W łupinie czasu włóczy się nomada szlakiem
karawany wygnańców z ziemi Kanaanu.
Samotne niebo gładzi ciszę niemym znakiem,
brocząc martwym powietrzem w piaskach oceanu.
Śladem wyrytym butem, okutym w zwątpienia,
w magmie wytopionego gruzu stawia kroki,
na zgliszczach kruchych tablic boskiego imienia –
uczony barbarzyńca, syn swojej epoki.
W jukach swych myśli dźwiga ospałe intencje
i niewinne kłamstewka, na handel wymienny:
za sen w drobiazgach dobry oraz za licencje
na romans wyuzdany i deszczem brzemienny.
Słone wichry pustyni smagają po oczach,
zlepiając piaskiem usta i język swawolnie,
pełzając jękiem na wydm rozłożystych zboczach,
gdzie zlicza bilans życia klepsydra mozolnie.
Twarz błyska ogniem stronic, skrzących prawdą księgi,
gdy zmięte jej symbole rzucone w zarzewie
grzeją dłonie, a czarnych słońc puste okręgi
siadają jak kruki na wypalonym krzewie.
W zgorzelisku siadają wnet fantasmagorie,
fatamorgany, nęcąc fantomami wiary.
Logikę zastępują mętne alegorie,
szczując wilczury ludźmi groteskowej miary.
I niekiedy przychodzi upaść z pragnienia w kurz,
suchą mową heroizm rozmienić na trwogę,
lecz na marginesie snów, tuszem bólu i burz,
wykreślić kamieniami dalszą w bezkres drogę.
Na granicy nieba i ziemi, w rozpadlinie
wieczności, faluje jej obraz zórz kolorem –
ponętny głębią lustra. Zjawia się i ginie
kobiecym pocałunkiem i pokus splendorem.
I podąża spojrzenie za barwnym widokiem,
przyśpiesza bieg i wzmaga się imaginacja,
aby nawlec na dotyk, pochwycony okiem,
miraż piękna – nim zniknie jej halucynacja.
Gdy dotarł horyzontu brzegiem w ciemni kresu,
nie było jej kształtu i motylim fraktalem
palącego się skrzydła, krawędzią limesu
uszła poza dobro i zło, wraz z jego żalem.
I w świetlanej gęstwinie kometa pamięci,
światłoczułą lubością, zarży wiatr popiołem
wspomnień nieucieleśnionych pragnień i chęci
wtulenia się w jej włosy, wciąż zmęczonym czołem.
Lecz tam, dokąd tęsknota niosła za złudzeniem,
kwiat zakwitł z jałowości zapachem sowitej
nadziei pożegnania się z gniewnym cierpieniem
i zagojenia brudnych ran z krwi jadowitej.
Kwiat wzrasta jak krzyż, wody garściami zroszony,
tak uczynkami, jak i grzechów zaniedbaniem,
jej łez perłowym zdrojem uśmiechu pojony
i jego wiecznym znojem walk z rozczarowaniem.