Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zabawne – nie ma Jej, a Ją widzę
Dotknąć nie mogę, lecz czuję
Przytulić, pocałować mi nie wolno, a wciąż to robię
Każdego dnia wypływam na dziurawej łajbie w ocean rozmarzenia
Ocean... ocean rozmarzenia – właściwie bez dna
Ocean wypełniony po brzegi namiętnością, Jej spojrzeniem, uśmiechem
Grymasem, sercem i tym zakazanym już pocałunkiem.
Łajba się wciąż starzeje, niszczeje od goryczy słonej wody,
Pęka –– pojawiła się gość, towarzysz – gorzka słona woda
Słona niczym wieczorne łzy sumienia
wciąż jej przybywa – ja wiernie płynę, choć teraz znacznie wolniej
Wylewam wodę - wciąż do oceanu, ostatnim już naczyniem nadziei
Powoli się poddaje – skwar namiętności nie pozostawił nawet resztek sił
Walczę, lecz bezmyślnie
Bronie się – nikt nie chce spocząć na dnie,
Dnie oceanu, którego tak naprawdę nie ma
Opadam, marzenia otaczają mnie po stokroć mocniej
Jestem zanurzony w wirze uczucia
Wielkie ławice ryb, piękne rafy, cudowne barwy morskiego dna
Zagłębiam się, słyszę głosy i śpiew radosnych altruistów
Wszystko to jednak nicość, bo wciąż opadam
Brakuje tlenu, tchu...
Wciąż walczę o ten jeden oddech, który pozwoli wypłynąć na powierzchnię
Tonę, płacze – choć łzy znikają wśród słonej wody
Bunt wzrasta, konflikt nie daje poprawnie myśleć
Myśli niegdyś proste niczym poranny promień słoneczny...
Teraz przysłania je pryzmat – pojawiła się Ona
To nie Jej wina, że promień jest skrzywiony...
Wciąż oszukuje wskazując mi błędną drogę
Komu ufać?? Dokąd iść?? Pozostać na łajbie?? Czy na dnie, którego nie ma?
Nie umiem już być sobą
Marzę, myślę, czuję, ufam, potrzebuje
Cóż to za uczucie? Bardzo miłe, a jednocześnie bolesne
Zostałem uskrzydlony – to wspaniałe
Lecz jak Ikar pod wpływem młodości wzleciałem zbyt wysoko
W obszar, gdzie latać nam nie wolno
...głębia oceanu i chmury pod stopami
poranny uśmiech nadziei, król karo
muzyka, refleksja, rozmarzenie...
wirująca w oku łza, bezsilność, młodość
...tak jest dziś, cóż będzie jutro – nie wiem.

Opublikowano

Myślę,że pomysł jest dobry ale powinieneś postarać się go skrócić.Jest stanowczo za długi.
Może ciekawiej byłoby zrobić z tego prozę.Przemyśl to.Ma fajny klimacik.Niektóre stwierdzenia są nieco banalne i romantyczne np.JAK IKAR WZLECIAŁEM ZBYT WYSOKO,JESTEM ZANURZONY W WIRZE UCZUCIA itd.Przeczytaj ten wiersz za jakiś czas i przemyśl co należy
zmienić,niepotrzebne skreślić,co rozwinąć.Nie przesadzaj z tym oceanem,czuję jego nadmiar w tym wierszu.POZDRAWIAM!!!

Opublikowano

Witaj Tomaszu , widzę , że jesteś hhmm tu od niedawna ;-).Wiersz ciekawy treściowo, napisany tkliwie , ubrałeś w słowa pewien realizm z życia wzięty .Wydaje mi się , że nadałeś swemu wieszu wiele cech prozaizacji.Usunęłabym powtórzenia tj., ,, , .Uważam Tomaszu , że Twoje myśli spisane są dużymi literami , jest w nich wiele uczucia ale poczekaj na komentarze innych , bardziej adekwatnych ludzi tegoż forum.Tymczasem pozdrawiam serdecznie i czekać będę na dalsze dzieła. ;-)

Opublikowano

W zasadzie to czasem banalne jest prawdziwe, a banalne jest celowo, dziekuje za konstruktywna informacje zwrotną - jak na razie jedyną. Oczywiście skrócę, wydobędę esencję, choc jak napewno wiesz - czasem nie jest to łatwe. Juz wkrótce zaprezentuje wersję short:) dzieki za komentarz

Opublikowano

Tak Joanno, poczekam. Posłucham. Zastanowię się i może nie sięgnę bruku:)

Opublikowano

Tomaszu , ja już dziś wiem , że bruk to nieodpowiednie miejsce. Wierzę w Twoje pokłady , masz duży zasób komponowania słowem ,tak więc czekam z uśmiechem na twarzy , czekam....:-)

Opublikowano

Joanno doczekałabys się już dziś, gdyby nie limit... a w zasadzie może coś da sie zrobić :d

Miłość – czymże jest owa miłość,
Jest zwykłym słowem niczym innym
Słowem równie ulotnym jak wiatr
Najpierw mówi „kocham” potem rani
Możnaby zatem zapytać czy kocha
Ale co to znaczy kochać??

Czy kochać to kupować jej wszystko czego zapragnie??
Czy kochać to iść z nią na kolację do najdroższej restauracji??
Czy kochać to codziennie sypać jej stopy płatkami róż??
Czy kochać to mieszkać z nią??, mieć z nią dzieci??
Nie wiem - jeszcze nie kochałem

Lecz co to – zjawia się Ona
Kim jest??
Nie wiem – jeszcze jej nie znam

Spędzam z nią jedną chwilę i pragnę drugiej
Spędzam drugą i chcę aby trwała wiecznie
Jest urocza i czarująca
Ale nie jest sama – Ona jest otoczona nieznanym kręgiem miłości
Ale kto ją kocha, przecież miłość nie istnieje!!

Jest tak wspaniale, że pojawiają się pytania
Przypomina się monolog wygłoszony na szczycie Mont Blanc
Umysł powoli ustępuje intuicji
Rodzi się zalążek – konflikt
Co to jest??
Ten konflikt jest przyjemny
Muska wszystkie zmysły
Jest wspaniale, cudownie, namiętnie
Wciąż trwa trzecia chwila
Błagam ją niech trwa wiecznie....

Lecz co to – amok mija, emocje opadają
Odrzucony rozsądek przejmuje kontrolę
Brnie w zupełnie inna stronę – oddala się
Ale dlaczego? pytam, krzyczę – stój!!!
Brak odpowiedzi.. pustka, żal i przeraźliwy ból
Czy to jest ta miłość??
Ta upragniona przez wszystkich?? Czy to ona??
Boli, Boże jak boli...
Czy wytrzymasz ten ból?? Czy chcesz odejść??
Kochasz ją??
Ale co to znaczy kochać??
Czy kochać to dzielić się z Nią każdą chwilą, ufać i bezgranicznie o Nią dbać??
Czy kochać to podzielić się z nią ostatnią kromką chleba pod cieknącym dachem??
Czy kochać to rzucać jej pod nogi zroszone płatki porannych stokrotek z ogrodu??
Czy kochać to zamieszkać w Jej sercu na wieki??

Jeżeli tak, to Ją kocham...



PS. To specjalnie dla Ciebie - nie wiem czy tak można robic :) Jeżeli nie to przepraszam, ale ejstem spontaniczny

Opublikowano

Dziękuję za wiersz , nie wiem czy tak można ale słowo , nikomu nie powiem ;-)I potwierdza się moje przekonanie , jest w Tobie potencjał .

Opublikowano

Widzisz Joasiu ja ten serwer znalazłem przypadkowo, gdyż poszukiwałem autora słów piosenki Edyty Geppert - Nie żałuje. Pomyslalem sobie, że może zamieszcze moje wypociny. Napisalem takich w życiu 4. Oba są pisane dla innych kobiet. Kobiet dojrzałych. Nie umiem napisać nic "na zamówienie". To chwila, emocje i czesto alkohol. Mowie 4 a prezentuję 2. 2 o kobietach a 2 o życiu, mentalności, ulotności i przytłaczającej rzeczywistości. Nie wiem co z tym robić. Kocham jednak Mickiewicza, Słowackiego i innych romantyków, bądź poetów epoki Romantyzmu. Myślę że jeszcze kiedyś coś skrobnę... niczym Adaś miałczyński z dnia świra... Film ten ma wyraz niezwykły. ALe nie odbiegam od tematu... choć opiera się właśnie na twórczości naszego wieszcza Adasia. :) Dzieki za komentarze Joanno

Opublikowano

Rozumiem Cię doskonale , wierz mi , że nie tylko kiedy zaczyna się tworzyć ale również później nie ma wierszy ot tak na zawołanie , tak jest u mnie , potrzebuje czasu , jeśli ma to być wiersz z konkretnym tematem. Piszę ale to co udaje mi się skreślić poddaję obróbce po odpowiednim leżakowaniu w moich zapiskach.Proszę zerknij na pocztę ;-)

Opublikowano

Panie Nabkowski!!
A co Pan na to jakbym to samo wyraził tak:


Wzleciał głową w dół
Brnął głową w dół
Gdy ją podniósł – upadł ponownie

Wstał, otarł łzy
Zapłakał milcząc
Nie wiedząc czym milczenie ubrać

Zastanowił się, odjechał
Rozbił ego, narodził się nowy
Głupszy, bardziej samotny

??? Pozdrawiam i licze na odpowiedz, jezeli Pan jeszcze nie zasnął:)

Opublikowano

no cóz - poddaje się jak na dziś, bardzo bym nie chciał Pana uspać ;) ale jeszcze coś zamieszcze - pozdrawiam

Opublikowano

przepraszam że zostawiam komentarz...

powiem tak - nie przeczytałam ani jednego ani drugiego wiersza...
moze nie powinnam nic pisać, ale wydaję mi sie,ze powinieneś przestudiować budowę wiersza na przykładzie wymienionych przez Ciebie wieszczy...

uważam też, że jest w tobie troszkę zagubiony potencjał, który powinieneś rozwijać czytajac poezję - nauczyć sie ubierać myśli w wiersze...

bo myśli masz fajne - tylko posiedź jeszcze troszke w garderobie i ćwicz, bo my zwykli śmiertelnicy niestety nie napiszemy wieszczego dzieła bez kropli potu...- wersja optymistyczna,ze w ogóle takowy wiersz powstanie :P
mimo niewiadomo jak romantycznej duszy...

pozdrawiam cieplutko i naprawdę z wielką sympatią...

czekam na dalszy rozwój wydarzeń i krótszy rozwój wierszy... :P

lenka

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...