Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Szopka z przegranego Testamentu


Michał Ziemiak

Rekomendowane odpowiedzi

Dzisiaj w Betlejem
cuchnące anioły – mikstura piór i siarki – tlą się
nad stajennym łożem umęczonej kobiety – pustej

Józef czyta Prousta – krew zmarnowana cieknie
po dygoczących wąsach – spada na koślawe litery

Trzej królowie piją na umór – nadaremna była ich podróż
Już ruszyli posłańcy – rano przedstawią w Trybunale
rozkaz pojmania i zabicia pasterzy – to może być ich wina

W karczmie spokój – powiesili się lub uciekli
Ci ostatni budują schrony – szukają pieczar
Święcą je beznadziejnymi kroplami

Tylko zwierzęta żują mrok powoli – teraz są wolne
Odczytały dziwne szyfry gwiazd – oczywiście zabrakło
tej najważniejszej – z wytęsknionym ogonem nadziei

Dziś zjedzą ostatnie siano – ostatnią padlinę
w śniegu iskier sypiących się z warowni chmur
Archanioł Michał ostrzy miecz na samotny bój
szaleńca – wesoła nowina

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

niniejszym informuję, że ten utwór łamie niżej wymieniony punkt regulaminu.
Jest to treść naruszająca te zasady.

Zasady portalu:
4f) Publikować treści zabronione przez prawo, wulgarne (art. 3 Ustawy o języku polskim z dnia 7 października 1999r.), obraźliwe, naruszające prawa serwisu (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4 lutego 1994r.) lub innych osób (art. 23 i 43 Kodeksu cywilnego), albo narusząjace zasady współżycia społecznego.

a poza tym
e) Rozpowszechniania na łamach serwisu www.poezja.org i www.proza.org ideologii faszystowskich i antysemickich.
jest taki punkt w regulaminie, z którym się zgadzam. szkoda tylko że nie ma zakazu rozpowszechaniania treści antychrześcijańskich:/

Wesołych Świąt:/

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiersz bynajmniej nie obraża uczuć religijnych(nie wszystko jest oczywiste). Przynajmniej ja tak go nie odbieram. Koncept nie jest najgorszy być może w założeniu miał poruszyć jakąś wewnętrzną strunę czego jednak nie zrobił. Treść dużo traci forma mogłaby być sporo mocniejsza i brutalniejsza w wyrazie.

Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




czy da mi pan szansę uzyskania wiedzy na temat tego, czemu jest pan zadowolony ? byłbym zadowolony gdybym sie dowiedział, czemu pan unika takich dyskusji. Bo skoro się unika, to może w ogóle nic nie pisać.

czy dam szansę? jeśli to dla pana takie ważne...
jestem zadowolony bo się nie przejmuję. krytyka spływa po moim pancerzu ze skóry nosorożca nie pozostawiając śladu.
i z pewnością gdybym miał pisać dla pana oyeya, to nic bym nie pisał, bo znam pana zdanie na temat tego co piszę. jednakże moja grupa docelowa jest nieco szersza i to daje mi jakąś nadzieję.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Powiedzmy tak najechał na sferę która dla mnie jest przegięciem i nie wczytywałem się czy ma drugie dno!!Przykro mi taki jestem!!!Nie ważne dla mnie czy się nabija w sposób mądry czy nie!!A co do formy gramatycznej wiersza nie mówiłem że według mnie jest niepoprawna!!Ponawiam prośbę o skomentowanie mojego wiersza :)!
Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Z czego się nabija? A odnieście ten wiersz do atmosfery Świąt, które już za tydzień. Co zostało z szopki, trzech króli, narodzin, z tego, co (prawdopodobnie) było powodem, że te Święta obchodzimy?
Szaleństwo zakupów w supermarketach, wódeczka po pasterce, prezentów moc i żarcie na umór, od czasu do czasu ktoś komuś przyleje, rzadko słyszy się o przebaczeniach i zadowoleni idziemy spać.
Nie chodzi o to, czy te Święta są chrześcijańskie czy jakieś inne. Są i powinny służyć temu, abyśmy się nad sobą zastanowili i starali się być lepsi chociaż trochę. I nie ma tu znaczenia, czy ktoś jest niewierzący, czy wierzący. Należę do tej pierwszej grupy i wiecie co obraża moje uczucia religijne? Katolik, który nie ma w sobie pokory, trąbi na lewo i prawo o swoich uczuciach nie biorąc pod uwagę tego, co czują inni, katolik nie szanujący swojej rodziny, katolik, który nawet nie zna słów Jezusa i nie zastanawia się o co w tej religii tak naprawdę chodzi, katolik broniący pewnego prałata - znanego antysemity itd. To bardzo obraża moje uczucia religijne, ale nie ten wiersz. Chcecie procesu może i takiego wyroku jaki dostała pani Nieznalska? A może chcecie zostać posłami LPR i niszczyć cudze dzieła, bo się Wam nie podobają?
Sprawą drugorzędną pozostaje wartość artystyczna tego wiersza.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Z czego się nabija? A odnieście ten wiersz do atmosfery Świąt, które już za tydzień. Co zostało z szopki, trzech króli, narodzin, z tego, co (prawdopodobnie) było powodem, że te Święta obchodzimy?
Szaleństwo zakupów w supermarketach, wódeczka po pasterce, prezentów moc i żarcie na umór, od czasu do czasu ktoś komuś przyleje, rzadko słyszy się o przebaczeniach i zadowoleni idziemy spać.
Nie chodzi o to, czy te Święta są chrześcijańskie czy jakieś inne. Są i powinny służyć temu, abyśmy się nad sobą zastanowili i starali się być lepsi chociaż trochę. I nie ma tu znaczenia, czy ktoś jest niewierzący, czy wierzący. Należę do tej pierwszej grupy i wiecie co obraża moje uczucia religijne? Katolik, który nie ma w sobie pokory, trąbi na lewo i prawo o swoich uczuciach nie biorąc pod uwagę tego, co czują inni, katolik nie szanujący swojej rodziny, katolik, który nawet nie zna słów Jezusa i nie zastanawia się o co w tej religii tak naprawdę chodzi, katolik broniący pewnego prałata - znanego antysemity itd. To bardzo obraża moje uczucia religijne, ale nie ten wiersz. Chcecie procesu może i takiego wyroku jaki dostała pani Nieznalska? A może chcecie zostać posłami LPR i niszczyć cudze dzieła, bo się Wam nie podobają?
Sprawą drugorzędną pozostaje wartość artystyczna tego wiersza.

nie wiem czy mamy rozpętywać tutaj debatę o religii bo to się mija z celem.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Więc nie rozpętujmy. Niech "wierzący" będą bardziej tolerancyjni i nie opowiadają o obrazie uczuć religijnych, bo to śmieszne jest. Poezja to Sztuka, a Sztuka ma w swoją definicję wpisaną prowokację. Tanią i drogą. Czymże byłaby bez niej? Mam wrażenie, że tylko "jeleniami na rykowisku".
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Więc nie rozpętujmy. Niech "wierzący" będą bardziej tolerancyjni i nie opowiadają o obrazie uczuć religijnych, bo to śmieszne jest. Poezja to Sztuka, a Sztuka ma w swoją definicję wpisaną prowokację. Tanią i drogą. Czymże byłaby bez niej? Mam wrażenie, że tylko "jeleniami na rykowisku".
szkoda słów. jesteśmy - ja i Pan - na tak odległych biegunach i tak samo przekonani o słuszności, że szkoda mi słów. najgorsze jest to, że jestem niesamowicie przekonany że mam rację, a ten fakt implikuje stwierdzenie, że jest Pan w całkowitym błędzie (oczywiście przy przyjętych założeniach).
to ostatnia kwestia na ten temat. skończyłem.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zastanawiam się nad komentarzami więcej, niż nad wierszem. Co do utworu to bardzo ciekawy. Pokazuje upadłość świata, która jest całkowicie niezależna od urodzin i śmierci Mesjasza. Wszystko podąża za złem, które wkracza w każdą dziedzinę życia. Czy jest to obraza uczuć religijnych? Na pewno nie! Tylko osoba przewrażliwiona może odczytać ten wiersz jako atak na religię. Autor pokazał inne oblicze ludzi, których więcej utrzymuje w karbach prawo niż Największe Poświęcenie. Czy takie postawienie sprawy kogoś dotyka? Może jedynie dotykać tylko tych, którzy uważają, że mają na postępowanie monopol, a to prowadzi prosto do dyktatu i ubezwłasnowolnienia innych. A i o tym, moim zdaniem, jest ten wiersz.
Serdecznie pozdrawiam
Marek Wieczorny

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dziwią mnie komentarze typu : to obraża moje uczucia religije. dlaczego? bo albo ta osoba w ogóle nie przeczytała wiersza do końca, albo nie przeczytała go ze zrozumieniem ( tego teraz uczą na każdym etapie kształcenia, choć rozumiem że niektórzy mogli się nie załapać ).
cóż każdy ma prawo do komentowania...
co do samego wiersza, to oczywiście można go odebrać bardzo dosłownie i wtedy nie jest dobrze, ale chyba metafory nie są aż tak wyszukane żeby nie zrozumieć, chociażby po swojemu, ale jednak drugiego znaczenia. interpretacje już się pojawiły wcześniej, więc nie będę powielać. wg mnie to dobry wiersz, dość dobrze napisany ( może tylko zgrzyta mi końcówka, ale to kosmetyka). na pewno trochę kontrowersyjny, ale czy to tania prowokacja to bym się jeszcze zastanowiła...

pozdrawiam wszystkich
Agnes

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szanowni Państwo!
Bardzo dziekuję za tak ożywioną dyskusję nad moim wierszem. Na poczatku chciałbym przekonać m.in. oyeya, że nie miałem zamiaru łamać regulaminu serwisu (jako studentowi prawa byłoby to straszne nieporozumienie z mojej strony) czy urazić uczuć religijnych kogokolwiek ani też by mój wiersz odebrano jako prowojkację - osobiście brzydzę się takim podejściem do poezji. Wciaganie jej do konwencji "bigbrotherowsko - sejmowych" to cios poniżej pasa. Wiersz ten najlepiej odebrał Pan Marek Wieczorny (za co serdecznie dziękuję i jednoczesnie zoobowiązuje się do lektury Pańskich wierszy) i Pani Agnes (takie same wyrazy szacunku). Moją intencją było wskazanie pewnego scenariusza, wizji świata "staczającego się", bez obecności Chrystusa. Nie był on wymierzony w autorytet Kościoła lub też w konkretne dogmaty. Rzeczywiście - powodem była atmosfera nadchodzących Świąt... Obrażanie i wszelkiego rodzaju obelgi pod adresem Kościoła pozostawiam partią antyklerylanym i ich "chorej misji" ;-) POZDRAWIAM wszystkich i jednocześnie życzę wesołych i spokojnych Świąt oraz szczęśliwego Nowego Roku!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ Bardzo dziękuję za czytanie:-))) "Tę i tą" to mój odwieczny dylemat. Jest jakaś złota zasada, która to określa? Pozdrawiam serdecznie:-) @andreas Dziękuję bardzo za poprawkę. Z tym " tą" i "tę" nigdy nie trafię jak trzeba;-) Pozdrawiam!!!
    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...