Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Zawirowanie Światów


Rekomendowane odpowiedzi

Inna wersja

-----------

 

Nagle niebo kłębiasto soczysto błękitne, nad falującym rozwichrzonym morzem, białych nieznośnych bałwanów, naocznie ujrzałem. Rozbijały marchewkowe sumiaste nosy, o szary bok ogromnego zająca, z nacią zamiast słuchów, schowanego w kształcie horyzontu o strukturze kapusty ze śpiewającymi bielikami.

 

Bum bum! Tra la la.

 

One same pozostawały całe. Miały głęboko w węgielkach, taką lichą stratę. Wtem zupełnie znienacka, zielony księżyc ze zwisającym kogucikiem na patyku, wychynął zza chmur. Najpierw trochę, jakby nieśmiało czubkiem sierpa ze zdechłym młotkiem, przestworza przedziurawił, by po chwili okazać cały majestat pięknego skrzywienia. Słyszałem wyraźny odgłos rozdarcia, o sile grzmotów, co zawyły nieposkromione.

 

Chryyyyyyy. Eyyyyyy.

 

A wtedy największy bałwan w czapce z cumulusa, wziął do drzewiastych rąk ów sierp i zaczął kosić wystające tu i ówdzie, promienie słońca.

 

Kosi kosi łapki, pojedziemy do babki.

  

Po chwilach wnerwionego czasu, same przypalone pieńki zostały, na białych wełnach rozczochranych baranków. Rzucał je wesoło na ziemię, a gdziekolwiek rzucił, tam już były. Gorące rozczochrane oszczepy, spadały na cokolwiek, ewentualnie w inne miejsca przeznaczenia. Nie barany, tylko promienie. Patrząc spłoszony zachwytem na te dziwy, uchylić się musiałem, gdyż jeden z nich leciał wprost na mnie, z jadącym na oklep ptaku. A miał on skrzydła z podmuchu wiatru zrobione, ślimaków z tylżyckim na rogach i szeleszczących w trawie motyli.

  

Szu szu szu. Szu szu szu

  

Spojrzałem znowu w nieposkromione niebo. Ujrzałem jak sklepienie się rozdziera, że aż uszy zakryć musiałem stoperami z mchu uciamcianymi. A w tym rozdarciu, galaktyka spiralna się ukazała, niewielkich jednakowoż rozmiarów. Wirowała bardzo szybko, klekocząc. Podobne dziwo widziałem kiedyś i słyszałem, w mojej pralce Frani.

 

Kling kling, klang klang.

 

Wirowała coraz szybciej i jeszcze szybciej. A wtedy ze ściany horyzontu i gęstej mgły, istota ogromna się zrodziła. Miała sześć nóg, sześć słonych, smacznych paluszków i na szczęście pięć i pół głowy. Wyglądała straszliwie, lecz obiecująco. Z pyska zwisały niedojedzone resztki satelitów. Wisiała nade mną niczym całun. Pulsujący ożywiony baldachim, wystrugany ze wściekłego pluszu. Nagle jedną z rąk, galaktyczkę spiralną od matki bezczelnie wyrwała i w jasny gwint butelki zamaszyście wkręciła. A butelka były duża, a apetyt na toast jeszcze większy, co dopiero wyciągnięty ze szuflady wszelkich emocji tańcujących zawzięcie.

 

Mniam mniam. Na zdrowie ci.

  

Patrzyłem do góry, a moje myśli wylatywały ze mnie, niczym stado gęsi o siedmiu skrzydłach. Na końcu każdego skrzydła, doczepiony był silnik bioelektryczny. Lecz nie brzęczały wcale. Były cichutkie. Trzech wisielców na pobliskim drzewie też. Może zdjęły z nich rozkład przykładów. Szybowały z wolna do góry i wlatywały do butelki, gdyż ogromny korek już dawno wystrzelił i poleciał do czarnej dziury, poza horyzont zdarzeń, widząc plecy samego siebie.

 

A niech to. Faktycznie łukowate i koślawe. To moje.

  

Wtem z chmur dwie wielkie dłonie się zrodziły, a w nich dwa kielichy. Nalały z butelki i wypiły za zdrowie, a ciała ich nasiąkały jak gąbka, a niektóre z nich przeciekały obficie w zatrzymanym beknięciu, niestabilnego czasu.

  

Tik tak. Tik… spadaj sekundnik w pieprzone minuty.

   

Nagle jeszcze bardziej ogromnego bałwana ujrzałem, co nadgryzioną marchewką wszystkim rozpaczliwie groził. Zawył puszyście wicher i tu na dole i tam na górze. A przy mnie naczynie złote się ukazało. Rój kryształków wszechświata, leciał w nie jak ćmy do rozpalonego namiętnością, łona lampy. Słyszałem rytmiczne, żarzące stukanie:

 

Puk puk. Cześć dno. Dochodzimy następne.

 

A dno nie było jedno. Nieskończenie wiele. Uniosłem głowę do góry na wyciągniętych rękach. Rzuciłem okiem w kierunku wzroku. Ujrzałem cząstki kilku światów. Na tle błękitnego nieba, miniaturowe anioły, ewentualnie wróżki, bzykały pośród gimnastykujących świerszczyków. Aż nagle słońce wyjrzało lub jakaś inna rozpalona gwiazda. Roztopiła część bałwana i wyparowała zawartość butelki, a horyzont skrzywił się od rauszu żaru, spływając do resztek morza.

 

Plum plum. Obłoczki pary syczały gorącem.

 

Pieczone ryby, odruchowo płynęły w kierunku obiadu, którego nie miał kto zjeść. Ja też się spociłem od tej ciepłoty, a na głowie co wróciłem na swoje miejsce, miałem nać od marchewek i wspomnienie ostrej krawędzi księżycowego sierpa, na kształt biało czarnej blizny.

Wtem słońce przygasło i zrobiło się prawie ciemno.

 

Uuuuuuu hu hu. Jest tu ten czubek?

 

Na szczęście z naczynia przy mnie unosił się świetlisty blask. Znowu spojrzałem przed siebie pionowo. Przeraziłem się powabnie, gdyż nieboskłon obniżony był. Wisiał metr nade mną, a wszystko się jakby zmniejszyło. Moja klaustrofobia była ogromna, chociaż niebo małe. Dusić się zacząłem wielce, każdym niedopowiedzianym oddechem. Wstałem z wolna na całą swoją wysokość. I nagle niebo przebiłem, złapałem haust powietrza i ujrzałem co nad nim jest. Dostrzegłem samego siebie, rozmiarów ogromnych, stukającego w klawiaturę.

 

Ja pierdzielę – podrapałem głowę zdziwieniem.

  

Siedziałem przy stoliku, a za mną horyzontu nawet nie widziałem. Odgłosy stukania były ogłuszające. Uzmysłowiłem sobie, że to co tam piszę, staje się rzeczywistością pode mną. Nagle wielka twarz zwróciła się ku mnie. Nie miałem wątpliwości, czyja.

 

A ku kuk. To ja. Niestety taką masz./

 

Aż nagle owa istota, wzięła do ręki klapę na muchy i mnie nią walnęła. Stałem się osobą piszącą. Jego umysłem. Jedynym albo tym drugim. Widziałem wielką klawiaturę przed sobą i ogromne dłonie. Niebo pode mną zaczęło falować. Coraz mocniej i głośniej. Zacząłem tonąć w przestworzach, z trudem łapiąc wydech za ogonek wdechu. Wleciałem pod nieboskłon. Przestałem pisać, lecz ktoś nadal stukał. Pewnie gdzieś tam wysoko liczył, co nabroiłem. Słyszałem ciche niewyraźne odgłosy.

 

A ti ti ti. Bum bum. Niegrzeczny. A masz.

  

Leciałem pod niebem, ocierając raz po raz, plecy o błękit. Szybciej i szybciej. Uniosło trochę wyżej jedwabisto szorstkie cielsko, jakby chciało pomóc, lub przynajmniej nie przeszkadzać. Szybowałem plackiem na kawałku klawiatury. Nagle znalazłem się na skraju dziwnej przepaści. Stanąłem w miejscu. Nawet czułem lekki powiew wiatru. Wszystko wyglądało tak jak dawniej. Zobaczyłem kładkę nad otchłanią. Sięgała do połowy drogi. Postanowiłem po niej biec. Wiedziałem, że na końcu nie spadnę. Na przykład tak:

 

AAAAAAaaaaaaaaa…………..ałaj!

  

Prosto z kładki, wleciałem do obszernego ogrodu. Był bardzo piękny. Aż za piękny dla takiego. Nie wiedziałem, czy biegnę, czy też fruwam. Na końcu, przy ogrodzeniu, ujrzałem stół i krzesła. Siedzieli na nich moi bliscy. Kiwali do mnie. Znowu ujrzałem wśród nich samego siebie. Nieopodal stał niewielki horyzont zdarzeń i białe baranki, a obok nich złote naczynie, ze srebrnymi kryształkami. Wśród nich ujrzałem i usłyszałem, silniczek bioelektryczny.

 

Brrrrrry

 

Nadal leciałem. To wszystko zobaczyłem w ułamku sekundy. Nie mogłem się zatrzymać. Przebiłem ogrodzenie, uplecione z pomarańczowych skórek jabłkowych, wylatując poza ogród. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Nagle zaczęło przyjemnie kołysać. Poczułem się bezpieczny jak nigdy dotąd. Nad sobą ujrzałem malutkiego, ślicznego bałwanka. Miał kota na tle błękitu i kwadratowego, żółtego słońca, którego pole było równe polu koła, kiedy jeszcze owa gwiazdka, okrągła była.

  

Kiedy go trącam niewielką rączką, to przez chwilę śpiewa mi kołysankę.

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...