mnie wyklną, że odpisując na komentarze, blokuję ich twórczość w głównej witrynie, ale regulamin nie zabrania.

 

Jeszcze raz dziękuję za tyle uwagi.

 

 

Edytowane przez staszeko
Dani -> Danii (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • "Gdybym miał wybierać to zarżnąłbym ich wszystkich i to bez wyjątku. Kobiety, dzieci i starców, te parszywe gnidy. Nie mam jednak tego luksusu, nie teraz ale wciąż pamiętam!"  Pierwszy dźwięk był metaliczny, nie ludzki. .Jakby ktoś przeciągnął zardzewiałym żelazem po kości i wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że to on, że to jego własny oddech tak brzmiał, głęboki, pusty, jakby w środku klatki piersiowej było tylko echo po człowieku.  Piach na arenie był szary, nie piaskowy ale szary od popiołu, zabarwiony kawałkami cegieł i betonu, wyczuwalny przez podeszwy.  Tłum zawył. Kord przeciągnął wzrokiem po trybunach zapełnionych niemalże do końca i zatrzymał się nad balkonem zwieńczonym baldachimem.   Niebo było gęste, jak zawsze. Skłębione ciemne chmury nie wróżyły pogody a jedynie kwaśny deszcz.  Kord ścisnął rękojeść miecza, chwycił pewnie, ramię zadrżało.  To był miecz jednoręczny, stary, zabrany z muzeum — nie dla ozdoby, ale po to żeby zabijać, bo prawdziwa stal przetrwa dłużej niż ludzie i nadal może uśmiercać. Porządnie naostrzony.   Trzymali Korda dla rozrywki. Karmili i myli a to tylko po to, żeby wyszedł na arenę i zabijał. Nie widział jednak na razie przeciwnika.  Wzrok skierował na drugą stronę areny. Tłum nadal wył. W powietrze wystrzeliły kamienie i kawałki cegieł jakby na zawołanie. Arena jednak była duża i nie dosięgły Korda.  Brama otworzyła się z jękiem rysowanej stali. Powietrze zatrzymało się na chwilę.  I zobaczył go. Nie wiedział czy to człowiek czy mutant, czy jedno i drugie bo skóra tamtego była jakby szarozielona, jakby pęknięta od środka.  Ręce zwieńczały zakrzywione szpony a grzbiet zdawał się pokryty łuskami, jak u jaszczura.  Mutant rozglądał się jak on po trybunach i w tej chwili Kord dostrzegł w nim coś bardzo ludzkiego i ten bardzo ludzki strach.  "On też się boi"  Stworzenie ruszyło, ale nie jak zwierz, jak ktoś, kto pamięta jeszcze bycie człowiekiem. Stąpając pewnie na dwóch nogach pomagało sobie długimi ramionami. Szpony wzbijały mnóstwo kurzu i tak właśnie poczuł się Kord w tej chwili, jakby zabity pyłem i wyssany do ostatniej kropli krwi.   Mutant nie rzucił się od razu, nie szarżował. Szedł teraz powoli oceniając odległość. Widział miecz i rozumiał co to jest. Patrzył Kordowi prosto w oczy.  Ruchy miał nienaturalnie płynne, zbyt płynne jak na coś, co miało zrogowaciałą skórę i pęknięcia na policzkach jak glina po suszy.   Kord zrobił krok w bok, w lewą stronę okrążając mutanta. Ostre kawałki szkła zazgrzytały pod podeszwami.  Mutant nie spuszczał go z wzroku. Pochylony skierował się w prawą stronę i na chwilę zatrzymali się w tym ruchu jak tancerze oceniając swoje możliwości.   Kord domyślał się, że to nie była pierwsza walka potwora, że nie będzie łatwo i na chwilę zwątpił.   Tłum jednak zawył i skandował: "Zabij, zabij, zabij..." I tak bez końca a Kord otrzymał porządny zastrzyk adrenaliny. Nie myślał jak człowiek, nie myślał jak zwierzę ani potwór. Stawał się maszyną śmierci.  Mutant pierwszy skrócił dystans. Ramię poszło w bok Hakujący ruch, nie cios. To tylko skrobanie, jakby chciał rozerwać Kordowi gardło nie siłą ale tarciem.  Kord uniósł ostrze mając nadzieję, że metal wystarczy. Ostrze poszło w dół, klasyczny "fendente dritto", iskra przeszła po stali, uderzenie było cięższe niż powinno.   Mutant odskoczył pół kroku, jakby badał reakcję. Przygotował się do ataku.  Czas nie zwolnił, ale Kord zwolnił w środku swoich myśli, niezauważalnie.   Mutant drgnął. Zamachnął się prawą ręką szykując atak i zasłaniając się szponami lewej ręki przed cięciem miecza.  Jednak to Kord pierwszy poruszył się świadomie. Nie szeroki zamach, nie desperacja, ale milimetr przesunięcia stóp w lewo żeby otworzyć linię do kolejnego ataku i ciąć od dołu. Stal nie musi iść daleko, czasami wystarczy obrócić ją o pół palca i mutant to poczuł bo w jego oczach pojawił się cień niepewności. Nie zdążył odskoczyć. Wypolerowana stal zazgrzytała na jego szponach nie czyniąc mu jednak krzywdy.  Kord oddychał szybciej, oddech nie zwalniał, serce łomotało, adrenalina wypełniała każdy kątek jego ciała.  Mutant rzucił się wreszcie do przodu rozchylając ramiona, szykując się do łatwego zatopienia szponów w ciele przeciwnika.   Kord jednak nie odsunął się.  Zrobił coś bardziej brutalnego i bardziej ludzkiego. Wsunął ostrze pod kątem tak, żeby przeciwnik wpadł na nie sam.  Stal nie atakowała, jedynie czekała.  Uderzenie było tłuste i miękkie, nie metaliczne. Rozpaćkało się pośród wrzasków tłumu, weszło w tkankę jak w mokrą rozgrzaną roślinę. Przez sekundę mutant bezgłośnie zamarł, kurz jakby opadł, powietrze zgęstniało jeszcze bardziej.   Kord stał w bezruchu z dłonią wciąż zaciśniętą na rękojeści i z tą jedną, zimną myślą: "To nie ja dzisiaj zginę!"  Ostrze zostało w ciele ale mutant nie cofnął się ani o krok. Jego ciało nie poruszyło się tak, jak powinno, jakby stal była obojętna i stawała się jego ciałem.   Gwałtownym ruchem ciała wyszarpnął wbity miecz z rąk Korda i zamachnął się do kolejnego uderzenia.  Kord jednak wypuścił rękojeść uginając się pod masą cięższego przeciwnika. Miecz został w środku a Kord stał się bezbronny.  Odskoczył gwałtownie nie pozwalając się zranić. Teraz już nie patrzył w oczy mutanta, ale na rękojeść miecza.   Mutant ruszył szybciej niż mogłoby się wydawać i już nie bacząc na nic zaatakował. Kord cofnął się o dwa kroki ale nie z paniką, z wyborem, bo nagle zauważył coś: kiedy mutant ruszał  jego lewa strona pękała jak wyschnięty asfalt po mrozie Tam była słabość ale żeby tam trafić potrzebował broni a broń ugrzęzła.  Kord zrobił rzecz pozornie szaloną, rzecz, której nie robi ofiara. Chwycił mutantowi nadgarstek gołymi dłońmi tuż przed pazurami i siłą własnego ciężaru pociągnął go w bok tak, żeby przeciwnik sam wyrwał ostrze z własnego ciała.  Pazury przecięły mu plecy jakby to była jedynie cerata, płytko — ale długo i przez sekundę Kord poczuł ból i ciemność w płucach.  Mutant wbił mu pazury pod łopatkę jakby chciał się zahaczyć, jakby chciał go zatrzymać blisko żeby rozszarpać gardło z dystansu jednego oddechu.  Kord wysyczał powietrze przez zaciśnięte zęby i zamiast odsunąć twarz  przybliżył ją, i wgryzł się w bark mutanta przecinając tkankę na obojczyku.  Mutant zawył ale nie jak zwierzę, jak coś, co pamiętało ból sprzed przemiany.  Ten jeden dźwięk był jak impuls nerwowy który przetoczył się przez ciało Korda i wtedy — w tym jednym momencie w tym zwarciu, mięso do mięsa, Kord wyczuł rękojeść w dłoni. Zaparł się oburącz wyszarpując ostrze z szaro zielonego ciała mutanta.  Pazury bestii wbiły się jeszcze głębiej. Kord stracił grunt pod nogami i zawisł na szponach, na ułamek sekundy.   Miecz jednak tańczył już swoim rytmem i wykonując puntę ponownie rozszarpał trzewia mutanta.  Kord nie czekał na łaskę. Pchnięcie było szybkie, dokładne — mutant padł na bok, jak odcięty od własnego ciała. Chwilę trwało, nim piach wchłonął ciszę. Potem zabrzmiało to pierwsze, niechlujne „Ha!” — pojedynczy okrzyk, jak iskra. Po sekundzie eksplodowało: głosy wyrwały się z trybun, pełne prostej radości i prymitywnej ulgi. — Kor-gen! Kor-gen! — krzyczeli na początku niskim growlem, a potem dodały się piski i gwizdy. — Kor-gen! Kor-gen! Kor-gen! — i nagle imię, którego nikt mu nie dawał, przyjęło kształt. Publiczność uderzała pięściami w metalowe bariery, śmiejąc się i krzycząc, odkładając na bok litość. Dla nich to był spektakl. Dla nich to była krótka przerwa od głodu i myśli.  Dla Korda dziwne było to, że poczuł się spełniony. Uświadomił sobie, że właśnie stał się gladiatorem i to właśnie było jego siłą.  Wyczerpany karmił się skandowaniem tłumu. Spojrzał na balkon. Zobaczył wyciągniętą rękę, ale nie widział dłoni i kciuka. Jak na zwołanie wyszarpnął miecz i wbił w pierś mutanta, tam gdzie powinno być serce. Mutant zadrżał, wypuścił powietrze i to już był koniec.   "Kor-gen, Kor-gen, Kor-gen!" Tym razem nie poleciały kamienie, tym razem ktoś rzucił bochenek chleba, ktoś inny kiść marchwi a ktoś inny dynię. Ludzie krzyczeli widząc Korda jako bohatera, jakby zbawcę ich wszystkich trosk.   Kord niewiele myśląc zbierał podarunki. Głód był naprawdę dotkliwy I w tym momencie otwarła się brama, jego brama.  Szybko wybiegli z niej ludzie uzbrojeni w karabiny i pistolety. Nie było szans.   Pozwolili mu zachować trofea, ale wpędzili z powrotem do klatki.  — Ten ma rękę — warknął jeden z nich. — Nada się do kolejnej walki. Trzeba go tylko wyczyścić.  I wtedy Kord po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że decyzja nie jest już tylko jego — że jest częścią czegoś większego: mechanizmu, który żywił się przetrwaniem. Jego imię, rzucone przez tłum, było biletem na jutro.
    • Boże szelmów … pobłogosław króla   Requiem dla Świętej i Suki   Wreszcie poprowadzono go na ostatnią prostą do podestu szubienicy. Na jej środku od razu rozpoznał dwie postacie. Tak różnych sobie stanem i urodzeniem, wykształceniem i obyciem lecz tak samo morderczych i okrutnych w swoich lubościach do przemocy i tortur. Z tyłu cichcem jakby cień rozłożysty i chmurny, przemykało potężne oblicze kata Piotra.     Był on mężczyzną słusznej postury i wręcz nieludzko rozbudowanej muskulatury. Ręce jego jak bretnale uwieńczone krótkimi, niezdarnymi zdać by się mogło palcami. Uzmysławiały szybko tym co w nie nieopatrznie wpadli, że przychodzi na nich nieuchronny i zabójczy koniec. W zaułkach i bramach upadłych dzielnic, wiele spoczęło kalek, które pomstowały na żywot kata. Mówiło się, że na rozkaz ojczulków zakonnych, dla zabawy torturował więźniów a nierzadko i dzieci, które wolały już oddać swe czyste żywota na powrót w niebiosa niż stawać się zabawkami w rękach księży, skalanych grzechem sodomii. Kat łamał ich kołem lub gniótł członki młyńskim kamieniem.     Często też używał jedynie siły swych dłoni by miażdżyć czaszki lub żebra. Śmiał się przy tym i pogwizdywał wesoło jakieś zapomniane pieśni swego przeklętego cechu. Polewał wrzątkiem nagie ciała schwytanych dziewcząt by potem zanurzyć je nagle w kadzi z lodem. Patrzył na wygięte nieludzko w agonii, spazmatyczne skurcze ich twarzy. Zbliżał na cal oczy swe przekrwione do ich oczu, zasnutych przedśmiertną mgłą. I śmiał się cały czas. Cichym triumfem i satysfakcją. Uwielbieniem przemocy ponad wszystko co materialne.     Nie patrzył na ofiary jak na ludzi a jak na produkty swego zwyrodnienia i zaburzeń. Był jak lalkarz z piekła rodem a w lochach i celach ulokował swe ukochane, dające mu spełnienie i rozrywkę marionetki.     Teraz na szubienicy, sprawdzał po raz ostatni stryczek i sznur. Szarpnął mocno za konopne wiązanie i z satysfakcją pokiwał głową. Poklepał jeszcze drewnianą oblubienicę i rozczulonym wręcz głosem w przerwie między pogwizdywaniem powiedział   - Jeszcze tylko chwilkę kochana Agnes - mówił do dębowej belki jak do żony, której jak świat szeroki i daleki żaden kat nigdy mieć nie będzie - Nacieszysz się wraz ze mną ostatnimi podrygami tego szelmy. Weźmiesz go w swe ramiona i z lubością skręcisz kark… jeszcze chwilkę kochanie. Chichocząc jak wariat, ucałował belkę i zeskoczył na bruk, wyciągnął zza pasa siekierę, usiadł oparty o podest plecami i zaczął jeździć ostrzem po swej szczeciniastej brodzie, szalonego pijaczyny.   Na froncie szubienicy ustawiono mały pulpit, który szczelnym kordonem otoczył mały tłumek młodzików zakonnych w brunatnych i białych komżach, wielu trzymało w rękach drewniane krucyfiksy, inni modlili się szepcząc ze wzrokiem wbitym w postać przemawiająca do nich z wysokości podestu.     Kilku z nich rozpaliło wonne, duszące kadzidła których dym kierowali na gawiedź i stół trybunału, modląc się przy tym i żegnając pobożnie.     Jeden z franciszkanów, bosy i z zarzuconym szczelnie na oblicze kapturze, przemierzał linię tłumu z plecionym z wikliny koszyczkiem na ofiary. Błogosławiąc hojnym i tym bardziej skąpym darczyńcom świętego kościoła rzymskiego, znakiem naszego zbawiciela. Gdy obszedł prawie idealne koło wokół podestu, powrócił do swych współbraci i rozdzielał po równo między każdego tą mannę zebraną od umierającego w nędzy i brudzie, ciemnego ludu, którego nawet te nędzne srebrniki od śmierci zgoła nagłej, nie wykupią.   ...i jak złodziej nocą przychodzi Pan, tak oto sprawiedliwość Jego wstępuje na miejsce zguby…. Niósł się głos kazania. Za pulpitem stał ojciec Nérée, stary dominikanin. Przewodniczący trybunału, przyjaciel i stronnik kata i jego okrutnych robótek a mój osobowy sąd ostateczny i dzień gniewu w jednej osobie.     Strażnicy przepchnęli mnie przez modlących się współbraci. I wtedy przez jedną krótką chwilę wzrok mój i ojca Nérée się napotkały. "I zgładź nieprawości nasze, których się dopuszczamy czynem i słowem, prosimy Cię Panie. Abyśmy z czystym sercem i umysłem mogli czekać na Twe przyjście i dostąpić chwały zbawienia w dniu Twego sądu"   Amen. Rozniosło się po placu echem kłamliwych, grzesznych języków. Ojciec pobłogosławił wiernych i ruszył w moją stronę by wyminąć mnie i straż na schodkach szafotu.   Gdyśmy prawie się otarli o siebie, jeszcze raz spojrzał na moje półnagie, skrwawione i posiniaczone oblicze. Lecz widać nie Chrystusa idącego na śmierć w mych oczach dojrzał a szelmę wszetecznego i wagabundę sprośnego. Bo prychnął tylko z pogardą widząc mój przepełniony nienawiścią wzrok.   - Na sąd mnie wezwano ojcze, więc przybyłem byście sądzili me doczesne występki i potępili mnie przed obliczem ludu i Boga naszego - Nèrée słuchał o dziwo i dobrze bo mogłem rzec mu jeszcze to - Lecz pamiętajcie sędziowie moi. Tak mówi Pan nasz. Nie sądźcie a nie będziecie sądzeni. Bo nie znacie ani w myśli ani w piśmie godziny, kiedy Pan Wasz przyjdzie.   Nèrée z lekkim zaciekawieniem i strachem spojrzał na mnie. Lecz po chwili odzyskał rezon. Prychnął jeszcze raz z pogardą i wyminął mnie bez słowa.   Powoli stawiając chwiejne kroki, wszedłem na podest. Kat rzucił mi tylko zdawkowe spojrzenie i nie zadał sobie nawet trudu by przejąć mnie z rąk strażników. Nie bali się widać już Orlona de Villargent, kiedy był on osaczony i spętany. Wrzucony do gniazda nieprzychylnych orłów lub do ula, opętanych wściekłością pszczół. Nie bali się bo pomocy znikąd dla mej osoby nie było. Zabójstwo kardynała było zbrodnią, która toczyła na języki wszystkich wokół tylko jedno słowo. Śmierć. A sędziowie, złożeni w większości ze stanu duchowieństwa nie mogli podjąć innej decyzji jak wysłanie mnie w zaświaty przez pętle uwieszoną do stryczka za moimi plecami. Nie spodziewali się, że świat ich sprawiedliwości i pokoju, zaprowadzanych poprzez terror i śmierć nijak się ima do świata szelmów, morderców i upadłych frantów, których oni ludzie odziani w purpury i jedwabie, zsyłali do roli robaków, żerujących na gnilnych pokładach brudu tego miasta.   Lecz zapomnieli w swej pysze i majestacie bogów, że nie kąsa ręki pana, jedynie ten pies który jest martwy. A robactwo dzielnic biedoty, pleniło się jak chwast i oset po zaułkach I ulicach. Daleka droga była ku temu by je skutecznie wyplenić.   Na podest weszła kolejna osoba. Tym razem nie był to mistrz małodobry ani nikt z duchownym. Niski, gruby mężczyzna w śnieżnobiałej koszuli i narzutce karmazynowej, wspiął się przy pomocy strażnika na podest i po wyprostowaniu się zaczął gładzić swe pomięte pludry, chcąc przywrócić im dawny, schludny i czysty stan.     Miał około pięćdziesiątki, długie, rzadkie i posklejane włosy barwy mokrej słomy, upiął na czarny rzemyk. Oczy miał niespokojne i rozbiegane, barwy porządnie uwarzonego piwa w jednym z królewskich browarów. Musiał już mocno niedowidzieć w dal bo mrużył oczy i czoło i długi czas skupiał wzrok na jednym punkcie. Twarz jego jak księżyc w pełni, zdradzała wiek licznymi zmarszczkami. Był mocno zaróżowiony na policzkach i oddychał ciężko, wyrzucając oddechy z głośnym świstem nierówno pracujących płuc i serca. Objął wzrokiem zebranym choć jestem pewien że widział jedynie plamy, wielokolorowej mazi, zamiast obliczy ludzi pod szafotem.     Uniósł prawą dłoń, w której ściskał zwitek pergaminu, dając tym samym niemy sygnał, że chcę przemówić. W jednej chwili zapadła grobowa cisza i nawet pijackie przyśpiewki z ogonu tłumu ucichły. Ci którym nie przypadła ta zmiana klimatu do gustu, byli szybko uciszani, kuksańcami albo nienawistnym wzrokiem sąsiada. Tłum wreszcie oddał mu głos a Benoît de La Trémoille, bo tak zwał się ów człowiek przemówił w imieniu Boga, rajców i całego zebranego gminu.   Jego twarz dopiero teraz nabrała spokojnych i wręcz kamienno - zimnych rysów podstarzałego urzędnika formalisty. Prawnika, którym jeno nigdy nie był bo studiów nie ukończył z powodu śmierci swego ojca, który łożył na jego młode, dostatnie życie i stopnie edukacji. Zerwał pieczęć królewską z treści wyroku i rozpoczął.   - Orlonie de Villargent, synu murwy I nieznanego, plugawego zapewne ojca. Prowodyrze bluźnierstwa i zbrodni. Patronie sił i spraw nieczystych i grzesznych, którego pojawienie się w murach naszego miasta przyniosło ze sobą nic ponad strach i niepokój i jawne wystąpienie przeciw bożemu porządkowi. - skłonił się lekko w stronę stołu trybunalskiego - Rajcy, działając w majestacie i literze prawa, powołując Boga naszego jedynego na świadka jak i wszystkich tu zebranych, po milczącym, pozbawionym, skruchy pobycie w lochach Neufchatel twej przeklętej, zbrukanej grzechem najcięższym duszy. I po odmówieniu przez Ciebie ostatnich, należnych nawet najgorszym szumowinom i mendom, sakramentów świętych. Idąc za radą ojca Oresta od Ran Chrystusa, którego świątobliwe oblicze posłaliśmy do Ciebie w ostatniej posłudze a który rzekł nam po spotkaniu z Tobą takimi słowy - odchrząknął cicho i lodowatym tembrem wypowiedział słowa - Woli on być heretykiem zepsutym do kości zbielałej i potępioną duszą na wiekuiste męki pośród diabły zesłaną niźli oczyszczonym słowem bożym i pokornym niegodziwcem z losem swym i wyrokiem doczesnym pogodzonym.Tak oto rzekł ojciec Orest, któregoś z celi swej wypędził i wracać z namaszczeniem bożym, zakazał.   W tłumie zebranym pod szubienicą powstał okrzyk zdziwienia i rozżalenia na takie dictum skazańca. Podniósł się krzyk. Na szubienicę a rychło heretyka i mordercę! Na co czekacie?! Powiesić gada a truchło po tym spalić a proch wiatrom na posługę oddać by choć ślad po grzechach jego nie ostał!     De La Tremoille, skinął na straż z halabardami, która szczelnym kordonem otoczyła miejsce kaźni. Ci jak jeden mąż odwrócili się do tłumu i nadziakami rozdawali razy tym najbardziej krewkim pośród tłumu. Klnąc przy tym i krzycząc   - Zawrzeć mordy swe parszywe i słuchać. Bo zaraz kogo z was pochwycimy i zawiesimy by sprawdzić czy aby stryczek solidnie nasmarowany. A wiecie, że Piotrowi to wszystko jedno kogo rychtuje w ramiona swej drewnianej ptaszyny   Kat słysząc to wybuchł kolejnym rubasznym i przerażająco podekscytowanym śmiechem i podbiegł do rzędu gapiów. Próbował pochwycić małą, rudowłosa latorośl, którą najwyraźniej matka trzymała okrakiem na ramionach. Ta szybko zdjęła dziecko z barków i rzuciła się w tył, tuląc przerażoną niebogę. Piotr wystawił jej przed twarz ostrze siekiery i zrobił wymowny gest pozbawienia dziecka głowy, wylizując przy tym naostrzone solidnie ostrze. Tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone i znów zaległa cisza.     De La Tremoille załamał z rezygnacją ręce i spojrzał z wyrzutem na stół trybunału. Nérée widać nie przejął się zbytnio, niefrasobliwością swego człowieka od brudnej roboty. Zajadał w najlepsze winogron podany na złotej paterze i popijał czerwone, włoskie wino z pękatej czary podobnej do mitycznego Graala. Również się uśmiechał jak gdyby oglądał scenę rynkowego, mieszczańskiego kabaretu trubadurów a nie scenę wyroku śmierci. Nie znajdując wsparcia w instancji wyższej, de La Tremoille sam musiał uspokoić nastroje   - Mistrzu Piotrze, błagam was w imię boże. Odstąpcie od tych ludzi i wróćcie do zajęć do jakich was powołano - Kat odwrócił się na te słowa, lecz nie spojrzał na urzędnika a na oblicze Nérée. Ten dał mu widać znak aprobaty bo po chwili kat wrócił na szafot choć nadal drżał z podniecenia zmysłów, mając nadzieję na więcej niż wysłanie zaledwie jednej duszy w zaświaty tego poranka.   De la Tremoille stał z zamkniętymi oczyma, jakby chciał się upewnić, że kiedy je otworzy to wszystko okaże się koszmarem a nie rzeczywistością. A może po prostu przechodził jakąś wewnętrzną walkę z samym sobą by nie rzucić pergaminem w pyszałkowate oblicza kleru za stołem i nie uwolnić z więzów Orlona, któremu po ludzku współczuł tak okrutnego końca. Jednak miał posługę, która musiał wypełnić aż do gorzkiego końca. Zaczął znów, choć dość niepewnie i drżąc na całym ciele   - My, rajcy miejscy, powołani na swe stanowiska dzięki nieomylnej woli bożej, ogłaszamy co do treści wyroku - jeszcze raz wyczuł na sobie wzrok Nérée, tym razem było to spojrzenie despotyczne i zimne, tchnące grozą demona a nie ojca zakonnego - W trosce o spokój wspólnoty miejskiej i w obawie przed postępującym występkiem i grzechem śmiertelnym oraz zatruciem ludzkich sumień przez skazanego ogłaszamy Cię Orlonie de Villargent winnym zabójstwa kardynała Magnion, oraz innych grzechów których odpuszczenia nie pragnąłeś w dniu swego sądu i wymierza Ci karę śmierci przez powieszenie. Niech spotka Cię szybka i bezbolesna śmierć. Ciało Twe rozniesie w dziobach ptactwo drapieżne a pamięć Twego imienia niechaj będzie przeklęta i po wieki zapomniana. Niech Bóg litościwy, zlituje się nad Twą dusza, jeśli jeszcze ją odnajdzie. Kacie, czyńcie co nakazano.  
    • @violetta randka marzeń !   brzmi pięknie. marzy mi się randka marzeń :) niedługo.........       @Marek.zak1 święte słowa Marku !!! najgorsze buble to branża farmakologiczna. trują ludzi na masową skalę. normalne ludobójstwo.   dziękuję :)       @KOBIETA   Dominiko.   potrzebujemy niewiele a tak wiele kupujemy.   zgłupieliśmy ?   ja bym Tobie kupił naszyjnik z planet wyrwanych z Wielkiej Mgławicy w Andromedzie !   kiedyś Ci.........   dziękuję :)      
    • Z naderwanym uchem i wyłupionym okiem Siedzi grzecznie przed Elwirką, Którą wzięło na czułości i czyta bajki Dla pluszaka o księżniczce i o złotej rybce.   Grozi mu palcem gdy nabiera tchu, A miś już chce wybuchnąć śmiechem. Szturchnie go w bok za brak powagi I ukaże klęczeniem na grochu.   Gdy już się znudzą im opowiastki, Zagrają sobie w łapki i poganiają w berka. Tup-tup, bum-bum, łubu-dubu Aż sąsiad z dołu nie zaryczy.   Tuż przed snem czas na zwierzenia przychodzi Pod kołderką, cichutko: „tak cię kocham, Że zaraz zostaniesz zjedzony bez łyżki I widelca, obiecuję – ja ciebie połknę.”   A gdy zmierzch zasypie pokój mrokiem, Powieki z ciężaru marzeń opadną, I lampa straci blask, przytulą się tak mocno, Że bicie serduszek słychać jedno obok drugiego.   Kto chrapał – nie znajdziesz winowajcy. Bujają w obłokach, we własnym świecie, Gdzie meble są górami, a dywan to morze, Gonią wśród chmur z pierza i wełny.   Nim pierwsza gwiazda wzejdzie, We śnie szepczą sekrety, co tylko oni znają: O moście z tęczy i o latających czarownicach, Które niosą ich w krainę cudnych baśni.   Jutro się rozbudzą wśród porannej woni Kwiatów z ogrodu, znów nowe historie zmyślą, A w słońcu, co wstanie i zerknie przez szybę, Odnajdą ślady wczorajszej łobuzerskiej przygody.  
    • @Adler

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Nie zawieść …w plastikowym świecie chłodu i opadających liści, kiedy upadają normy, wartości i wszystko traci głębię …tak trudno pozostać tylko sobą.!   śliczny jest :) Twój wiersz !   
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...