Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dwie Twarze III


Rekomendowane odpowiedzi

 Czym się różni ogar od zwykłego psa?
Piekła rodem.

 

Robin Wellsen
 101 żartów i dowcipów na wszystkie okazje

 
Rozdział III

 

- Lily! Lily! 
- Pomóż mi, Evan.
- Jestem tu, Lily.
- Evan, gdzie jesteś?
- Lily, to ja, jestem tutaj, przy tobie!
- Evan, ratuj… To tak bardzo boli…

 

***

 

- Lily! - wykrzyknął Evan, przebudziwszy się ze snu. W głowie mu dudniło, tępy ból dawał o sobie znać przy każdym, choćby najmniejszym ruchu. Gwałtowność przy pobudce wywołała fale bólu w kilku miejscach ciała, jednocześnie przypominając mu o tym, co się stało. Myśli powoli zaczęły układać się w jego głowie, więc kiedy już jego mózg zaczął normalnie funkcjonować, ogarnęła go jeszcze większa dezorientacja.
 Żył. Jakby tego było mało, nie siedział w obskurnym lochu, lecz w miękkim i wygodnym, posłanym łóżku. Starał się ułożyć sobie w głowie jakieś wyjaśnienie, ale nic z tego. Powinienem być trzy metry pod ziemią.
Spróbował wstać, kiedy nagle uderzyła w niego fala bólu tak wielkiego, że mimowolnie opadł z powrotem na posłanie. Przejechał palcem po nodze, aż dotknął miejsca, w którym jeden z bełtów przebił jego skórę.
 Nikt go nie opatrzył. Było to dla Evana bardzo dziwne, bo po co ktoś miał zaprzątać sobie głowę ratowaniem go, skoro mógł po prostu wykrwawić się na śmierć?
 Następną niepokojącą rzeczą było właśnie to, że się nie wykrwawił. Miał trzy nieopatrzone rany w ciele - to ledwie możliwe, by przeżyć takie coś. Na pościeli widniały ogromne, ciemne plamy, widoczne nawet w prawie kompletnej ciemności. A jednak, rany się zasklepiły, krew przestała uciekać z jego ciała. Choć był ogromnie osłabiony, żył. To był cud, ale żył.

 

 Postanowił odrzucić na bok zagadki i spróbować dowiedzieć się, gdzie się znajduje. Niestety, jedynym co widział był zarys łóżka, ciemność pomieszczenia nie pozwoliła określić chociażby jego wielkości. 
 
Poruszanie się w ogóle nie wchodziło w grę. Nie wiedział, w jakim stopniu zagoiły się rany. Jakikolwiek ruch mógł spowodować otwarcie, a to już byłby jego koniec. Pozostało mu więc czekać.
 
Nim minęła sekunda, usłyszał zbliżające się kroki. Serce zabiło mu mocniej, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem.


Przez wpadające z zewnątrz światło w końcu mógł dojrzeć, jak wygląda pomieszczenie, w którym się znajdował. Wystrój nie był bogaty; całą przestrzeń po prostu zajmowały łóżka, oddalone od siebie o dwa metry. W sumie znajdowało się tam około dwudziestu łóżek, a na niektórych z nich leżeli ludzie. Jak miał nadzieję Evan, śpiący ludzie.

 

Do pomieszczenia weszła ubrana w czarny, skórzany pancerz kobieta. Spodnie były ciasno zszyte, doskonale ukazując zarys mięśni, jednocześnie zapewniając wygodę ruchu. Tunika była zrobiona z tego samego materiału. Evan nie wiedział, jak bardzo pomaga w obronie, ale zauważył, że bardzo uwydatnia piersi kobiety. Jedynym, co się jakoś wyróżniało w tle czarnej skóry, były dwa złote, jedwabne paski, wyszyte na ramieniu tuniki.

Sięgające do niemal połowy pleców czarne włosy miała uwiązane w ciasny kucyk. Mocne kości policzkowe i brak makijażu, ostatnio popularnego wśród kobiet robił z niej chłopczycę, jednak mającą swój urok. Musiała być bardzo młoda, nie dało się dostrzec na jej twarzy żadnych zmarszczek. W innych okolicznościach Evan pomyślałby nawet, że jest całkiem ładna. U pasa miała zawieszony długi sztylet, na którym trzymała rękę, jakby to był dawno wyuczony nawyk.

 

 Weszła do pomieszczenia, pogryzając jabłko i nucąc sobie cichutko, jakby to było dla niej rutynowe działanie, kolejny dzień w pracy. Kiedy zobaczyła przytomnego Evana, na jej twarzy zagościło zdziwienie.
- Żyjesz? - zapytała, jak gdyby prawda do niej nie docierała. Zaraz jednak na jej twarzy znów malował się… brak emocji - no nieźle.
Chciał coś odpowiedzieć, ale nie za bardzo wiedział co. Patrzył, jak kobieta podchodzi po kolei do każdego łóżka, na którym ktoś leżał, oglądając go i mrucząc coś pod nosem.
- Żyje, ale długo nie pociągnie… Martwy… Martwy… 
Kiedy doszła do łóżka, w którym leżał Evan, odwinęła kołdrę i spojrzała na niego.
- Ałć - powiedziała do siebie i zachichotała - miałeś ciężki dzień, co? Nie wiem jak to zrobiłeś, ale żyjesz - schyliła się i wyciągnęła coś spod łóżka. Było to schludnie złożone, czarne ubranie. Obejrzała je niezbyt dokładnie i podała jemu - ubieraj się. Rena wybrała, możesz żyć.
Nie za bardzo rozumiejąc, co się dzieje, chłopak rozłożył i obejrzał ubranie. Był to zwyczajny, czarny płaszcz, zrobiony z jakiegoś materiału podobnego do bawełny.
- No, żwawo - popędzała go kobieta, ale kiedy chciał wstać, ból w nodze od razu dał o sobie znać i posadził go z powrotem w łóżku. Kiedy zobaczyła grymas cierpienia na jego twarzy, zachichotała - no dobra. Damy ci jeszcze trochę czasu.
Usiadła na pustym łóżku obok i zaczęła wpatrywać się w Evana z zaciekawieniem. Już chciała coś powiedzieć, jednak on był pierwszy.
- Gdzie jest Lily? - wykrztusił z siebie natychmiast, kiedy tylko pomyślał o młodszej siostrze.
- Lily? - zapytała kobieta, zdezorientowana pytaniem - zazwyczaj pierwszą rzeczą, o jaką ludzie pytają jest “gdzie ja jestem?”.
- Więc, gdzie jestem?
- Oto - wyciągnęła ręce w górę - twój nowy dom.

 

***

 

 Odpowiedziało jej milczenie. Zawiodła się. Spodziewała się kolejnego, który zacznie bredzić, że zostawił ze sobą rodzinę, albo się wścieknie, ale on po prostu obserwował ją, analizował. Niegłupie, zważając, w jakim był stanie. 
 I zaczął słuchać. Nie miała pojęcia, czy po prostu ją olewa, czy naprawdę nic za sobą nie zostawił, bo słuchał do końca.
 Tak naprawdę nie dowierzał własnym uszom. Może to po prostu osłabione ciało, a może po ostatnich wydarzeniach jego impulsywność gdzieś zniknęła. Nawet nie zadawał pytań.
 Uratowali go ludzie owiani złą sławą. Zakon Reny, bogini, służki śmierci. 
 Uratowali to za dużo powiedziane. Po prostu zostawili go tutaj, czekając aż się wykrwawi. To był ich sposób rekrutacji: porywali człowieka będącego krok od śmierci i licząc, że jednak nie umrze, by mogli go przyjąć do siebie, tłumacząc, że Rena jeszcze ich nie wzywa. Psychole. Rekrut? Po moim trupie.
 Kobieta opowiadająca mu o swoim zakonie nazywała się Zia i dumnie służyła dla Reny, odkąd skończyła sześć lat, a tak przynajmniej mówiła. Evan nie potrafił wyobrazić sobie, by sześcioletnia dziewczynka mogła być szczęśliwa w takim świecie.
- A co z Lily? - zapytał od razu, kiedy tylko skończyła opowiadać.
- Lily? Chodzi ci o tą dziewczynę, przez którą prawie zginąłeś? Tą, która narobiła takiego zamieszania, że…
- Tak, o nią - warknął Evan, na moment dając się ponieść emocjom. Zia popatrzyła na niego z zastanowieniem.
- Żyje i ma się dobrze.
Po raz pierwszy, odkąd się obudził, odetchnął z ulgą. A więc jego głupie poświęcenie nie było jednak aż tak głupie. Teraz po prostu musiał wiać, gdzie pieprz rośnie.
- Ekhm… W takim razie bardzo dziękuję za… Gościnę, i w ogóle, ale czy mogę już...
Kobieta parsknęła śmiechem, nim zdążył dokończyć.
- Iść? Naprawdę myślisz, że cię wypuścimy? To, że Rena zaakceptowała cię w tym świętym miejscu, jest zaszczytem. Dała ci szansę, o jakiej wielu mogłoby tylko pomarzyć.
- Nieważne, ja…
- Milcz - spiorunowała go wzrokiem - Bogini nie jest łaskawa. Ci, którzy zasłużyli na śmierć, spotkali ją. Jak pewnie zauważyłeś, twojej Lily nie ma tu z nami. 
Evan zamarł. To prawda, nie było jej w sali, więc…
- Najwyższa dała nam wybór. A nam ona nie jest potrzebna do niczego. Możesz ją jeszcze uratować.
Evan poczuł, jak bardzo nienawidzi tej kobiety. Wyobrażał sobie, czy byłaby w stanie tyle gadać, gdyby wsadził jej ten sztylet głęboko w jej…
- Czego chcesz? - wycedził przez zęby - i oszczędź mi tej gadaniny, że to nie ty, tylko twoja zasrana bogini.
Spoliczkowała go. Raz, potem drugi. W głowie mu się zakręciło, ale nie zemdlał. Łzy napłynęły mu do oczu. 
- Uważaj - powiedziała ze złością, ledwo będąc w stanie się opanować - jeden taki wybryk, kiedy już będziesz jednym z nas, a ty, jak i twoja Lily, szybko dołączycie do Najjaśniejszej.
- Przecież i tak mam jej służyć - chciał się zaśmiać, ale nie był w stanie.
- Niektórzy będą służyć jej lepiej w tym świecie - wycedziła przez zęby i wstała - masz tydzień na wykurowanie się, a potem zaczyna się inicjacja. Bądź gotów.
Wal się, pomyślał Evan.

 

***

 

- Generale - zaczął Harlun - dostaniesz ode mnie specjalne zadanie.
Specjalne zadanie, oczywiście. Zawsze dostawał tylko specjalne zadania.
- Po ostatniej… Ekhm… Sytuacji, do jakiej doszło podczas egzekucji, ludzie zaczęli się buntować. Podburzają mój autorytet, mówiąc, że jestem złym królem. Ja, złym królem! - zaśmiał się głośno władca, ale Einzaff wyczuł w jego głosie rozpacz. 
 Była to oczywiście prawda. Widział wiele razy ludzi podburzających tłumy, głosząc kazania o sprawiedliwości czy wybaczaniu. Einzaff zgodziłby się z tym, gdyby nie fakt, że wcześniej widział tych samych ludzi. nawołujących o śmierć dla skazanego. 
- Bunt - kontynuował Harlun - trzeba zdusić w zarodku. Dostaniesz oddział składający się z dwudziestu ludzi i będziecie publicznie wieszać każdego, kto będzie obrażał swojego władcę!

 

 Furia wzięła górę nad królem i zaczął on wymachiwać rękami na wszystkie strony, ale Einzaff nie zwracał na niego uwagi. Zamarł.

 

 Miał ich tak po prostu pozabijać? Może byli hipokrytami, ale to byli tylko niewinni ludzie. Przez chwilę po głowie przeszła mu myśl, by odmówić, jednak nie mógł tego zrobić. Nie bał się śmierci, po prostu miał swoje zasady. W jego rodzinie zawsze mówiono, żeby przed królem stawiać tylko i wyłącznie swego boga.
- Oczywiście, mój panie.

 

***

 

Dni mijały Evanowi nieubłaganie powoli. Nie miał tutaj nic, co mogłoby zabrać mu trochę czasu. Trzy razy dziennie przychodził do niego facet, odziany w czarną szatę z długim kapturem. Evan niejeden raz próbował nawiązać z nim jakiś dialog, lecz bezskutecznie. Wchodził, kładł talerz z jedzeniem, zabierał butelkę z moczem i odchodził bez słowa. Z wydalaniem było ciężej, bo choć wychodek znajdował się kilka kroków od jego łóżka, chodzenie było męką.
 Oprócz niego, raz odwiedziła go Zia, mówiąc, że za dwa dni będzie musiał wziąć się w garść i wstać z łóżka. Ta myśl go przerażała, bo choć rany zasklepiły się na tyle, by mógł bez obaw chodzić, jakikolwiek szybszy ruch wystarczyłby, by krew znów zaczęła lać się z jego ciała. 
 No i były jeszcze nowe ciała. Wnosili ogromne ilości ludzi, większość jednak umierała na miejscu. Jęki, krzyki i szlochy nie pozwalały Evanowi na spokojny sen. Jeśli któryś z nich przeżył, albo był trawiony okropnymi gorączkami, albo od razu stąd wychodził. Wszystko było kwestią szczęścia. 
 Długie dni w łóżku dały mu jednak czas na rozmyślanie. Najgorsze było to, że nie wymyślił żadnego sensownego planu. Mógł uciec, ale co z Lily?
Mógł zacząć walczyć, lecz w tym stanie zginąłby pewnie w walce z drzwiami.
Jeśli jednak jakimś cudem udałoby mu się przebić przez tych seryjnych zabójców… I tak nie wiedział, gdzie jest Lily. Mogli równie dobrze trzymać ją w innym mieście.
 Jedno sobie jednak postanowił: Na pewno nie wejdę w tą ich chorą religię. Będę tak mówił, będę sprawiał wrażenie.

 

Będę sprawiał wrażenie. Dam radę.

 

 W duchu jednak zapłakał. Był Evanem. Evan Słaby. Evan Przegrany. Evan Nie Potrafiący Zadbać O Siostrę. 

 

 Dlaczego miałby poradzić sobie z ich praniem mózgu?


 Kiedy nastał wieczór, do sali weszła Zia. Już miał się położyć spać, kiedy ona rzuciła mu pakunek.
- Ubieraj się, idziemy.
- Myślałem, że to jutro.
- Tak, za kilka minut.
- Więc chodziło ci o… Och.
 Z wielką ostrożnością zaczął schodzić z łóżka, ignorując popędzającą go Zię. Wstał z ociąganiem i spojrzał na swoje udo.
 Nie było tak źle, jak sądził. Dziurę w miejscu, które przebił bełt zakrywała gruba skorupa zakrzepniętej krwi. Ramię i stopa też wyglądały całkiem nieźle, choć to drugie potwornie piekło przy każdym ruchu. 
 Pewniejszy swego, narzucił na siebie szatę. Czarny materiał był bardzo miękki i przyjemny w dotyku, a także dawał sporo ciepła. Był niemal identyczny jak ten, który nosił odwiedzający go jegomość, z tą różnicą, że był mniejszy. 
 Chciał zapytać o tunikę pod spód, ale postanowił, że zrobi to później. Płaszcz miał dwie pary metalowych zapięć, więc potrafił zakryć praktycznie całe ciało. Jeśli Evan zarzuciłby na głowę kaptur, nie byłoby widać chociażby skrawka jego skóry.
- No to w drogę.
Kiedy tylko wyszli z pomieszczenia, w którym tkwił przez ostatnie dwa tygodnie, zasłonił się ręką, bo światło go oślepiło. Byli w długim, szerokim korytarzu, oświetlonym pochodniami co kilka metrów. Rozum podpowiadał mu, że tak naprawdę dawały one niewiele światła, ale teraz każda była dla niego jak małe słońce. Lekko kuśtykając, ruszył za Zią.
 Nie minęli nikogo. Korytarz długi na prawie pięćdziesiąt metrów był całkowicie opustoszały. Evan wyobrażał sobie, jak wielkie musi być to miejsce. Co dwa metry mijali parę drzwi, każde po obu stronach. To dawało przynajmniej pięćdziesiąt pomieszczeń, zakładając, że każde drzwi prowadzą w inne miejsce. 
 Zatrzymali się przy ostatnich drzwiach, na wprost. Zia otworzyła drzwi, a Evana znów otuliła kojąca ciemność. Zia ruszyła spiralnymi schodami w dół, nawet nie zwalniając kroku, a chłopak z trudem ją doganiał. 

 

 Chwilę później doszło do niego, że siedziba Zakonu musiała znajdować się albo pod ziemią, albo w środku góry. Zeszli już kilkanaście metrów w dół, a nadal nie było widać końca. Teraz już wiedział, dlaczego nie widział jeszcze żadnych okien.

 

 W końcu mordercze schody się skończyły, a oni weszli do ogromnego pomieszczenia. Dwa długie rzędy wysokich na pięć metrów kolumn, pomiędzy którymi ciągnął się miękki, czerwony dywan, podtrzymywały sufit z czarnego marmuru. W miejscu, gdzie kończył się dywan, zaczynała się okrągła część pomieszczenia. Nad podłogą znajdowała się rzeźbiona kopuła, z której zwisał żyrandol świecący czerwonym światłem. Tuż pod nim leżał piękny pozłacany ołtarz, wymazany krwią.
 W innej sytuacji Evan zastanawiałby się, jakie style połączono w architekturze tego miejsca, lecz teraz tylko spoglądał na ludzi znajdujących się w okrągłym pomieszczeniu. Krwi na ołtarzu nawet nie zauważył.
 Tuż przed ołtarzem stał wysoki starzec, trzymając dumnie uniesioną głowę. Miał krótką, siwą brodę i długie włosy w tym samym odcieniu. Jego usta poruszały się w bezdźwięcznej modlitwie, a głębokie, czarne oczy rozglądały się po innych uczestnikach. Evan nie wiedział co, ale było w nim coś niepokojącego.
 Tuż za ołtarzem stała czwórka ludzi z twarzami zasłoniętymi kapturami, stojących prosto. Evan przez chwilę zastanawiał się, co jest w nich wyjątkowego, aż zauważył wyszyte na ramieniu dwa złote paski. Och.
 Przed starcem stało około czterdziestu ludzi, każdy w czarnej szacie. Niektórzy rozglądali się nerwowo, inni stali jak słupy, jeszcze inni kręcili się w miejscu. Byli wysocy, niscy, grubi, chudzi… Niektórzy nawet byli zdecydowanie spoza Larissy, zważając na ich kolor skóry.
 Zia rozkazała zostać zdezorientowanemu Evanowi wśród tłumu, a sama ruszyła ku czwórce stojącej za ołtarzem, po drodze zarzucając kaptur na głowę. Przywitali się nawzajem skinieniem głowy.
 Nie rozumiejąc, co się dzieje, Evan po prostu stał i czekał, rozglądając się po otaczających go ludziach. W większości byli tak oszołomieni jak on.
 W końcu siwy starzec uniósł ręce do góry, uciszając zebranych i zaczął mówić.
- Najwyższa z bogów, Rena, Pośredniczka Śmierci, wybrała was, abyście mogli służyć ku jej chwale. Niewielu może dostąpić tego zaszczytu. Zebraliśmy się tutaj, by upewnić się, że dobrze zrozumieliśmy jej znaki.
Kilka osób wokół Evana ledwo słyszalnie przełknęło ślinę. Czyżby wiedzieli coś, czego on nie wiedział?
- Przed wami jeszcze wiele treningu. Niektórzy z was będą czuli, że już nie dają rady. Niektórzy dojdą na skraj załamania psychicznego, inni fizycznego. Niektórzy z was mogą nie przeżyć tak długo, jakby chcieli - zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował - wielu z was, właśnie dzisiaj.
Kilkoro uczestników wierciło się niespokojnie w miejscu, nieskutecznie próbując się uspokoić. Tysiące myśli krążyło Evanowi po głowie, powoli ale skutecznie wywołując u niego strach. 
- Jednak wszystkie te cierpienia, które będziecie musieli przejść, opłacą się. Służba dla Najwyższej Bogini zapewni wam miejsca u jej boku po śmierci. Póki co, ważne jest, byście służyli jej godnie za życia. 
Przystawił dwa palce do ust i pocałował je, a zaraz za jego przykładem podążyła piątka stojąca za ołtarzem. Podszedł do ołtarza i wyciągnął coś spod niego. Światła pochodni odbiły się od nieskazitelnie czystej powierzchni sztyletu.
- Niech zacznie się ceremonia - rzekł i stanął przy ołtarzu.
Do zdezorientowanego tłumu podeszła Zia razem ze stojącym obok wyznawcą i poprowadzili jednego z oszołomionych uczestników przed oblicze starca. Ten wyciągnął z kieszeni monetę i wyszeptał coś, czego Evan nie był w stanie usłyszeć. Dopiero po kilku sekundach przestraszony chłopiec mu odpowiedział.
- Lew.
Charakterystyczny brzęk rozległ się po komnacie, kiedy moneta poszybowała w górę. Wszyscy na sali jednocześnie wstrzymali oddech do czasu, aż moneta znalazła się z powrotem w dłoni Tarloka.
- Będziesz służył Renie na ziemi.
 Blady jak trup chłopiec odetchnął z ulgą, a wtedy Evan zrozumiał. Poczuł jak obejmuje go przerażenie, kiedy następny, ledwie dziesięcioletni, rudy chłopiec nie odgadł, co da mu los. Ciche łkanie zamieniło się w głośne wycie, kiedy Zia wraz z towarzyszem mocno przytrzymali chłopca przed ołtarzem.
- Będziesz służył Renie w zaświatach.
 I pchnął go sztyletem. Cios był idealny - ostrze przebiło serce w ułamku sekundy, zabierając chłopcu życie natychmiast.
Kilka osób wokół Evana zaczęło głośno płakać, dając upust emocjom. Jeden wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu.
 Bał się. Tak mocno, cholernie mocno się bał. Oczywiście, nie był jedynym, ale on po prostu tego nie pokazał. Strach rozdzierał go od środka, ale nie wydostał się na zewnątrz. Nawet się nie trząsł.
Kolejna dwójka wyznawców wyniosła ciało do pokoju obok, a Tarlok kontynuował. Tak oto każda minuta niosła ze sobą kolejną ofiarę lub nowego wyznawcę. Evan był osiemnasty. Z pomocą podtrzymujących go wyznawców doczłapał się do, być może, miejsca jego śmierci.
- Lew.
 Widział wszystko jak w zwolnionym tempie. Moneta obracająca się z prędkością, której nie mogło uchwycić ludzkie oko, teraz pokazywała Evanowi na przemian dwie strony, dwa różne przeznaczenia.
 Pac. Cichutki odgłos rozległ się w głowie Evana mocą rozbrzmiewającego gongu. 
- Będziesz służył Renie na ziemi.
Nie docierały do niego słowa. Widział lwa w dumnej pozie, patrzącego w dal króla lasu. Lwa, który go uratował.
 Nadal nie mogąc się otrząsnąć z tego, co działo się przed chwilą, stanął pośród ośmiu innych szczęśliwców. Zdawali się nie dowierzać tak samo jak on, wpatrzeni w losowe punkty na ścianach. 
 Następną osobą był chłopak z tym przerażającym uśmiechem. Pewnym krokiem podszedł do Tarloka i, unosząc dumnie głowę, powiedział:
- Hiena.
 Jako jedyny dotychczas nie podążył wzrokiem za pędzącą monetą. Wpatrywał się w dłoń Tarloka.
- Będziesz służył Renie na ziemi.
 Skłonił głowę nisko i przystanął obok Evana, znów się szczerząc. Nie był zbyt przystojny. Duży, haczykowaty nos, kościste policzki, piwne, małe oczy i ciemna karnacja mówiły, że prawdopodobnie pochodził z Wysp, jednak nie miał klanowych tatuaży.
 Mieszkańcy Wysp, nazywani błyskotliwie wyspiarzami, zawsze mieli tatuaże. Każdego z nich tatuowali w wieku pięciu lat, umieszczając herb swojego klanu na policzku dziecka. Wyspiarz bez tatuażu albo był banitą, albo nie był wyspiarzem.
 Kiedy ceremonia dobiegła końca, zostało dwudziestu żyjących z czterdziestu. Statystyka zrobiła mały psikus i jak nigdy, wypadła idealnie. Evan był zły na siebie, że nic nie zrobił. Każdy z obecnych widział śmierć dwudziestu niewinnych ludzi. Tak po prostu stracili życie, bo los im nie sprzyjał. Niektórzy walczyli, ale nic to nie dało. Szarpali, bili, drapali, kopali, uderzali, szarżowali, ale nie byli w stanie uniknąć śmierci. Grzechu Evana, jakim było po prostu oglądanie, żaden bóg nie będzie w stanie odpuścić. 
 - Każdemu z was zostanie wydzielony opiekun, który przedstawi wam zasady obowiązujące w Zakonie oraz będzie nadzorował wasze postępy. Opiekun nie ponosi za was odpowiedzialności, ale wasze nieposłuszeństwo będzie oznaką hańby dla opiekuna. Opiekun nie będzie ratował was przed konsekwencjami czynów, ale będzie mógł wymierzać wam kary adekwatne do występku. Opiekun może was wychłostać, uderzyć, obrazić, ale może was też nagrodzić. 
Kilka metrów od nich ustawiła się piątka opiekunów. Tarlok wziął małe, przezroczyste pudełko bez wieka i podszedł do pierwszej osoby w szeregu. Polecił mu, by ten wyciągnął którąś z zawiniętych tam karteczek. Nadal wystraszony chłopiec drżącymi rękami wyciągnął ze środka kartkę, którą podał Tarlokowi.
- Kalam.
 Jeden z opiekunów skinął głową na nowego ucznia, a ten ustawił się za nim. 
- Teru.
- Kalam.
- Zia.
- Khalid.
- Zia.
- Roth.
- Roth.
- Khalid.
- Teru.
- Zia.
 Chłopak-niby-wyspiarz wylosował Kalama.. Evan był tuż po nim. Na oślep wziął pierwszą kartkę jaka wpadła mu w ręce i wyciągnął.
- Zia.
 Ruszył zająć miejsce w kolejce za swoją nową opiekunką. Przechodząc obok, zobaczył cień uśmieszku na ustach wystających spod kaptura. 
 Doszedł do wniosku, że był zadowolony z losowania. Po pierwsze, nie trafił tam gdzie ten sadysta niby-wyspiarz. Po drugie, choć już zdążył znienawidzić Zię, inni mogli być gorsi.
- Zostaliście wybrani. Od jutra zaczynacie szkolenie, ale dziś jest czas na odpoczynek i zabawę. Niech Rena będzie z wami.
- Chwała jej - odparli chórem opiekunowie i po kolei ruszyli w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą sznur ludzi.

 

Kiedy zjawili się na korytarzu, Evan zobaczył kolejnych wyznawców. Grupkami wychylali się z drzwi, chcąc zobaczyć nowych rekrutów. Szeptali coś do siebie, niektórzy chichotali, ale Evan nawet o nich nie myślał. Po prostu szedł.
 Zia zatrzymała się przed jednym z pokoi i obróciła się do swoich uczniów.
- Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda identycznie, ale jest sposób, by zorientować się, co gdzie leży. Ktoś z was odkrył, jak?
 Oczywiście, Evan nawet o tym nie pomyślał. Rozejrzał się wokół, ale wszystko wyglądało identycznie. Był to po prostu długi korytarz najeżony drzwiami i pochodniami, niczym się od siebie nie różniącymi.
 Wszyscy nadal byli wstrząśnięci i bali się choćby odezwać, ale po kilku sekundach, długowłosa blondynka, jedyna dziewczyna w ich grupie, podniosła rękę. Zia ponagliła ją gestem dłoni.
- Chodzi o podłoże? 
- Co z tą podłogą? - dopytała się Zia.
- Wydaje inne dźwięki w zależności od miejsca.
- Brawo - zaklaskała Zia - im bliżej jesteście Świątyni, tym głośniejsze stają się wasze kroki. Bieganie po stronie zachodniej jest w stanie zbudzić zmarłego - popatrzyła jeszcze raz na blond dziewczynę - masz czujne ucho. Będzie z ciebie zabójczyni.
 Zachichotała i otworzyła drzwi, ale dziewczyna wcale się nie ucieszyła, tylko pobladła. Uchwyciła współczujące spojrzenie Evana, choć to wcale jej nie pomogło. Milcząc, weszli do środka.
 Zia zastukała palcami w przezroczystą kulę wiszącą na ścianie, a pokój natychmiast został oświetlony niebieskim światłem. Evan wybałuszył oczy, na moment zapominając o swoim koszmarnym położeniu.
- Ktoś wie, co to jest? - zapytała Zia, i znów rękę podniosła blond dziewczyna, choć nie odrywała wzroku od jaśniejącej kuli.
- Luksyn - wyszeptała, uwiedziona widokiem - Żywe światło…
- Tak. Ale o tym na zajęciach. Stukacie w kulę, przez godzinę świeci i gaśnie. Jasne?
Brak odpowiedzi Zia uznała za potwierdzenie i zaczęła pokazywać im resztę pomieszczenia.
Nic specjalnego, pomyślał Evan. Każdy z nich dostał łóżko i skrzynię na rzeczy, oraz cztery pary ubrań. Tak jak się spodziewał, dwa czarne płaszcze i drugie tyle skórzanych, obcisłych strojów. Do tego znajdowały się tam dwa stoły, każdy z trzema krzesłami w zestawie. 
- Jutro posiedzicie tu dłużej, tymczasem trzeba was przygotować na ucztę. Zaprowadzę was do łaźni.
 Jak psy włóczące się za właścicielem, tak ruszyli za Zią. Kiedy szli, Evan starał się uważnie wsłuchiwać się w ich kroki, lecz różnica była tak niewielka, że nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek zacznie ją zauważać. Przynajmniej wiedział już, na którym końcu znajduje się Świątynia.
 Kiedy Zia otworzyła drzwi, znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu na kształt prostokąta. Większą część pomieszczenia zajmował wielki basen, długi na dwadzieścia łokci, a szeroki na piętnaście, wypełniony wodą. Nad powierzchnią unosiły się ogromne kłęby pary. 

 

- Męska, damska, przebieralnie - wskazała po kolei pomieszczenia - My mamy identyczny, choć jest nas zaledwie garstka - puściła oczko złotowłosej wychowance - Macie pół godziny, potem wszyscy macie być gotowi.
 Ruszyła w kierunku damskiej przebieralni, zostawiając ich samych. Przez chwilę stali w bezruchu, aż najwyższy z chłopców wzruszył ramionami i postanowił także się przebrać.
 Pierwsze co przyszło Evanowi na myśl, było: czy już zapomniał, że niedawno na jego oczach zginęło dwudziestu ludzi?
Z drugiej strony, kiedy pomyślał o kąpieli w gorącej wodzie, jęknął. Nie potrafiąc odrzucić luksusu, poszedł jako drugi.
 W przebieralni było kompletnie ciemno. Nim zdołali wymacać skrzynie na ubrania i wiszące ręczniki, zdążyła już przyjść reszta. W każdej skrzyni znajdował się kluczyk zamykający ją. Prosty, ale skuteczny sposób na uniknięcie kradzieży. Ciemność pomieszczenia pomagała bardziej nieśmiałym osobom, takim jak Evan. Nie wstydził się on wcale swojego przyrodzenia, to chuda sylwetka, ciało złożone głównie z kości i wystające żebra były problemem. Odkąd tu był, jadł lepiej niż w ciągu reszty życia, ale na razie to nie wystarczyło.


Tak jak cisza towarzyszyła im podczas inicjacji, tak do teraz nie wymienili nawet zdania. Evan szybko zdjął szatę i przyodział ręcznik. 

 

 Tuż przy basenie stały co kilka metrów barierki na zawieszenie ręczników. W pomieszczeniu panował półmrok,ujawniając tylko sylwetki postaci, jeśli nie stało się wystarczająco blisko. Po przeciwnej stronie basenu widział zarys kilku osób, które rozmawiały o czymś szeptem. 

 

Evan zszedł powoli do wody, a kiedy zanurzył w niej nogę, poczuł kojące ciepło. Nie była tak gorąca, by parzyć, nie była też zbyt zimna. Była idealna. Z lekkim niepokojem włożył ranną nogę do wody, ale nie poczuł bólu. Kiedy upewnił się, że nie sprawi sobie cierpienia, usiadł na dnie basenu, a woda przykryła go pod szyję. Jakie świetne to było uczucie! Całkowite odprężenie, pozwalające zapomnieć o problemach wokół, zatrzymujące myśli i kojące nerwy. Aż szkoda, że mam tylko pół godziny…

 

 Dopiero po chwili zorientował się, że basen miał schodkowe podłoże. Pozwalało to na zanurzenie się na odpowiednią głębokość ludziom wyższym czy niższym, jednocześnie zostawiając sporą ilość miejsca na każdej platformie.

 

 Zamknął oczy i rozłożył się wygodniej w basenie. Właśnie tego mu było trzeba: chwili prawdziwego relaksu. Nawet nie zwracał uwagi na resztę świeżo upieczonych wyznawców, siedzących obok niego. Wydawało się, że czują to samo co on, bo czasami udało mu się usłyszeć rzeczy w stylu “o tak”, czy “właśnie tego mi było trzeba”. 

 

Kiedy tak leżał, upajając się każdą chwilą, jeden z wychowanków wstał. Niski, brązowowłosy chłopak mamrotał coś pod nosem o “zbyt krótkim czasie” i zaczął wycierać się ręcznikiem. 
 Zbyt krótki czas? No nie…
Czyli minęło pół godziny. Zasmucony tym faktem Evan także wyszedł z wody i zaczął się wycierać, po czym udał się do przebieralni. Fala chłodnego powietrza wywołała u niego gęsią skórkę, więc szybko narzucił na siebie czarny płaszcz.

 

 Kąpiel wydawała się poprawić nastrój wszystkim. Nie byli już przygarbieni, nie błądzili wzrokiem po pomieszczeniu i nie płakali. Dwóch z nich ze sobą rozmawiało, co jakiś czas nawet się śmiejąc.

 

 Nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, ustawili się przy drzwiach wyjściowych z łaźni. Nie minęły dwie minuty, a dołączyła do nich Zia wraz z blondwłosą dziewczyną. 
- Gotowi? Dobrze. Idziemy.
 Uczta odbywała się w pomieszczeniu, w którym Evan był po raz pierwszy. Prostokątny pokój, mający czterdzieści na trzydzieści łokci wypełniały dwa długie stoły, ciągnące się od jednej ściany do przeciwnej, uginające się pod ciężarem smakołyków. Evan w życiu nie widział, a pewnie nawet i nie zjadł tyle w ciągu całego swojego życia. Jagnięcina, wieprzowina i wołowina dominowała wśród innych potraw, choć ich także nie brakowało. Jabłka, gruszki, truskawki i dziesiątki owoców, które Evan widział pierwszy raz w życiu wypełniały po brzegi wielkie mise. Nie brakło także napojów, czerwonych i białych win, soków i piwa, jak i zwyczajnej wody. Pociekła mu ślinka na sam widok. 

 

Oprócz nich byli tam wszyscy inni, których Evan widział wcześniej: Tarlok, czterech opiekunów i szesnastu świeżo upieczonych wyznawców. 
 Kiedy weszli, Zia skłoniła głowę do Tarloka i poprowadziła swoją małą trzódkę prosto do wolnych miejsc.
- Nie upijcie się za bardzo, bo jutro nie będzie taryfy ulgowej - rzekła Zia, a jeden z opiekunów, Roth, jak zdążył się już przekonać Evan, zachichotał.
- Ty też o tym pamiętaj, siostro - uniósł kielich i opróżnił go do dna.
Zia zignorowała go i zaczęła ucztować, a tuż za nią tłusty chłopak z jej grupy, siedzący obok Evana. On sam był głodny jak wilk, ale nie za bardzo wiedział kiedy zacząć, to jednak mu wystarczyło. Urwał sobie spory kawałek kurczaka i zaczął pałaszować, przy okazji popijając ciemnym piwem. Najlepsza uczta w moim życiu, zdecydowanie.

 

Popatrzył po jego nowych towarzyszach. Pierwszy z nich, siedzący obok niego pulchny, brązowowłosy facet nie wyglądał na groźnego. Evan przez chwilę pozazdrościł mu tych ogromnych nakładów tłuszczu, których jemu zawsze brakowało. Znad opasłych policzków grubaska widniały dwa małe oczka, pochłaniające jedzenie równie dobrze jak usta. 

 

Naprzeciwko niego siedział chłopak który był wręcz przeciwieństwem poprzedniego. Wydawał się być w wieku Evana, a nawet był prawie tak samo chudy, choć trochę mu brakowało. Spod bujnej czupryny w kolorze orzecha widać było dwoje oczu, czujnie obserwujących otoczenie. 

 

Tuż obok niego siedziała blondwłosa dziewczynka. Ciężko było określić jej wiek, bo z dziewczęcą twarzą i sylwetką kontrastowała para błękitnych oczu człowieka, który widział w swoim życiu już zdecydowanie zbyt wiele. Spoglądała bez wyrazu na taflę wina przed sobą.

 

- Trafiła ci się banda nie lada maszyn do zabijania, co? - zaczepił Zię inny z opiekunów, Kalam. Jej usta zaczęły lekko drgać w poddenerwowaniu.
- Postaram się, by byli w stanie załatwić cię z zamkniętymi oczami - spojrzała na niego i przekrzywiła wargę w lekkim uśmieszku.
Bogowie, ona jest jeszcze dzieckiem… 
Zauważył to w momencie, kiedy się uśmiechała: subtelna, charakterystyczna gra mięśni twarzy, dająca na ułamek sekund wgląd poza maskę surowości czy wyższości. Była być może młodsza od niego.

 

- Ciekaw jestem, czy ty jesteś w stanie zrobić nawet z odsłoniętymi, Gra’daa - dźwięk poniósł się tylko po kilku osobach wokół nich, i choć nikt nie miał pojęcia, co to znaczy, w Zii wywołało wyraźną furię. Wstała szybko, z hukiem przewracając krzesło na podłogę i wyciągnęła długi, stalowy sztylet w jego stronę.

 

- Sprawdź mnie - wycedziła przez zęby, trzęsąc się z wściekłości. Zdawała się całkiem ignorować fakt, że każda para oczu w tej sali była zwrócona w ich stronę.

 

Kalam nie czekał długo z odpowiedzią. Wyciągnął identyczny sztylet spod płaszcza, z uśmiechem na twarzy powoli wycofując się na środek sali. Zia pewnym krokiem ruszyła za nim.

 

Nim minęła chwila, wszyscy zebrani otoczyli dwójkę walczących w wielkie koło. Jedynie najwyższy kapłan Tarlok spokojnie siedział na swoim miejscu i popijał wino, czasami na nich spoglądając. 
Ze zrobieniem miejsca było trochę kłopotu, ale do noszenia krzeseł nie brakowało chętnych. Kiedy tylko pojęli, że ma się odbyć pojedynek między dwoma zabójcami, który mogą bez konsekwencji obejrzeć, natychmiast wzięli się do pracy.
- Roth - wywołał innego opiekuna Kalam, który przyłożył dwa palce do ust w odpowiedzi i wszedł do kręgu, jednak stanął tuż przed publiką.
- Teru - powiedziała Zia, a za chwilę obok niej pojawił się opiekun, pozdrawiając ją należycie i ustawił się przeciwnie do poprzedniego.

 

- Wybierają sekundantów - wyszeptał ktoś stojący tuż obok Evana. Był to ten chudy jak patyk chłopak z bujną czupryną. Ciężko było określić, czy mówi do siebie, czy do kogoś.

 

- Gotowa? - zapytał Kalam, znów narzucając swój wyzywający uśmieszek i ustawiając się w pozycji obronnej. Skinęła głową w odpowiedzi.

 

Trudno było powiedzieć, kto zaatakował pierwszy. Evan, który miał szczęście znaleźć się w drugim, a jednocześnie ostatnim rzędzie widział wszystko doskonale, będąc zarazem bezpiecznym. Nie myślał o tym, dopóki nie zaczął się pojedynek. 
Nigdy nie widział czegoś takiego. Nie był w stanie nawet nadążyć myślami za tym, co się dzieje. Tu poszybował sztylet, tam pięść. Wydawałoby się, że oboje wpadli w jakiś bitewny szał, ale na ich twarzach malował się stoicki spokój i skupienie. Walka wydawała się idealnie wyrównana.
Wszyscy oglądający wstrzymywali oddech. Najdziwniejsze było to, że ani Zia, ani Kalam jak dotąd ani razu nie oderwali stopy od podłoża. Walka toczyła się tylko za pomocą rąk, i choć cięcia były czasami skierowane bardzo nisko, udawało im się to sparować.

 

Do tej pory Evan nawet nie wiedział, że możliwe jest sparowanie ciosu sztyletem.

 

Minęły dwie minuty, i widać było pierwsze oznaki zmęczenia po obu stronach. W końcu mógł lepiej przyjrzeć się ciosom, które teraz traciły na prędkości. 

 

Pierwsze co zauważył, to zmianę stylu u Zii. Wcześniej tylko kontrowała, próbując zaatakować Kalama tuż po jego natarciu. Teraz nie robiła nic. Po prostu się broniła. Wolną ręką odbijała ciosy jego ręki, a sztyletem parowała ciosy drugiego ostrza. 

 

Nagle jej ręka wystrzeliła w kierunku jego twarzy, błyskawicznie jak na początku. Zdołał się uchylić w ostatniej chwili, a na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. 
- Cios! - wykrzyknął Roth.


Czubek sztyletu dotykał podbródka Zii, która łypała gniewnie na swojego przeciwnika, jednocześnie sapiąc ciężko z wysiłku.

 

 Kalam prychnął z niesmakiem, odłożył sztylet i wrócił do swojego stolika, jakby nigdy nic, zostawiając Zię samą, z widocznie narastającą furią w oczach. Ludzie wokół niej instynktownie cofnęli się o krok, ona jednak tylko wyszła z sali, po drodze narzucając na głowę kaptur.

 

- Mówiłem. Gra’daa.
 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana… Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg. Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.   Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż. Tam w dole czaiła się cisza, choć słońce padało jasno i ostro. Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.   Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne światło.   A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot. Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.   Przechodzę, przechodziłem albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...   Tej całej maestrii starodawnego zdobienia. Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.   Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...   Choć niezwykle brudna. Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...   Twarze wykute w kamieniu. Popiersia. Filary. Freski. Woluty. Liście akantów o postrzępionym, dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.   Atlasy podpierające masywne balkony… Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.   Metopy, tryglify. Zawiłe meandry…   Wydłużone, niskie prostokąty dające możliwość rozbudowanych scen.   Nieskończonych fantazji.   Jest ostrość i wyrazistość świadcząca o chorobie umysłu. O gorączce.   Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu. I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie… I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.   A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.   Coś mnie ciągnęło donikąd. Do tej feerii majaków. Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.   Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...   Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.   Mozaika wejść i wyjść. Fasady w słońcu, podwórza w półcieniu.   Poprzecinane ciemnymi szczelinami puste place z mżącymi pikselami wewnątrz. Od nie wiadomo czego, ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.   Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.   Szare.   Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…   Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.   Przechodziłem tu wiele razy, od zarania swojego jestestwa.   Przechodziłem i widzę, coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.   Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.   Mur.   Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe. Zdobione finezyjnie pałace. Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.   Szedłem za nią. Za tą kobietą.   Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem. Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.   W meandrach labiryntu wąskich uliczek szept mieszał się z piskliwym szumem gorączki.   Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...   *   Znowu zapadam się w noc.   Idę.   Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.   Stąpam po parkiecie z dębowej klepki. Przez zimne pokoje, korytarze jakiegoś pałacu, w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.   W którym doskwiera nieustannie szemrzący w uszach nurt wezbranej krwi. Balet drgających cieni na ścianach, suficie… Mojej twarzy...   Od płomieni świec, które ktoś kiedyś poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....   Wróciłem. Jestem…   A czy ty jesteś?   Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.   Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.   Rysując koła przeogromne w powietrzu, kroczysz powoli przede mną, trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.   I nucisz cicho kołysankę, kiedy zmęczony siadam na podłodze, na ziemi...   Kładę się na twoim grobie.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)    
    • Ale dlaczego więźniarką ZIEMI?
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Sytuacja jest patowa,ujmę to najprościej, przed snem lepiej film obejrzeć o "Królowym Moście" Pozdrawiam Adam
    • siedzimy na błoniach popijając jogurt   to jest ten moment kiedy widać jednocześnie słońce księżyc i gwiazdy   Julek mówi że początek to było jedno Wielkie Pierdolnięcie jest z technikum i wie co mówi ale ja czuję że było zgoła inaczej   byliśmy tam wszyscy na samym początku ktoś coś powiedział ktoś się nie zgodził i tak się zaczęło    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...