Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

nasza muzyka - org.fm


Mateusz

Rekomendowane odpowiedzi

Spójrz na mnie, nie odwracaj głowy! Wykrzycz wreszcie

to ostre jak brzytwa słowo! Wykrztuś je z siebie…

 

Potrząsam tobą, ściskając ramiona…

 

W radiowym głośniku słychać jedynie jękliwy szmer rozdzieranego siłami nicości

wszechświata.

 

Już dawno przekroczyliśmy próg. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem za nami…

 

 

(Chyba straciłem przytomność

z powodu efektu stroboskopu…)

 

 

… gdzieś tutaj,

za mną,

przede mną…

Błądzę. Nie jestem w stanie rozróżnić jarzących się czerwonawym blaskiem

rzeczy…

 

Skąd ta cała jasność,

to

lśnienie?

 

Wiem, że odradzam się słońcem…

 

Wiatr porusza storami, które wzdymają się jak żagle.

Rozwierają się z cichym mlaśnięciem

szkarłatne wargi…Zamykają…

Oblizują się lubieżnie spierzchnięte gorączką usta.

Moje czy twoje? – Nie wiem, ale wiem, że są rozpalone chciwym pożądaniem i zbliżają się

z pomrukiem

nadciągającej burzy…

 

 

Słońce oświetla nasze zniszczone twarze.

Omiata je blaskiem nieskończonego żaru.

Zwracasz się do mnie oczami,

które eksplodują, rozrzucając wokół odłamki

gorących łez…

 

Trafiony rykoszetem, przebity na wskroś… Opuszczam zakrwawioną głowę,

tak,

jakby to zrobił Jezus

na

krzyżu.

 

Nieruchomieję, rozpadając się bardzo powoli.

Kawałek

po kawałku…

 

*

 

Miała piękne usta.

Umalowane czerwoną szminką.

 

Jej napięta skóra. Lśniąca jakimś tajemniczym blaskiem, na który czekałem o tej godzinie

na wpół ziemskiej, na wpół przenikniętej tęczowym światłem

zorzy.

 

Szła w półcieniu,

aby mnie pokonać swoim kuszeniem.

Oślepić i wtrącić w świat nieznajomy.

W krainę obłędu, która nie zna nasycenia…

 

 

Ukrzyżowany w satynie. Dostępujący nieba. Z ciężarem jej piersi na swojej twarzy.

Oczy zwrócone białkami świadczyły o ciele błądzącym w zaświatach. Wracała stamtąd,

jak

– powracają umarli.

 

Akt wniebowstąpienia wymagał wielokrotnych poświęceń.

 

 

Lecz oto tajemniczość zaczęła zmieniać barwy,

kompromitując się na moich oczach.

Przelotne zalśnienie, które powstaje byle jak

i byle gdzie.

I  z   b y l e,   k i m.

 

Jesteś kurwą, prawda? Pieprzenie i nic więcej. Czar prysnął. Wszystko

przeminęło.

 

Oddalające się kroki. Trzaśnięcie

drzwiami…

 

 

Porzucony i zgwałcony, w zmiętoszonym, wilgotnym prześcieradle. Na spoconym ciele

płonął pozostawiony lubieżnie autograf

o zapachu

tanich perfum.

 

 

 

 

 

 

Pójdę sobie.

Na zewnątrz kłębi się w swoim mroku

noc.

 

Przede mną długa podróż…

 

W pustym, ciemnym pokoju szepczę

do samego siebie.

Księżyc zagląda przez okno, kładąc się na podłodze zimnym blaskiem.

Obserwuję ten przekrzywiony prostokąt. Zanurzam w nim dłonie

i

twarz.

 

… wyczuwam wibracje zderzających się atomów…

 

Tykanie ściennego zegara.

Zgrzyt przesuwających się trybów i przekładni starego mechanizmu…

 

… gong…

 

Boję się unicestwienia, niespodziewanego kolapsu cząstek substancji czasu.

 

Pójdę sobie.

Dokąd? –

Przed siebie…

 

Zakładam płaszcz, aby wyjść naprzeciw gwiazdom.

Zamykam za sobą drzwi…

 

Omiata mnie chłód schodowej klatki, zamkniętych na wieczność mieszkań umarłych dawno

sąsiadów.

W półmroku opuszczonych pracowni

milczące popiersia.

Porzucone w nieładzie dłuta

– narzędzia zbrodni na kamieniu…

 

(To już kiedyś było. Wiem…)

 

Na zewnątrz

zamiata liście wiatr…

 

Stawiam kołnierz dziurawego płaszcza.

Na pustej, przymglonej ulicy latarnie

kołyszą swoimi zwieszonymi głowami…

 

 

Moje stałe miejsce jest puste.

Czeka jak zwykle na mnie.

Przyglądam się pozostawionym na blacie

wilgotnym kręgom…

 

… alkohol rozlewa się tak ciepło w żołądku…

 

Kolejny drink.

Już nie wiem, który…

 

Barman poleruje szklanki, spoglądając na nie pod światło obojętnym wzrokiem.

Odbija się przede mną w lustrze szaleństwo. Moja wykrzywiona, zniszczona twarz.

 

*

 

Nie ma żadnego wytłumaczenia.

Jestem bezbronny,

jak foka wyrzucona na brzeg.

 

Pochłaniam chciwie kęsy powietrza. Dudni mi w pulsującej głowie

nieskładny,

pijacki gwar.

 

Ściskam w dłoni długopis czy plastikową słomkę…

 

… na poplamionej kartce

urywki

jakiegoś tekstu…

 

Nie mogę.

Nie potrafię…

 

W obłokach papierosowego dymu kołują nieustannie barowe ćmy.

Spalają się w obskurnym świetle kinkietów.

W miejsce poprzednich przybywają nowe. Męczy mnie odgłos spadających z wysoka

miękkich,

puszystych ciałek.

 

Czuję, że i mnie

zaczynają

wyrastać skrzydła.

 

*

 

Gram w szachy na pogiętych szczątkach cywilizacji.

Moim przeciwnikiem: szaleństwo.

Właśnie –

dostałem mata.

 

 

Coraz większe porywy lodowatego wiatru

uderzają w moją twarz.

Nic nie czuję. Nic. Już dawno stała się biała, jak zmrożona przestrzeń śnieżnego piekła

z łagrami

nienawiści…

 

 

Wszystko zaczyna się dziwnie kołysać.

Przytłacza mnie

ciężar spadających bomb.

 

Zawadzam wciąż nogami o jakieś żelastwo, zardzewiałe, porzucone karabiny

i hełmy…

O spalone szczątki z ponurym spojrzeniem, które odradzają się na nowo.

Które podnoszą się i pędzą,

aby zadać śmiertelne pchnięcie bagnetem w powtarzającym się w nieskończoność natarciu…

Popełniam błąd, myśląc, że to jest wzdęty trupim rozkładem post-apokaliptyczny krajobraz..

 

Walka!

Wciąż walka…

 

 

Coś strasznego zeszło do podziemi

i czai się w mrokach.

 

Wystrzeliwuje z każdej bramy swój okrutny jad plująca kobra.

Otwierają się czarne gardziele z cuchnącym szlamem. Strumienie szamba zalewają wszystko,

zatapiają…

 

Gdzieś tutaj

musi być zejście do piekła…

 

 

Obrzygane farbami mury chylą się ku upadkowi,

które podpierają bez wiary obrośnięte mchem,

brodate fauny.

Słychać trzask łamiącego się, przegniłego drewna.

Odgłosy

miażdżenia…

 

 

Jąkają się i krztuszą gołębie w kałużach.

Załamują skrzydła w nieszczęściu.

Na kolczastych drutach zwisają resztki poszarpanych jelit

z siwą sierścią kozła…

 

Nie

przeskoczył…

 

 

Mijam szare, bezimienne szeregi skazańców o czarnych, pustych oczodołach.

Wczepione w stalową siatkę po napięciem pokrzywione, spalone palce.. Swoisty performance

nieudanej

próby ucieczki…

 

*

 

Otwieram załzawione,

szczypiące oczy.

 

Wysypują się na moją twarz czarno-białe piksele

z ekranu

szumiącego telewizora.

 

Noc?

Dzień?

 

Brzęk tłuczonego szkła.

Bełkotliwy rozgwar.

Kłębiące się pod sufitem chmury…

 

Brakuje słońca,

ale za to świeci się lampa w poplamionym, żółtym abażurze.

 

 

Coś sobie zaplanowałem, lecz zapomniałem, co. Miałem chyba dokądś pójść,

aby spotkać się z własnym cieniem.

Jestem nikim. Jeśli ktoś chce pogadać, to numer mojego telefonu jest na mankiecie koszuli, albo

na nogawce spodni…

 

Moja wina,

wiem…

… wiem…

 

…… wiem…

 

Wszystko jest moją

cholerną winą…

Nie musicie mi już o tym ciągle przypominać…

 

Schylam się, aby podnieść zdeptany, ubłocony zwitek papieru.

 

… coś pisałem…

 

Upadłem.

Nie mogę się podnieść.

Kto mi pomoże wstać?

 

Nikt…

 

Tuż przed moją rozkrwawioną twarzą

porusza nerwowo swoimi wąsami

słodka,

biała mysz…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 2,9 tys.
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Stąpa po miękkim dywanie trawy.

Przemyka po porannej łące.

Widzi,

nie mając oczu.

 

Jest

obok mnie….

 

Wystawiam rękę, ocierając się o nicość. Zapala się od pierwszych blasków

lotnych płomieni…

 

… słońce wychyla się z ziemi…

 

Czuję na twarzy wiatr,

przezroczystą esencję

natury…

 

Oglądam w zbliżeniu łodygę swoim ogromnym, szklanym

okiem,

skupiającym w sobie całą moc gwiazdy. – Teraz nikłą, jakby była zaledwie

lśniącym ziarenkiem.

Kropką na końcu zdania.

 

Jest obok.

I

dalej…

 

Mieni się w sobie szaro-zieloną egzystencją nieskalanej ciszy, zapachem rosy…

Rozprasza się i taje, ten dziw z przeplatanych mgieł i cieni. Jakaś nierzeczywistość

utkana

z niewidzialnych nici…

 

 

Budzę się gdzie indziej, wyrwany ze snu

niespodzianie.

 

Przede mną ucięta jak nożem ziemia

zsuwa się w huk oceanu kamienną ścianą.

 

… ocieka wodą

fal rozszalałych…

 

Prześwieca przez moje palce przesiąknięta solą liliowa zorza…

 

*

 

Nieustanny deszcz. Spływają po szybie ogromne krople. Przytknięta do niej twarz,

przytknięte dłonie.

 

Sine obłoki, milczące

usta.

Poruszają się, choć nie wydają dźwięku. Opowiadają coś w tajemnicy

przed światem. Zatajają swoje dzieje…

Pełne ciszy i melancholii rozstania. Wzdęte wiatrem, jakby na wzburzonym morzu.

Biegnące

w głęboki mrok nocy.

 

 

Drgający płomień świecy. Idą w obłąkaniu przed siebie cieniste byty.

Wracają.

Kręcą się w kółko bez celu…

 

Jakaś postać przestępuje z nogi na nogę w stojącym lustrze. Odwracam się, lecz nic. To tylko

wspomnienie

jakiegoś dawnego życia.

 

Przeniknęło ściany.

Przeszło. Znikło…

Wychynęło na chwilę ni stąd,

ni

stamtąd…

 

… rozpadło się w niebyt, w pustkę… w mrok…

 

 

Krzyki bawiących się dzieci wypływają falami z dalekiej przeszłości.

Skrzyp śniegu, szmery zjeżdżających ze wzgórza sanek… Zabawa w berka na zielonej trawie,

któregoś

gorącego dnia lata…

 

… nikną w czasie

z pogłosem echa…

 

 

Szum i szmer padającego deszczu.

Wybita w niebie ogromna dziura

przepuszcza promieniowanie wszechświata,

które przenika kości, zabija tkanki…

 

… szczątki pór roku zapadają się w błocie zamordowanej ziemi…

 

 

Śmierć naznaczyła wszystko krzyżami… Kołysze się w podmuchach wiatru tablica

z napisem:

 

„koniec sezonu”.

 

 

 

 

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podążam za umarłymi.

Pod moimi stopami chrzęst żwiru i rozgwar usypujących się kamieni na zboczu.

Wspinam się…

 

… pusty stukot kości…

 

Słońce rani moje oczy, wiatr osusza twarz po niedawnym deszczu…

Otwieram i zamykam spierzchnięte gorączką usta…

Jakieś zwidy i mary, skłębione widma…Obłoki na niebie, wykrzywione spazmem śmierci

sine

twarze…

 

… piskliwy szum w mojej głowie,

… … głosy…

 

… … … szepty…

 

Ziemia zatopiona w mroku dziwnej substancji

przeszłego czasu…

Przybywam ni stamtąd,

ni

zowąd…

 

 

Nieustanne stąpania, chrapliwe

oddechy.

W potoku przekleństw uderzenia kilofów rozkuwających lodowe piekło…

Obrzydliwe plaśnięcia upadających ciężko ludzkich tobołów pod rozgwieżdżonym całunem

nieba…

 

 

(Przeszywa mnie prąd, jak po przebytym ataku epilepsji…)

 

 

Przedmioty o niejasnych z początku konturach

wyostrzają teraz swoje kształty…

Wyswobadzają się z półprzejrzystych membran

halucynacje

somnambulików…

 

Złachmaniałym rękawem dziurawego płaszcza przecieram załzawione,

szczypiące oczy…

 

… rozglądam się i widzę…

 

Na obrośniętych suchym bluszczem kamiennych

krzyżach

czarno-białe,

obojętne twarze …

 

Czyjeś nieśpieszne kroki…Szelest rozgarnianych liści…

 

… śmierć

… … podąża

… … … z a

… … … … m n ą…

 

*

 

Huk nacierających fal… Białe języki piany… Wzlatują wysoko rozkrzyczane mewy,

w te gorejące czerwienią zachodu rejony nieba…

Płoną…Przechodzą w ciszę… Odpowiadają sobie po długim milczeniu…

Spadają rozżarzonymi kroplami, aby zgasnąć jeszcze, nim przykryje je woda…

Aby znowu

wzbić się w powietrze…

 

… aby

… … z n o w u…

 

Niezmordowanie,

wytrwale…

… … … m a j e s t a t y c z n i e…

 

 

Horyzont staje się coraz bardziej ciemny…

Liliowa zorza…

Ostatnie prześwity słońca…Zimny wiatr…

Zapach soli…

 

Zatracam się w łoskocie

tego miejsca,

w tej nawale wody,

która wlewa się na plażę

i

c o f a…

 

…pozostawia po sobie wilgotne na piasku

ślady…

 

 

Ważę w dłoni lśniący fragment oceanicznego sanktuarium, zafascynowany odbiciem

zdeformowanej w nim twarzy…

Wydaje mi się, że dostrzegam kątem oka ciebie, jak idziesz powoli

w białej,

rozwianej sukni…

 

… podążam za  t o b ą  w krok…

 

Znikasz w gąszczu starych, betonowych schronów, poczerniałych od straszliwego żaru

nuklearnych testów…

I choć wiem, że nie jesteś żywa,

to wciąż się łudzę, że może jednak…

 

… że

… … m o ż e…

 

Podążam za tobą, a raczej za twoim nieśmiertelnym duchem…

Odwiedzam ponownie znajome mi miejsca…

Rozgarniam porzucone przed dziesięcioleciami

skorodowane resztki…

Przesypujące się przez palce radioaktywnym, rdzawym pyłem

zabójcze

… … artefakty…

 

Lecz nic… Wszystko ginie w tym nieustannym szepcie samotnych widm, co błąkają się

po opuszczonej przystani,

wyczekując czyjegoś przybycia…

 

… przytłoczone ciężarem

samotności…

 

… … … w tajemnicy przed światem…

 

 

 

 

 

 

 

Wiem, że przyszłaś poskarżyć mi się na śmierć… Jesteś tutaj... Stoisz przede mną…

Jesteś obok,

a raczej jest – twoje o tobie wyobrażenie…

 

Spójrz, jak słońce przebija się nieśmiało przez mleczne

niebo…

 

Migoczą w powiewach wiatru wilgotne liście,

skapują z nich krople niedawnego deszczu…

Pójdziemy razem, w sen zagłębiając się głęboki?

 

Przytłacza nas dojmujące milczenie ptaków – i milczenie nasze…

 

…cisza tak wielka,

… …, że aż zagłuszająca myśli...

 

 

Wiatr przesuwa się po niebie, strzępi obłoki, jakby skostniałe z zimna sine twarze…

 

Idziemy przed siebie, przenikając się nawzajem, jak bezcielesne mary

z mgły

i bagiennych oparów…

 

Idziemy przed siebie błotnistą drogą w ostatnim momencie czasu, który zabija zegary

trwogą

przejmującego gongu…

 

… idziemy…

… … opieramy się wciąż przed nieubłaganą nocą…

 

*

 

Nastąpiła już dawno eksplozja gwiazdy…

 

Świetliste szczątki spadają wciąż na szczyty strzelistych topól

płatkami

nieważkiego śniegu…

 

… jest mi zimno

… … tym zimnem przenikającym kości…

 

 

Jest mi zimno tym zimnym dreszczem, co spływa na mnie nitkami nerwów …Zawładnia mną

twoje blade,

falujące oblicze

w wodach płytkiej zatoki…

 

… niesie

mnie,

… … umarłego…

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

… krok za krokiem… ― powolny chód…

 

Otaczają mnie wokół

piaszczyste wzgórza,

niczym

― wielbłądzie garby…

 

Tańczą w grającym wietrze

lśniące drobinki kwarcu…uderzają

w

twarz…

 

Kłują

i ― drapią…

 

… ― wybijają rytm…

 

Ogromne słońce… ― rozdęte ― oślepiające… ― osiadający na karku ― na barkach

― jaskrawy żar…

… wtłaczający w ziemię ― rozpalony piec…

 

… idę przed siebie ― idę wciąż… pot zalewa moje oczy… ― szczypiąca sól…

 

Jest mi coraz trudniej… ― zatyka mi dech… Gdzie ja jestem? ― Nie wiem…

― Wiatr osusza skronie i łzy.

Gdzie ja jestem? ― Jestem sam.

 

Poprawiam na plecach bagaż z dotychczasowym życiem… Zwilżam popękane usta

ostatnimi

― kroplami wody…

 

… krok za krokiem… ― powolny chód…

 

Majaczą przede mną złote pałace…

― w migoczących strumieniach

falującego nieba…

 

Tańczą w grającym wietrze

lśniące drobinki kwarcu… uderzają

w

twarz…

 

Kłują

i ― drapią…

 

… ― wybijają rytm…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tańcz ze mną! … Omiatają mnie długie ― pachnące kwiatami

włosy…

 

Pragnę ujrzeć w twoich oczach jaskrawe słońca…

Niech

― wiruje świat…

 

Salsa…

― latynoski rytm…

― gorący oddech

na

twarzy!

 

… szybciej… ― mocniej… ― och, tak!

 

TAŃCZ!

 

TAŃCZ!

 

TAŃCZ!

 

Zbliżasz usta do mojego ucha

― słyszę szept…

Wiatr szeleści w liściach wielkiego drzewa… Energetyczny krok ― puls zjednoczonych ciał!

 

Salsa…

― latynoski rytm…

― gorący oddech

na

twarzy!

 

… szybciej… ― mocniej… ― och, tak!

 

TAŃCZ!

 

TAŃCZ!

 

TAŃCZ!

 

*

 

Idę przed siebie…

 

Migoczą słoneczne prześwity w gałęziach ― pełgające blaski u mych stóp…

… zmagam się w samotności z powracającymi wciąż obrazami…

 

Unoszę twarz… ― chłodny wiatr owiewa skronie… ― osusza łzy…

Rozwiewa

― zwiędnięte już resztki lata…

 

Nade mną

― błękitne niebo

― białe obłoki…

 

Wstrząsa mną ziemista woń umierających kwiatów

w bagnistym rozlewisku krzyczącego świata…

… idę powoli i w pochyleniu… ― za mną ― krok za krokiem ―

idzie

― mój cień…

 

… idzie tak ― krok w krok…

 

… wiatr

― osusza łzy…

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szelest liści ― perlisty szmer strumienia… Dobiega z oddali

― głęboki puls rozgrzanej ziemi ― cichy ― transowy rytm…

… ptasi śpiew

― spoza gęstej otuliny lepkiej mgły…

 

 

W kosmicznej atmosferze halucynogennych oparów

otumaniają dziwaczne zapachy ― wilgotnych roślin

― pachnideł

― aptecznych ziół ― korzeni…

 

… duszne powietrze

spowalnia oddech…

 

Mrugają do mnie porozumiewawczo ―

prześwity całkowitego odprężenia

― jak ― po intensywnym orgazmie…

 

Błogi

― usypiający spokój…

Pod powiekami

― tętnią błękitne plamy nieba…

 

Nie mam siły poruszyć palcem ― a co dopiero ― całym sobą…

 

Bezwład

i

luz…

 

― A b s o l u t n y  r a j!

 

 

Jestem nad przepaścią…Rozpadają się

moje sny

― obrazy jastrzębiego lotu…

 

… wchłania mnie wir unicestwienia…

 

Pękają gwiazdy w orgiastycznym tańcu… Diabelskie baletnice ― koszą tuż przy ziemi

soczyste trawy…

… wytryskująca krew

zamienia się momentalnie w krzepnące płatki róż…

 

Wiję się w sobie

― konam

― umieram…

 

Wchodzę

― raz jeszcze…

 

… w szaleństwo…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie przerywają gry… Prężą się ― spalone przez słońce ― spocone męskie torsy ― kobiece

uda…

 

… spadająca piłka ― rozsypuje piasek

― wyciska z oczu

łzy…

 

Uniesione w geście tryumfu ręce ― zasłaniają ― opuszczone głowy przegranych…

Oddech oceanu

― przytłacza zapachem soli…

 

… w szalonej kanonadzie bębnów

― czas

― zatacza koło…

 

Cykl…

 

zaczyna się

― od początku…

 

*

 

Tańczą na błyszczącej ― wilgotnej plaży… Rozmywają się w karmazynowej czerwieni

gorącego lata

― w napływającej fali…

 

… wszędzie wokół ― uśmiechnięte twarze…

 

Muzyka

― latynoskie rytmy…

Wesołe

― wołania

 

Samba, samba, samba!

Verão vermelho,

Verão vermelho na praia de Ipanema dançando!*

 

 

Zachodzące powoli słońce

― jest takie ogromne

― pociemniałe

― rozpłomienione…

 

Kołyszą się na falach

― oświetlone lampionami żagle…

 

… wirują bez pamięci ― ludzie-ptaki…

 

Muzyka

― latynoskie rytmy…

Wesołe

― wołania…

 

Samba, samba, samba!

Verão vermelho,

Verão vermelho na praia de Ipanema dançando!

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Budzę się…

 

Ostre słońce oświetla moją twarz… Staję na środku pokoju…

… senna maligna majaczy mi w głowie

― pod zapiaszczonymi ― ciężkimi powiekami…

 

TAŃCZĘ!

 

Podnoszę w górę ramiona

i kręcę się wkoło…

 

… coraz szybciej wiruje świat…

 

Wiruje nade mną żyrandol… Wirują obrazy na ścianach… ― prostokątne ― kwadratowe

plamy…

 

TAŃCZĘ!

 

Oblepia mnie wilgotne

― przesycone kurzem

powietrze…

 

Coś jest nie tak!

― Podłoga ucieka spod mych stóp…

― Nie!

― To ja się osuwam!

 

Zaraz stracę równowagę. ― Lecz nie zwracam uwagi ― na ten niepewny stan

rzeczy!

 

TAŃCZĘ!

 

Ocieram dłonią spocone czoło… ― Przede mną ― OKNO!

Co za wspaniały widok…

― dla kogoś ― po narkotycznym zwidzie!

 

Otwieram pierwszą parę skrzydeł ― otwieram drugą…

Gorące ― przesycone spalinami powietrze zatyka mi dech…

 

TAŃCZĘ!

 

 

Biegnę wzdłuż szumiącej autostrady… ― Ogromne ― płomieniste słońce pali mi kark…

 

Biegnę ― w rozpiętej

― łopoczącej koszuli…

 

Mijają mnie z szelestem samochody…

― jakieś uskrzydlone stwory

― wzniecające z piaszczystych poboczy ― złocisty pył…

 

TAŃCZĘ!

 

Nade mną ― ogromne ― płomieniste słońce … ― Muzyka w mojej głowie…

 

― Ktoś mnie wciąż wita…

― Kogoś wciąż żegnam…

― Ktoś mnie wciąż żegna…

― Kogoś wciąż witam…

 

― Ktoś mnie wciąż…

― Kogoś wciąż…

 

― Ktoś…

 

― Kogoś...

 

TAŃCZĘ!

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



×
×
  • Dodaj nową pozycję...