Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

dziki sad


Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Mario, dziękuję za miłe słowa na temat moich przemyśleń i wizji wolności.

Cieszę się, że znowu myślimy podobnie. :)

Zgadzam się, że wolność słowa, jaką mamy od kilku dziesięcioleci, jest ogromną wartością. Niestety sami ją sobie ograniczamy poprzez wzajemne napaści i wojny z powodu różnić poglądowych. Nasz naród jeszcze nie nauczył się wolności słowa i poglądów, którą formalnie sobie wywalczył.

A Twój wiersz o wolności przeczytałam i zaraz idę go skomentować. :)

Serdeczności. :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wróciłem jeszcze raz do tego wiersza i nasunęła mi się kolejna uwaga. Moim zdaniem, sad, z natury rzeczy, nie może być dziki. Dziki może być las, dzika może być łąka, ale sad, może być najwyżej zdziczały. Mówiąc szczerze, takie określenie nawet bardziej pasuje mi do tematu wiersza. Jeśliby nawiązać do historii naszego kraju, to mieliśmy kiedyś piękny sad, który rozgrabili nasi sąsiedzi i różne zawieruchy połamały w nim zasadzone przez naszych przodków drzewa, ale i sami go zapuściliśmy do tego stopnia, że już nie jesteśmy go w stanie przywrócić do dawnej świetności. W rezultacie mamy taki zdziczały sad wolności.

Pozdrawiam serdecznie.

 

P.S.: Komentarz o czwartoklasistach powalający.

Edytowane przez Sylwester_Lasota (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mnie wiersz bardzo się podoba, a sformułowanie "półdzika wolność" jakby dokładnie utrafiało w sens tego pojęcia, które przecież, jeśli ma odnosić się czy to do pragnień, czy stanu rzeczywistego, to nie może być (przynajmniej zbytnio) regulowane. Ciekawa metafora w ogóle.

Całość niewątpliwie nawiązuje do dziejów naszego kraju, skomplikowanych i trudnych.

Byłem wczoraj na wykładzie z cyklu, gdzie wytworzyła się atmosfera niemalże rodzinna. I tu się zastanawiam, czy nie można by czegoś takiego próbować stworzyć na forum publicznym, zamiast ciągle o wszystko się kłócić w najbardziej prostacki sposób. Jestem tego dania, które kilka osób już wcześniej zaznaczyło: że możemy kształtować ten mały świat wokół siebie, zmieniać go i... jakoś te klocki przestawiać. 

Boję się ludzi, którzy wiele mówią o wolności, bo często robią co innego. Nie lubię wiecznych buntowników.

To parę takich moich przemyśleń, nie wiem, czy komponują się z tekstem, ale to właśnie czuję.

Pozdrawiam :)

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ano, niestety, dobrze Cię rozumiem.

Jednak muszę powiedzieć, że najważniejsze jest to, czym dziecko nasiąknie w domu rodzinnym. Moja córka nigdy nie zachowałaby się tak, jak te dzieci. Wychowanie, i to w najmłodszych latach dziecka, kształtuje jego osobowość, kręgosłup jego "JA" - i tego kręgosłupa raczej już nic nigdy nie zmieni, żadna szkoła ani żadne środowisko. Chyba że jest to słaby kręgosłup albo niezwykle silny nacisk, jakieś warunki ekstremalne; ale to naprawdę rzadkość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Zagrożenie jest zawsze, tylko kiedy żyje się długo w czasach wolności i pokoju, to się o tym zapomina i traci się czujność.

Co do Unii akurat - sprawa jest dyskusyjna, czy to dobrze, czy źle, że do niej należymy. Ale skoro należymy z własnej woli, to musimy się podporządkowywać unijnym normom - i to akurat nie jest zamach na naszą wolność. W każdej chwili możemy zrezygnować z członkostwa.

Osobiście widzę jednak więcej korzyści płynących z członkostwa w UE niż rzeczy niewygodnych. Ale tak jak pisałam - jest to sprawa dyskusyjna.

Natomiast w chwilach rzeczywistego zagrożenia niepodległości faktycznie umiemy się jednoczyć, i to jest nasza niewątpliwa wartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Sylwestrze, pewnie masz rację, ale słowo "dziki" tutaj oznacza dokładnie to samo, co "zdziczały". Czasem tak się mówi: dziki sad, dziki ogród, dzikie pole - w takim właśnie znaczeniu: zdziczałe, nieuprawiane, leżące odłogiem (albo mocno zaniedbane przynajmniej).

Oj, tak - powaliło mnie to dokładnie. Odchorowałam.

Dziękuję Ci za powrót i dokładne analizowanie wiersza, bardzo to jest miłe dla mnie.

Obie Twoje uwagi są słuszne i jeszcze nad nimi pomyślę.

Pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Bardzo Ci dziękuję, Roklinie, za "podobaśkę" i długi, przemyślany komentarz. Cieszę się, że mój wiersz wywołał Twoje przemyślenia, bo przecież po to właśnie został napisany.

Zgadzam się z Twoimi poglądami. Po co ciągle się kłócić? Przecież możemy mieć różne opinie polityczne i nie tylko, różnie głosować, ale tolerować się i szanować wzajemnie. Dlaczego nie? Ludzie na ogół są przerażeni wszelką innością, tym, co nie do koca rozumieją, a lęki budzą agresję. Ale jesteśmy ludźmi - istotami rozumnymi, więc lepiej próbować zrozumieć każdą odmienność i w ten sposób poszerzać swoje horyzonty, niż się przed nią bronić jak diabeł przed wodą święconą.

Oczywiście, że możemy przestawiać klocki, ale tylko na własnym podwórku - tzn. trzeba pamiętać, że nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innego człowieka. Niektórzy nie potrafią dostrzegać tej granicy.

I tacy właśnie najczęściej dużo mówią o wolności, myląc ją z samowolą i z narzucaniem własnych wartości innym.

Z kolei wieczni buntownicy to ludzie, którzy nie mają własnego zdania i zależni są od innych - jeśli ktoś mówi: "białe", to oni krzyczą: "czarne!"; jeśli ktoś twierdzi: "dobre", to oni zaraz: "złe!" i tak dalej. Ale jeśli zapytasz takiego, jaki ma pogląd na sprawę, która jeszcze nie stała się publiczna, to okaże się, że nie ma żadnego poglądu - zacznie się ciskać, gadać głupstwa, wykręcać, omijać temat unikami w rodzaju: "No przecież to jasne, nie muszę Ci chyba mówić! A sam nie wiesz?!" itp. :)))

Taki śmieszny jest ten ludzki świat.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Tak, ten cytat pasuje tutaj. Bo kiedy jesteśmy wolni, musimy być także odpowiedzialni za wszystko, co robimy, mówimy, tworzymy wokół siebie. Jeśli wszystko nam się zawali, to znaczy, że jesteśmy nieudolni, nieprzygotowani do wolności. tego właśnie wielu ludzi się boi.

Dziękuję za wizytę i komentarz trafionym cytatem, Wiesławie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Wychowanie jest , było i jeśli życie społeczne nie wyczyni jakiegoś hmm s-f fikołka będzie najważniejsze. 

Kiedy patrzę na te setki o ile nie tysiące młodych, dumnych, maszerujących, zastanawiam się jednak - co poszło nie tak?

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
    • Typowy typ typuje topy.   Warszawa – Stegny, 25.12.2024r.
    • Święta Choinka   Śnieg Prezenty   I delikatne sentymenty        
    • Dziękuję i wzajemnie życzę zdrowych i pogodnych świąt.
    • tekturostwo bez ciebie, tak zwany świat? – swego rodzaju Piekło, gdzie wszystko jest Ameryką czy innym mocarstwem atomowo-elizejskim gdzie wszystko urokliwie skrzy się lekko unosząc nad ziemią i na odwrót: krajek lat dziecinnych przebiedowanych pod okiem strzelistych mord, kopulastych posągów, połatana Arkadia, gdzie każdy z mieszkańców nosi nazwisko Ratoń albo bardziej z polska – Szczuroń, i nie da się załatwić prostych spraw, na przykład kupić masła. zamiast tego otrzyma się tułów do samokroczącego posągu, czy zaproszenie na żniwowanie z Moabitami, którzy jednak za żadne skarby świata nie będą chcieli pożyczyć snopowiązałki. gdzie każda muzyka, nawet disco polo, wywołuje, niczym dźwięki czarodziejskiego fletu, wypełzanie z uszu warczących manuli. a chromolić taką groteskę – zamykam oczy, by ujrzeć kontury skryte w podświetle. i dzieje się dzikie, ma miejsce visio beatifica, jakiej doświadcza potępieniec. błysk w jego oku, przepełzający między zębami (nie posiada wszystkich, więc zbłąkana iskra wystrzela jak z procy i, zakosami, płynie sobie w noc).
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...