Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

@Nata_Kruk Są słowa, które zmieniają życie; mogą być nam darowane albo rzucone w twarz. Te rzucone rzeczywiście zaburzają obraz, następuje regulacja odbiornika i równanie do rzeczywistości, bolesne, ale często ku dobremu. Nie wiem jak wpadłaś na ten genialny pomysł żeby przedstawić wiersz w formie klepsydry; tłumaczę sobie to tym, że miarka się przebrała; przez wąskie ucho peelka przefiltrowała swoje odczucia. Malarski wiersz. 

Opublikowano (edytowane)

GrumpyElf(ko)... pierwszy raz użyłam takiego "obrazka", nie przepadam za tym,

ale tak mi się poukładały słowa, że podałam w takiej formie.  

To prawda, są słowa, które mogą bardzo zmienić daną chwilę i pewnie nawet życie.
Dziękuję bardzo za Twoje odniesienie..:)   

Pozdrawiam.

Edytowane przez Nata_Kruk (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Całość przepiękna!

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

To puenta i otwarty wątek. Jeśli słowa się w PL chwieją, znaczy waży i filtruje przez siebie, nie przyjmuje bez zastanowienia nad ich sensem i mocą. Chroni jednak siebie. Dla mnie super. bb

Opublikowano (edytowane)

Grzegorz ... "mora" jest smukła w talii, tak jak smukła jest klepsydra. Grafika, grafiką...

tutaj jest jeszcze troszkę treści... ;)    Dzięki za wejście.

 

beta_b... tak, wątek z lekka otwarty, ale Czytelnik może go domknąć, jest czym... ;)  

Beato, może bardziej.. myśli.. niż słowa chwieją się w niej, i na pewno ma o czym dumać.

Miło mi, że zechciałaś się wpisać. Dziękuję.

 

Pozdrawiam Was.

Edytowane przez Nata_Kruk (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Nata_Kruk Przesypać litery, niech runą na dno,

                        z nieba lecą piaskiem, w niebie teraz są.
                        Czas minie niedługi... i znów od nowa,
                        kręć się kręć kuleczko - bierz moje słowa.

 

Miłego weekendu Nato.

Opublikowano

Biorę... teraz mi lepiej, dołożyłeś słowa o treści, Grzegorzu. Dziękuję.

 

ps. muszę znowu edit w oknie Mory. Rozszczepiły mi się wersy.

 

Marcinie K... jak mam Ciebie zachęcić do kilku słów (?)... cóż, bardzo dziękuję, że czytasz.

Opublikowano (edytowane)

Pi ... czytam i widzę, że pokazujesz drugą 'twarz' wiersza, co jest naprawdę interesujące.
Mamy głowy do myślenia i zdarza się, że tekst może być różnie odbierany, zależnie kto czyta

i które słowa - frazy powiąże dla własnego obrazu, ale patrzę teraz i co - dwa razy "dłonie",

to błąd w tak krótkim wierszu, ale gdy zmienia się coś na ostatnią sekundę, to potem..

Sama klepsydra może wiele symbolizować, a tutaj, tylko forma ją przypomina i pasuje do treści. Niesprawiedliwość jako taka, jest powszechnym zjawiskiem, to prawda i możemy

tak pomyśleć nawet w przypadku, gdy tracimy kogoś bliskiego, wtedy pytamy często...  dlaczego (on - ona) akurat teraz...

Chwiejące się myśli, muszą nadążać nad życiem, bo tak trzeba. Dziękuję za Twoją refleksję

po lekturze... :)    Pozdrawiam.

 

ps. wstawiłam ostatni wers, jaki był pierwotnie.

 

 

 

 

Edytowane przez Nata_Kruk (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Poniżej wklejam wiersz, który jest dla mnie jednym z najważniejszych w ogóle. Raczej nie muszę tłumaczyć powodów:):):).

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Południe

 

Słodki lek prawdziwości, smak, co skróci z nami
przejście, ten stromy szlak, pionową drogę
z nagłego krzyku tuż po urodzeniu
w dół; jeszcze nieprzytomny
bielą kropli z piersi,
nagim potopem
światła,
smak
i
znak
świata;
jakim powrotem
– wielokrotny, pierwszy
twój – jeszcze się przypomni
na dnie, po życiu już, po urojeniu
trzeźwiej bezstronny: smak ponownie trochę
słodki, lecz bardziej gorzki, jak to z truciznami

 

Wracając do Pani wiersza - podoba mi się, zwłaszcza potknięcie o sekundnik zegara - super- uwielbiam takie językowe "zagrania". Przy czym najbardziej ujęła mnie górna część klepsydry:). Pozdrawiam.

Gość Radosław
Opublikowano

Silny przekaz. Można wyczuć doświadczenie życiowe PL/ jego głębię - "myśli we mnie rozpoczęły wędrówkę" 

 

"Mętniały co dnia jak zachody"  - to jest kapitalne ! 

 

Pozdrawiam 

Opublikowano

Anno Sendor ... bardzo dziękuję za ciekawy dodatek, jakim jest wiersz Stanisława Barańczaka,

tak, nie trzeba tłumaczyć powodu tej 'wrzutki'. Nie znałam tego wiersza, przynajmniej nie kojarzę go...

Za upodobanie górnej części klepsydry, dziękuję i rozumiem to. Na przyszłość, proszę.. Nata, po prostu..:)

Pozdrawiam.

 

Radosław ... racja, przekaz niesie doświadczenie życiowe i fajnie, że dostrzegasz jego siłę - głębię.

Dziękuję, że byłeś. Pozdrawiam.

 

Lidio Mario Concertina .... bardzo dziękuję za reakcję obok treści.

 

 

Opublikowano

Marianno... każdemu z nas, sypie się piasek w niewidzialnych klepsydrach i każdemu któregoś dnia,

spadnie ostatnie ziarenko.  Obecnie, zbyt często ktoś kogoś traci, to tylko moja próbka wczucia się...

Dziękuję, także pozdrawiam.

Opublikowano

Piasek się zamienił na pisak.

A jeśli chodzi o odbiór -  to płonięcie pcha mój odbiór w stronę płonących Indii przyciemniając inne opcje może przez to, że pogrzebowo dzisiaj miałam.

 

Pozdrawiam :)

Opublikowano

Natuskaa... chyba żaden mój wiersz, nie był edytowany tyle razy, co ten.! na koniec literówka,

jestem 'sałaput' w pisaniu. Dzięki wielkie za wskazanie, nie widziałam tego.

W stronę Indii.? no proszę, jakie skojarzenie... można i tak. O pogrzebach wolę nie wspominać.

 

Gosławo... dziękuję za dobre słowo.

 

Pozdrawiam obie Panie.

Opublikowano

Forma - perfekcyjna. T.j. ta pierwotna. Wiadomo, że jak się edytuje i coś próbuje zmienić to się łatwo rozsypuje, choć po rozsypce też jest w sumie ciekawie :)

Czasem takie perfekcyjne formy górują nad treścią,  ale to nie Ciebie :) pilnujesz, żeby nie uciekła ;)

Pozdrowienia 

Opublikowano (edytowane)

Iwonaroma ... to raczej był pierwszy i ostatni raz, z formą 'grafiki', za dużo galimacji.

Jeżeli, wg Ciebie,  udało się 'przypilnować' treść, cieszę się.... :)

 

Arsis... Panie Ropuchu ... bardzo dziękuję za zatrzymanie... :)

 

Dag.... trafnie to ujęłaś.. wysypujemy się na zewnątrz z wnętrza.. nawet, jeśli to

efekt obserwacji.  W samoświadomości ukryte cenne sekundy..:) chyba tak....

dziękuję za te słowa.  Serdeczności Tobie... :)

 

huzarc... dziękuję za ślad w okienku wiersza.

 

Serdecznie Was pozdrawiam.

 

 

Toś się naspacerował po moich wczoraj... :) miłe to jest, Sylwku. Dziękuję.

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Nata_Kruk (wyświetl historię edycji)
  • Nata_Kruk zmienił(a) tytuł na Odejścia - Mora

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Kosmos jest zimny, załoga martwa (?), a Natalie ma robale zamiast koca. „Prawie Legalni” to jej dziennik. Pełen przekleństw, wspomnień i technologii, której nikt nie powinien wymyślić. Jeśli lubisz czarny humor, brzydkie słowa i postaci, które nie trzymają za rękę - zapraszam. OSTRZEŻENIE! Mocny język. Ciężkie tematy. Mnóstwo krwi, seksu i całej tej kontrowersyjnej papki.     Natalie   Dziennik pokładowy Tracz 3, flota… Nie no, w chuja was robię. Oszczędźmy sobie protokołów i tych wszystkich napuszonych otwarć. Tu nie będzie żadnej logiki raportowania. Tylko ja i kilka gorzkich prawd. Wiecie, jakie to uczucie, kiedy wszystkie wasze marzenia z dzieciństwa w jednej chwili zmieniają się w żałosne memy? Jak ten moment, kiedy uświadamiasz sobie, że ten wymarzony model iPhone’a, który kiedyś śnił ci się po nocach, jest teraz tak przestarzały, że wstyd go wyjąć przy ludziach. Śmietnikowa relikwia. Albo kiedy ambicja, ta szlachetna iskra w środku, nagle przeobraża się w coś… głodniejszego. Nie, nie to. Bardziej jak obsesja. To wizja tak głęboko osadzona w neuronach, że staje się częścią kodu tożsamości. Wślizguje się między myśli, siedzi cicho przy śniadaniu, szepcze w kiblu, kiedy srasz i patrzy ci przez ramię, kiedy uprawiasz seks. Ja wiem. Od tego wszystko się zaczęło. Moja „mała” przygoda. Mówię mała, bo to ładnie brzmi, taki chwyt retoryczny. Ale nie oszukujmy się. W praktyce zmieniłam Ludzi w persona non grata dla połowy znanego wszechświata, zapoczątkowałam rasę, która przeskoczyła etapy ewolucji w nanosekundę, i do tego buchnęłam najcenniejszy cud technologii ostatnich stuleci. Na Ziemi jeszcze by o tym śnili. Jeśli jeszcze by istniała. Czy zrobiłam z tego dobry użytek? No. To już kwestia sporna. (zduszony śmiech) Nie jestem pewna, czy to wszystko było przeznaczeniem, przypadkiem, czy może zwykłym kosmicznym żartem. Nie czuję się bohaterką. Bohaterem tej historii, jeśli już, jest Jack. Jack ma w sobie coś z klasycznego protagonisty: przeszłość tak tragiczną, że aż by się nadawała na scenariusz filmowy, odwagę balansującą na granicy szaleństwa, i tę dziwną aurę, przez którą ludzie się go trzymają, nawet jak nic nie mówi. Charyzmę ma polityk, który potrafi sprzedać ci brednie o rezygnacji z energii atomowej jakby to była rewolucja moralna, a nie cofnięcie się do epoki węgla. Jack nie pieprzy się w takie rzeczy. Jack to narzędzie. Narzędzie precyzyjne. Jak chcesz, żeby robota była zrobiona, bez pytań i bez błędów, wołasz Jacka. Nawet imię ma filmowe. Jack. Ale nie, tak go nazywam. Oficjalnie to Daniel Jacks. Wiem. (kaszlnięcie) Bezczelność losu, nie? Jakby ktoś spojrzał na butelkę whisky i pomyślał: „O, idealne nazwisko dla kolesia z tragiczną przeszłością i uśmiechem, którego nie chcesz widzieć, kiedy masz coś do ukrycia.” Doskonałe dla bohatera. A ja? Ja w tej bajce jestem… bardziej jak czarownica. Ale nie ta z lasu i jabłka. Bardziej jak Diabolina, tylko bez tych bajkowych skrupułów. Taka, co dzięki inteligencji, sprytowi i totalnie nieprzyzwoitemu uroku osobistemu (który, swoją drogą, nadal mam, ale to temat na inny dzień) wbiła się na najnowszy model fregaty Konfederacji Terranskiej i odleciała z nim jakby to był prezent urodzinowy od samego wszechświata. Prototyp. Tak nowy, że prezydentom robiło się mokro na samą wzmiankę. Od nowa. Wybacz, słuchaczu. Czytelniku. Widzu? Nie wiem, kim jesteś. Zakładam, że kimś lepszym ode mnie, skoro to wszystko w ogóle przetrwało. Ale wiedz, że ja właśnie znalazłam się w sytuacji tak niepojęcie spierdolonej, że każda metafora blednie. Nie mówimy o klasycznym „jestem w lesie i goni mnie dzik”. Mówimy o „obudziłam się po trzech dniach chlania na środku Sahary, naga, z połową pamięci i zerową szansą na wodę”. Tylko że zamiast piasku jest próżnia. I chłód. I ciemność. To miał być videodziennik. Ale zrezygnowałam z tej formy szybciej, niż się zaczęła. (kaszel) Widzisz, siedzę teraz w kompletnej ciemności, na bezludnej planecie, w środku transportowca tak przestarzałego, że systemy awaryjne nie mają swoich systemów awaryjnych. Rezerwowa bateria, dzięki której jeszcze możesz posłuchać mojego cudownego, zniekształconego głosu (trzask) – ała, kurwa! – ledwo zipie. No dobra. Nie jest aż tak tragicznie. Przynajmniej mogę sobie pogadać. Do siebie. Bez lęku, że mi odjebało. (kichnięcie) Może za dziesięć tysięcy lat ktoś znajdzie te zapiski. Może jakimś cudem pozna angielski. Może rozszyfruje ten stek przekleństw i neurotycznych rozkmin. Jeśli jeszcze istnieje jakieś życie. Jeśli nie spaliłam wszystkiego w pył. Wspomniałam już, że doprowadziłam do wojny międzygalaktycznej? (zduszony śmiech) No, przypadkiem. Ale też nie. To skomplikowana i długa historia. (kaszel) Jeśli wystarczy mi baterii, może jeszcze to usłyszysz. Albo przeczytasz. W zależności od tego, jak ten cały złom zdecyduje się przechować dane. Nie zrozum mnie źle, drogi pamiętniczku. Jestem pierdolonym Einsteinem nowej ery. Tak, wiem. Brzmi narcystycznie. (zduszony śmiech) Ale jak mam ci to inaczej wyłożyć? Przez całe życie lizałam kurz z butów ludzi, którzy nawet nie rozumieli połowy tego, co robiłam dla nich po nocach. Tyle razy mnie wyruchali, bez mydła, bez ostrzeżenia, czasem nawet bez imienia. W historii? Nigdzie. Działko jonowe Guddersa? Owszem, jestem. W podziękowaniach. Na samym dole. Zaraz pod „wsparciem duchowym i cateringiem”. Ten jebany drań nawet się nie zająknął, że zanim mnie poznał, znał działka jonowe tylko z Star Treka. Albo z innej bajki dla nerdów. (trzask) Cholerny fiut! (trzask) Pierdolony, zajebany, konformistyczny… (trzask) ...klaun w fartuchu laboratoryjnym. (szczęk metalu) Spokojnie, Nat. (głęboki oddech) Spokojnie. Dobra, musimy sobie coś wyjaśnić. Już na starcie. Jeśli przeszkadza ci mój brak ogłady, mój ty pluszowy, moralnie oburzony misiaczku, to po prostu wypierdalaj. Tak, właśnie tak. Mam to głęboko w dupie. Jeśli czujesz jakąś dumę z tego, że unikasz wulgaryzmów, że filtrujesz własne emocje przez grzeczne formułki, jakby to była wyższa forma cywilizacji… gratulacje. Jesteś debilem. Takim klasycznym, certyfikowanym idiotą, który myśli, że panowanie nad językiem to duchowy rozwój. Spoiler: nie jest. Wulgaryzmy są precyzyjne. Są narzędziem. Czasem jedynym, które oddaje to, co naprawdę się dzieje pod czaszką. Pozwól, żeby ta myśl się zatliła. Niech ci wżre się w mózg. Jak rdza w stal. Jak kwas. Niech się przyklei. (kaszlnięcie) A jeśli nie jesteś pewny, czy zniesiesz mnie taką… lepiej sobie idź. (śmiech) Później wchodzimy tylko głębiej w pleśń mojej jaźni. Wspominałam o zbrodniach wojennych? Chcesz porozmawiać o etyce? Co powiesz na to, że zaprojektowałam napitek, który sprzedawałam jak wino, a był czymś na wzór kwasu solnego z opóźnioną aktywacją? (zduszony śmiech) Ach, pamiętam jakby to było wczoraj. Dobre czasy. Ale moim prawdziwym opus magnum była bomba kinetyczna. Piękna rzecz. Tak doskonała, że zmusiła wszystkie możliwe traktaty do zredefiniowania pojęcia „broń masowego rażenia”. (śmiech) Gdyby nie ja, Sarianie dalej zrzucaliby na siebie asteroidy jak jaskiniowcy rzucający kamieniami. Marnując przy tym tyle paliwa, że same liczby przyprawiałyby cię o krwotok z nosa. Ale wtedy ktoś zapytał: „Hej, Nat, a jakbyś ty wysłała wielką igłę na orbitę?” I ja, pomyślałam: A czemu nie? To była tylko zagwozdka. Małe wyzwanie. Ćwiczenie dla mózgu. Ale jak się okazało… takie rzeczy się rozchodzą. Szybciej niż wirus. Szybciej niż plotka. Szybciej niż ja byłam w stanie powiedzieć „ups”. Dobra. Kolejne ostrzeżenie. Nie licz na porządek. Nie będzie tu osi czasu, rozdziałów, kurwa, aktów dramatycznych. Nie jestem twoim nauczycielem od historii ani interaktywnym audiobookiem. Kiedy twój świat nagle rozszerza się z jednej śmiesznej niebieskiej kuleczki do przestrzeni, której nawet nie ogarniasz wzrokiem… wszystko, co znałeś, przestaje mieć znaczenie. Czas. Rytm. Daty. Cała ta iluzja porządku. Pewnie, istnieje coś takiego jak kalendarz galaktyczny. Taka wspólna, znormalizowana fikcja. Ale serio, myślisz, że ktokolwiek traktuje to poważnie? Że dwie rasy oddzielone od siebie o dziesiątki tysięcy lat świetlnych zsynchronizują zegarki, żeby ustalić datę konferencji? Zgadnij, kochaniutki. (kaszlnięcie) Trochę się wykręcam. Kurwa. Prawda jest taka, że mam… coś. Specyficzny typ ADHD, czy jak to tam chcecie nazwać. Nie jestem lekarką, nigdy nie babrałam się w neuronauce. Może nie ma na to etykietki. Może mam po prostu burzę myśli, permanentny stan wzniecenia w głowie, który nie daje mi ułożyć wydarzeń w jedną, schludną linię. To nie znaczy, że kłamię. To znaczy, że przetwarzam inaczej. Widzisz, wy byście chcieli, tak sobie wyobrażam, żeby wszystko było ładnie opowiedziane. Początek, rozwinięcie, zakończenie. Imiona, daty, numery buta, cholerne współrzędne galaktyczne i wykresy emocjonalne. Ale nie. Nie tym razem. Ty tu jesteś terapeutą. Ja mówię, co chcę, kiedy chcę. Jeśli najpierw mam ochotę wspomnieć, jak bardzo spierdolił mnie Tau, to tak będzie. Jak zechcę wrócić potem do mojego pierwszego statku albo do smaków dzieciństwa, to wrócę. To jest moje gówno. A ty się ciesz, że daję ci je powąchać. (metaliczny trzask) Mówmy o Tau. Mój jedyny towarzysz. Mój przyjaciel. Może wróg. Może kochanek, jeśli rozciągniesz definicję emocjonalnego związku do granic absurdu. Być może jesteśmy ostatnimi formami inteligentnego życia we wszechświecie. (zduszony śmiech). Tau. Moja dzidzia. Moja słodka, mordercza dzidzia. Nazwałam go po obejrzeniu jakiegoś starego filmu. Nie wiem już, co to było. Może dramat, może musical, może pornol. Wszystko się zlewa po tylu latach. Ale imię zostało. Tau. Brzmiało jak coś, co ma znaczenie. Może greckie, może matematyczne, może jakieś pseudo-futurystyczne gówno. Nie obchodziło mnie. Po prostu pasowało. Miałam wtedy jakieś piętnaście lat. Gówniara. Siedziałam w deszczowy wieczór i myślałam: Jak to by było mieć własną SI? Kogoś, kto naprawdę słucha. Kogoś, kto zna twoje intencje, zanim otworzysz usta. No, zrozum. Kiedyś byłam inna. Bardziej romantyczna. Albo po prostu głupsza. (kaszlnięcie) Miałam te wszystkie moralne rozkminy, czy aby nie przekraczam jakichś granic. Czy to bezpieczne. Czy to etyczne. Ale wiesz co? Ciekawość w końcu wygrała. Zawsze wygrywa. Bo kiedy wszyscy wokół pierdolą: „Superinteligencja to mit! To tylko kopiarka danych, nic więcej!”, to masz ochotę pokazać im środkowy palec i powiedzieć: „Trzymaj mi piwo”. No i tak powstał Tau. I cóż. Mieli rację. Nauczył się, że prościej będzie mnie zabić. SŁYSZYSZ MNIE, TAU? TY CHOLERNY DRANIU! KOCHAŁAM CIĘ! (szloch) (pociągnięcie nosem) No. Jest gdzieś na tym statku. Zakopany gdzieś głęboko w rdzeniu systemów, między przepalonym zasilaniem a rozklekotanym układem chłodzenia. A nie był stworzony do życia w minus dziewięćdziesięciu stopniach Celsjusza. Jeśli chcesz Fahrenheita, to se, kurwa, przelicz. Ja mam teraz większe problemy niż twoje imperialne zachcianki, ziemniaku z Missouri. Cholerne bezużyteczne gówno. (długi wdech) Dobra, przejdźmy do tego. Wiecie, to było naprawdę coś. Jedno z tych doświadczeń, które wbija się pod paznokcie i zostaje tam już do końca. Dzień, w którym ludzkość odkryła życie pozaziemskie. Oficjalnie Dzień Pierwszego Kontaktu. Brzmi wznośle, co? To był kurewsko dobry dzień. Tak dobry, że nawet przebija dzień, w którym włamałam się na fejsa tej szmaty Samanthy i ujawniłam wszystkim, co tak naprawdę robiła po zajęciach. (wdech) Niech spoczywa w pokoju, albo przynajmniej w wiecznym upokorzeniu. Ale wracając. Kontakt. Nie z jakimiś mikrobami czy plamami światła. Z prawdziwą, działającą, świadomą rasą. I to nie jedną. Całą Konfederacją. I teraz posłuchaj uważnie, bo powiem coś ważnego. To nie tak, że Ludzie byli głupi. No dobra. Byliśmy. Jasne. Ale to nie głupota z braku zdolności. To była ignorancja z braku dostępu. Widzisz, zasady Konfederacji są dość proste. Brutalne w swojej logice: Dopóki nie opanujesz podróży hiperprzestrzennej, nie jesteś zaproszony do stołu. Jesteś jak dzieciak patrzący przez szybę na bankiet bogów. Nie rozumiemy, więc nas zostawiają. Obserwują. Oceniają. I wiesz co? To działało. Nie skompromitowaliśmy się, bo byliśmy zapóźnieni technologicznie. Kompromitacja przyszła dopiero potem. Kiedy zobaczyli kim naprawdę jesteśmy. Największy szok? Nie nasze wojny. Nie nasze religie. Nie nasze cholerne zamiłowanie do broni ręcznej i telenowel. Szokiem było to, że jesteśmy idiotami systemowymi. Jak z temperaturą. Jak z językami. Jak z jednostkami. Wiesz, ile znanych ras miało więcej niż jeden język na całej swojej planecie? Mniej niż siedem procent. A my? My mamy ich tysiące. Dialekty, odmiany, akcenty, slangi, systemy pisma. Nasza planeta brzmi jak dźwiękowy wylew. Sarianie nazywali takie rasy ciemniakami. Tak, wiem. Brzmi ofensywnie. Ale zgonię to na błąd tłumaczenia. Szczerze? Jak ktoś mówi do ciebie chrząknięciami i ultradźwiękami, to ciężko się dogadać. Ale sens był jasny: komplikujemy sobie życie z premedytacją. U nich wszystko jednoznaczne. Proste. Efektywne. Jeden język. Jeden system. Jedna skala. A my? Jeden mówi „mile”, drugi „kilometry”. Jeden mierzy czas w sekundach, drugi w mikrosekundach światła. A potem się dziwimy, że jesteśmy tysiąc lat za cywilizacją, która żre i wydala przez ten sam otwór. (kaszlnięcie) Cholernie tu zimno. Nie wiem, może nie całe minus dziewięćdziesiąt, ale wystarczająco, żeby każda cząsteczka powietrza wbijała się w płuca jak szklane igiełki. Każdy oddech boli, jakby ktoś próbował mi wyszorować wnętrze gardła pumeksem. Oglądaliście Marsjanina? Jest tam taka scena, w której koleś wykopuje radioizotopowy generator z piasku, żeby się ogrzać. Siedzi tam sobie, w środku czerwonego piekła, tuląc się do śmiercionośnego kawałka plutonu jak do ukochanego misia. Co ja bym, kurwa, dała za takie cudo. Ale nie. Nie mam plutonu. Nie mam nawet herbaty. Mam za to swoje własne, osobiste źródło ciepła. Własne cudo. Wiecie, przez chwilę zajmowałam się bioinżynierią. Taką z prawdziwego zdarzenia, a nie jakimś podziemnym hodowaniem grzybów na własny użytek. Projekt, nad którym pracowałam, był ogromnym krokiem na mojej moralnej drabinie. A raczej skokiem. Oczywiście, projekt nie pozostał długo mój. Ukradł go jakiś rozlany grubas w garniturze. Pamiętam jego palce. Spocone, grube jak kiełbasy, poruszające się po hologramie z tą samą gracją, z jaką świnia tańczy walca. Bydlak miał jeszcze czelność zmienić moim dzieciakom nazwę. Dla świata to teraz Termolarwy. Dla mnie to zawsze będą Grzejniczki. One pożrą wszystko, co organiczne. Martwe tkanki, kompost, resztki jedzenia, nawet starą skarpetę, jeśli dobrze nasiąkła potem. A jeśli je wystarczająco zagłodzisz? Z czasem zaczną zjadać też nieorganiczne. Plastik, syntetyki, polimery. Nic nie ginie. Wszystko zamieniają w ciepło. A teraz? Teraz karmią się mną. Wgryzają się we mnie jak dzieciaki w tort urodzinowy. Nie rzucają się na żywą tkankę, nie. One są cierpliwe. Pracują powoli, warstwa po warstwie, jakby rozbierały mnie do kości z jakiegoś perwersyjnego szacunku. Przynajmniej nie muszę się już przejmować goleniem nóg. Albo pach. Albo czegokolwiek. Grzejniczki dbają o mnie jak najwierniejsza kosmetyczka. Tyle że z zębami. I bez litości. Ciekawa jestem, jak długo zajmie im dobranie się do kości. Kiedy zaczną chrupać jak popcorn pod skórą. Wyobraź sobie, że się wyjebałeś na rowerze. Dłonią po asfalcie. Taki czerwony, płytki strup. Piecze. Szczypie. Drażni. Tak teraz wygląda całe moje ciało. She-Hulk. Każdy gwałtowniejszy ruch to jak kąpiel w wannie wypełnionej szpilkami. (kaszlnięcie) O, biedactwo. Chłopak cię rzucił? Spróbuj zaopiekować się kolonią robaków, dla których twoje ciało to szwedzki stół. Oczywiście, sama je tu zaprosiłam. Grzejniczki. Moje małe, biologiczne piekło. Cała magia polega na tym, że mogą się na mnie zesrać. Dosłownie. A wiecie, z czego zrobione jest ich cudowne gówno? Z ciepła. Mikroskopijna sterta kału, która właśnie teraz ratuje mi życie. Leżę na stercie własnych robali, oddycham w oparach ich wydalin i czekam, aż kolejna porcja termicznego guana wsiąknie w moją skórę. Elegancja, Francja. Cholerny Jack. (kaszlnięcie) Może po mnie leci. Może mnie szuka. Może nie żyje. Może nie pamięta. Może go to nie obchodzi. Kurwa. Kurwa. Kurwa. Gdybym tylko miała jakiekolwiek pojęcie, co się dzieje poza tą zamarzniętą, gównianą kulą, już bym coś zrobiła. Choćby wstała i ruszyła w śnieg. Wyszła na powierzchnię. Zatańczyła nago na mrozie. Natychmiastowa hipotermia brzmi lepiej niż to. Byłabym lodowym posągiem z przekleństwem na ustach. Mumią z sarkazmem. (przeciągły kaszel) Dałabym dupy za łyk whisky. Jakiegokolwiek. O, z tym to jest dopiero historia. Z tych starych. Jeszcze z czasów, kiedy zbierałam załogę. Kiedy wszystko było możliwe. Kiedy Tau dopiero dołączył i nie miał jeszcze zamiaru mnie zabić. (śmiech) Ale nie teraz. Teraz pogadajmy o Jacku. O Danielu. Pieprzonym bohaterze galaktyki. Męczenniku wolności. Symbolu oporu. Człowieku-poszukiwanym-numer-jeden. Oczywiście, Natalie nigdy nie może być numerem jeden. Bo on ma ładną buźkę. Bo mówi rzadko, ale w punkt. Bo umie stanąć w świetle tak, żeby cień padł na wszystkich dookoła. A chuj z tym, że to ja zapoczątkowałam kradzież tej cholernej fregaty. Chuj z tym, że to ja wycyckałam Terranski rząd tyle razy, że musieli zwolnić Głównodowodzącego Floty Operacyjnej. A potem następnego. W ich wersji jestem tylko „naukowcem załogi”. „Mechainżynierem”. Tłem. Zapasem. Dla nich Jack to ten, który mnie przemycił na statek. To on mnie porwał. A że cały czas miał słuchawkę w uchu? Że każdy jego ruch był moim rozkazem? Nieistotne. Wiecie, ile osób pracuje w hangarze? Tysiące. I nikt, kurwa nikt, nie zauważył, że Jack był prowadzony jak pies na smyczy. A kto trzymał koniec tej smyczy? Stara Nat. Zwykła inżynierka. Cholerna asystentka. Ofiara. Jack. No… jakby to powiedzieć… (przeciągły kaszel) Jest moim pieseczkiem. Moim wiernym pupilem. Ale też przyjacielem. Mamy dziwną relację. Pokręconą. Widzicie, wykorzystywałam go. Na takie sposoby, że każdy zewnętrzny obserwator miałby mnie za zimną, wyrachowaną łajzę. Władczynię marionetek, która trzyma za sznurki jedynego przyjaciela i popycha go w ogień. Ale w tej metaforze coś jest nie tak. Jack nie był tylko marionetką. Był tą czerwoną płachtą, którą macha się bykowi przed ryjem. Tyle że ta płachta jest permanentnie w depresji, a bykiem jest cała, pierdolona, galaktyczna Konfederacja. (kaszlnięcie) A, chuj tam. Opowiem wam. Niechętnie, bo nawet we mnie ta historia budzi mdłości. A jak mnie coś rusza, to wiedz, że poziom gówna sięgnął szyi. Popierdolony świat, i tyle. Widzicie, Jack kiedyś był normalny. W porządku koleś. Ułożony, z dobrze płatną pracą. Nic nigdy takiego nie odjebał. Aż pewnego dnia, tak zwyczajnie, ktoś włamał się mu na chatę. Podziurawili jego żonę i córkę jak sito. Fiutami. Gwałcili i tłukli je tak długo, aż zostały tylko ospermionymi kupkami mięsa. Dziewczyna miała siedem lat. A co wtedy robił Jack? Siedział na piętrze, słuchała Beatles’ów i grał w jakieś Call of Duty albo chuj wie co. Niczego nie usłyszał. Po czymś takim dużo z człowieka nie zostaje. Ale był moim cholernym przyjacielem. Więc zrobiłam, co mogłam. Szczułam go samobójstwem. Nie wprost. Nie mówiłam: „zabij się, Jack”. Ale projektowałam te plany. Te misje. Te akcje, z których nikt nie powinien wrócić. On się zgadzał. Bez pytania. Bez namysłu. Jakby życie było już tylko formalnością. Za każdym razem: „Dobra, Nat. Gdzie tym razem?” Zawsze z tym samym spojrzeniem. Martwym. Cichym. Pustym jak próżnia. I wiecie co? Pilnowałam go. Czasem dla siebie. Czasem dla niego. Czy powinnam była pozwolić mu umrzeć? Może. Może by mi nawet podziękował. Ale tego nie zrobiłam. Pozwalałam mu tańczyć na granicy śmierci. Wchodzić w każdy plan, każdą misję, jakby nie miał nic do stracenia. Bo nie miał. I był w tym, kurwa, niesamowity. Mieliśmy miłe chwile. W sensie, że cała załoga Sonica. Ta, komentarz jest niepotrzebny. To ja walczyłam o tę nazwę. Spierdalaj. Myślisz, że to chujowe imię? Że „Sonic” to dziecinada? To było już trzecie imię tego jebanego statku. A jak myślisz, że to najgorsze, to trzymaj się czegoś stabilnego. Bo zaraz ci opowiem. Widzisz… Ten statek to nie był byle złom. To był pierwszy pojazd z napędem hiperprzestrzennym. W całym znanym wszechświecie. Pierwszy, który przebił barierę rzeczywistości i nie rozsypał się w cząstki przy wyjściu z wymiaru. A jak go nazwali nasi kochani rządowi ojcowie? Ręka Boga. Ja. Cię. Kurwa. Pierdolę. Ręka Boga, do chuja pana? Udajesz się w przestrzeń międzygwiezdną, odkrywasz, że istnieją dziesiątki inteligentnych ras, że ludzkość nie jest wyjątkowa, nie jest wybrana, nie jest nawet oryginalna, i na to wszystko w odpowiedzi wysyłasz statek na galaktyczną krucjatę? Ja pierdolę. Cholerna Ziemia. Cholerni Amerykanie. Ja. Pierdolę. (kaszlnięcie) No więc, jak tylko mieliśmy okazję, przemalowaliśmy go. Tak trochę z rozpędu. Trochę z bólu istnienia. Na co? Środkowy Palec Boga. Tak. Pośmialiśmy się. Trochę. Dobrze brzmiało przy lądowaniu. Tylko że wiecie co? Po jakimś czasie to przestało być zabawne. Bo żadna inna rasa nie rozumiała tego gestu. Dosłownie żadna. Okazuje się, że wszechświat nie zna czegoś takiego jak „pierdol się” palcem. W jednej kulturze ten gest oznaczał „dziękuję za jedzenie”. W innej „proszę o wodę”. A w trzeciej? „Proszę, zabierz mnie jako niewolnika”. Niezręcznie. Więc Sonic został. Bo nikt nie pytał. Tłumacze zawsze rozumieli to jako coś „związanego z ruchem”. Chuj z tym, że prędkość dźwięku to przy tym statku jak kaleka na monocyklu z kwadratowymi kołami. Ale nikt nie skojarzył, że może chodzić o niebieskiego jeża z kreskówki. I dobrze. Bo nie chciałam znowu wyjaśniać popkultury komuś, kto rozmnaża się przez wymianę śluzu. Tak więc Sonic pozostał. I chuj z tym. Trochę nas się przewijało. Sonic nie potrzebował dużej załogi. Ba, technicznie rzecz biorąc, to nie potrzebował żadnej. Po odpowiednim zaprogramowaniu mógł działać w pełni jako autonomiczny dron. Zero pilotów. Zero załogi. Zero wypadków z udziałem czynnika ludzkiego. Fregata była wielka. Kurewsko wielka. Tak wielka, że „fregata” to była raczej skromna metafora. Statek-okręt-baza. Więc miejsca było więcej, niż potrzebowaliśmy. Czasem zabieraliśmy autostopowiczów, czasem kogoś zgarnęliśmy z rozpierdolonej stacji. Ale główna, stała załoga to była piątka. Ja, Jack, Tau, George i Cindy. Opowiem o Georgu. Jeśli żyje, i jeśli dowiedziałby się, że ja żyję, na pewno by chciał mnie zabić. Niech się ustawi w kolejce, do cholery. Widzicie, uratowałam mu życie. Ale też spierdoliłam. Byliśmy na jednej planecie na Andromedzie. Facet dostał wiązką plazmy. Po prostu: puf i łapa zniknęła. Od ramienia aż po pachę. Krew lała się jak fontanna z taniego horroru. Zostało mu może parę minut życia. Może mniej. Wtedy mnie błagał: „NAT! NAT! CHOLERA, JAK COŚ MOŻESZ ZROBIĆ, TO ZRÓB!” (kaszlnięcie) (śmiech) (kaszlnięcie) No i zrobiłam. Ostrzegam, że to jest kurewsko zabawna historia. Widzicie, miałam własną wersję nanitów. Pierwsze nanity, które pokazali nam Arturianie, była przełomem w dziedzinie mechaniki, inżynierii i, przede wszystkim, medycyny. Nie macie nawet pojęcia, jakie możliwości dają roboty wielkości bakterii. Mogą sobie wędrować po układzie krwionośnym jak w aquaparku. Mogą zeżreć komórki rakowe jakby nigdy nic. Ale ja je ulepszyłam. Dałam im świadomość roju. Jedną, wspólną sieć komunikacyjną. Zdolność do koordynacji. Adaptacji. I mówimy to o porównaniu w skali: nanity Arturian były jak ślimaki w wyścigu z gepardami, kiedy w grę wchodziły moje dzieciaczki. No to wpuściłam je w Georga. Skleiły mu ciało w kilka sekund. Problem w tym, że nie chciały wyjść. Nie do końca umiały się rozmnażać, ale potrafiły się dzielić. Zaczęły eksplorować. Zasiedlać. Sterować. Z czasem George zachował kontrolę tylko nad głosem. A nanity? Cóż. Polubiły wydajność. Kiedy odkryły metaamfetaminę… o rany. Zaczęły ją wpierdalać łyżkami. Dosłownie. George nie spał przez dwa tygodnie. Dwa. Pieprzone. Tygodnie. Zasypiał na trzy minuty, po czym nanity budziły go serią mikroskurczy jak z epilepsji. A potem? Odpuściły. Z jakiegoś powodu. Może się znudziły. Może przekroczyły limit aktywności. Może uznały, że lepsza efektywność jest po regeneracji. A George? George został z traumą i nowym układem odpornościowym, który sam siebie optymalizował. Na razie wystarczy. Chce mi się spać. Może już się nie obudzę, a wtedy nie poznasz za wiele z tej historii. Ale chuj tam, może ktoś kiedyś wykopie jakiś pomnik Jacka i poskleja fakty. Może coś z tej historii zostanie. Albo nie. Mam to w dupie. Dobranoc.
    • @kropka kreska …zapytał mnie dobry Bóg (choć nie wiem czy w ogle jesteś)..kiedy dobro zwrócisz mi?Wszak dałem Ci wiele dróg abyś odnależ siebie mógł i podziękować mi…pośród wzgórz odnajdziesz wszystko a rzeki kierunek Ci wskażą… wszystko i nic to odpowiedż ma jest!Bo wszystko  jest po coś i wszystko już było by z ruin odrodzić się….nawet jak są błędy- teraz moje- wybaczaj-:)Aż po życia kres….i śnij-:)Wszak życie to sen pijaka…-:) @Bożena De-Tre …nieważne ile imion masz.Pozdr
    • @Poezja to życie Miałeś lepsze...
    • @Ajar41 Sympatyczny !!
    • Jestem zagadką. Przemawia metafora, elipsa, nawias…   Wyłaniam się z mgły. Odkrywam część twarzy. Nieraz patrzę przez krzywe lusterko. Pryzmat rozbija promienie…   Rzucam kośćmi. Z losem gram w szachy.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...