Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Eryk /część 3/


Rekomendowane odpowiedzi

O tym, że w Cudownym śmierdzi wiedzieli wszyscy. Nie potrzebne były żadne specjalistyczne urządzenia. Wystarczył nos. Smród śmierdział nic sobie nie robiąc z nazwy wioski, ani z mieszkanców, w liczbie około siedemdziesięciu, którzy mimo wielu lat spędzonych w tym miejscu nie potrafili się przyzwyczaić. Dopóki w pobliskim miasteczku istniały zakłady celulozowe, wszyscy przynajmniej wiedzieli skąd smród się bierze. Kiedy kilka lat temu fabryka zbankrutowała okazało się, że smród pozostał. Nic go nie obchodziły wygaszone kominy, zamknięte na głucho hale produkcyjne. Śmierdziało w Cudownym jak za najlepszych czasów. Mocno i przejmująco. Miał też fetor swoje pozytywne strony. Mieszkańcy Cudownego od lat rozpoznawani byli w miasteczku, a raczej wyczuwani. Nigdy nie stali w kolejkach, czy to w urzędzie, czy w przychodni. Załatwiano ich szybko i dokładnie, żeby broń Boże nie wrócili. Istniały rozmaite teorie wyjaśniające przyczyny smrodu. Na potrzeby własne i przyjezdnych usnuto ich dokładnie tyle, ile mieszkańców. Najbardziej obrazową była teoria babki Matyldy. Według niej, w Cudownym musiała znajdować się dziura w ziemi. To tu właśnie diabeł wystawiał tyłek i puszczał bąki na cały świat, z czego wszyscy powinni być dumni.

Cudowne ciągnęło się wzdłuż jednej, prostej drogi. Letnimi wieczorami, kiedy w domach było parno, wystarczyło wyjść za furtkę by zobaczyć cała wioskę. Ławka w ławkę siedzieli starzy i młodzi, ładni i brzydcy. Cudowni (bo tak nieskromnie o sobie mówili) patrzyli na świat. Komentowali przejeżdżających, oceniali ich wygląd, ubranie, pojazd. Czasem, któryś z młodszych mężczyzn gwizdał za przejeżdżającą dziewczyną. Rzadko jednak przejeżdżał tędy ktokolwiek, chyba że obcy, pierwszy raz. Wtedy dojeżdżał do połowy, nerwowym ruchem zakręcał okno i dodawał gazu. Z obrzydzeniem patrzył na mieszkanców i dziwił się jak można tu żyć.

Dom Kowalików i babki Nagrabskiej znajdował się dokładnie w samym centrum. Był punktem orientacyjnym i miejscem spotkań, z racji sąsiedztwa jedynego sklepu spożywczo-przemysłowego. Dom był czarny, pokryty czerwonym dawniej gontem i wyglądał jakby zapadł na jakąś chorobę. Okiennice zwisały smutno, niczym powieki starych kobiet. W dachu czerniły się dziury. Drzwi wejściowe było odrapane i krzywe. Wszystko przez to, że nie ma gospodarza – mówili ludzie pokazując na panujący bałagan. Podwórko przypominało żołądek po świętach. Czego tam nie było. Ojciec Eryka wiele lat temu zaczął zbierać materiał na nowe siedlisko. Po każdej zmianie przynosił a to cegłę, a to parę gwoździ, a to jakąś deskę. Jak mróweczka składał wszystko do kupy. Przykrywał papą i czekał. Nikt się nie pytał ani nie dziwił, skąd kolejarz bierze cegły. Wszystkim było wiadomo jak przeładowane były wagony i jak często z takiego przeładowanego wagonu coś wypadało. Grzechem byłoby nie podnieść. Przez taką cegłę mogło być nieszczęście. Ktoś mógłby się wywrócić i złamać nogę a tak wszyscy byli zadowoleni. Gdy wagon nie był przeładowany Kowalik znajdował inny sposób. Zgłaszał naczelnikowi, że plomba jest uszkodzona i trzeba otworzyć, bo może było jakieś włamanie. Zazwyczaj nie było, ale nie zaszkodziło sprawdzić, przy okazji kilka cegieł, czasem worek cementu lądował w trawie. Nie miał Kowalik wyrzutów sumienia. W swym kolejarskim, robotniczo – chłopskim umyśle doszedł do wniosku, że jak lokomotywa będzie mieć mniej do ciągnięcia, to mniej spali węgla, co było nie było przeliczy się na znaczne oszczędności. Więcej węgla będzie można wysłać na eksport, a wiadomo z eksportu są dewizy. W ten sposób ojciec Eryka uzbierał na dom i za kilka dni miał wylewać fundamenty, gdyby nie pośpieszny do Suwałk.


Mężczyźni nie pojawiali się w domu Eryka z własnej woli. Bywali z obowiązku służbowego – listonosz, inkasent, różnych branży akwizytorzy, organista z opłatkiem, wreszcie raz w roku ksiądz po kolędzie. Jedynym, który przychodził z własnej nieprzymuszonej woli był stary doktor Wszędyrówny. Mieszkał samotnie, kilka domów dalej i z nudów odwiedzał wszystkich. Chociaż z racji wykształcenia był lekarzem od zwierząt, nikomu to nie przeszkadzało. Leczyli się u niego wszyscy, bez wyjątku. Nikomu jeszcze nie zaszkodził, a to w medycynie było najistotniejsze, ważniejsze niż samo nawet wyleczenie.

Doktor Wszędyrówny nie był jeszcze całkiem stary, twarz miał młodą, siwe włosy dodawały mu tylko powagi i godności. Miał rzadko spotykaną u ludzi umiejętność słuchania. Był cierpliwy, wysłuchiwał do końca nawet kogoś tak niedorzecznego jak babka Matylda. Pozwalał się wygadać dopiero potem mówił co myśli. Jego odpowiedzi były tak dziwne, że ich sensu nikt z początku nie potrafił pojąć. Były jak biblijne przypowieści. Kiedyś babka Matylda przez dwie godziny opowiadała o tym jak jej strzyka w kostce. Zaczęła od wydarzenia z przed czterdziestu lat a zakończyła na wczorajszym poślizgnięciu się na schodach. Doktor wysłuchał jej z powagą, wreszcie powiedział – To oczywiste, szewcy zeszli na psy. Kiedyś buty dopasowane były do nogi, że człowiek nie wiedział, czy to jeszcze but, czy już noga. A teraz... – Doktor machnął ręką ze zniecierpliwienia. Babka Matylda pokiwała głową i poczuła, że jest uleczona.

Złośliwcy mówili o doktorze, że jest głuchy jak pień, ale to nie była prawda. Wszędyrówny słyszał, co chciał, a czego nie chciał nie słyszał. Tak było mu dobrze i dziwił się czasem dlaczego inni jeszcze na to nie wpadli. W ten sposób można by uniknąć wielu nieszczęść, chociaż może niektórzy lubili nieszczęścia.

Któregoś wieczora, gdy miał przyjść doktor Wszędyrówny, babka zarządziła generalne sprzątanie. Sama wzięła się za pieczenie gęsi. Karolina i Zuza piekły ciasto, a Natalia polerowała sztućce. Coś wisiało w powietrzu. Gdy na stole pojawiła się karafka z czerwoną zawartością (nalewka jarzębinowa), Eryk zrozumiał, że szykuje się grubsza afera. Nikogo, nigdy tak nie podejmowano w tym domu. Nawet księdza proboszcza częstowano zaledwie herbatą i drożdżowym ciastem. A tu, gęś, ciasto, porządki, czyste sztućce, na dodatek wszyscy mieli się ładnie ubrać a jak doktor przyjdzie być grzecznym i się uśmiechać.

Doktor Wszędyrówny udał, że niczego nie zauważa. Jakby przychodził na takie gościny codziennie. Jadł gęś, podlewając ją nalewką i chwaląc gospodynię. Kiedy na talerzach było więcej kości niż mięsa, a karafka zaczęła przepuszczać światło, lekko podchmielona babka Matylda zaczęła swój wywód.
-Nie jest dobrze, żeby kobieta była sama. Przepraszam.
Po każdym zdaniu czkała i mówiła przepraszam. Niepotrzebnie, bo doktor pogrążony był we własnych myślach i wcale nie zwracał na nią uwagi.
-Bóg stworzył mężczyznę i z jego żebra kobietę. Na obraz i podobieństwo swoje. I powiedział: weź tą kobietę, bądźcie płodni i rozmnażajcie się. Przepraszam. Bogu się sprzeciwiać nie wolno. No, niech doktor powie, czy wypada się sprzeniewierzać stwórcy? Przepraszam. Karolinko, zrób no może kawki, panu doktorowi.
-Gąska palce lizać, wypieczona, mniam – odpowiedział doktor i z uśmiechem wrócił do swoich myśli.
-No zrób i ja się napiję. Bo widzi pan, doktorze, moja córka to jeszcze... przepraszam, zdatna kobieta. Czterdziestki jeszcze nie widać, a tu dzieci czworo. Rozumie doktor?
-Taka gąska to najlepsza z jabłuszkiem. Jabłuszko może być trochę kwaśne, bo sos słodkawy. Jak się to wszystko zmiesza, mój Boże.
-Tak sobie pomyślałam. Doktor całe życie sam, ona sama, może by was połączyć, lżej by wam było razem. Ona by odżyła, bo teraz to z niej nie ma żadnego pożytku, nic tylko szyje. Nawet do ludzi wyjść nie chce, mówi, że się wstydzi. A czego tu się wstydzić, jakby to jej wina była, że Staśka pociąg przejechał.
-Do gąski dobre są pieczone ziemniaczki. W piekarniku, na rumiano. Lekko je tylko posolić, a na wierzch przed samym jedzeniem krztynę masełka...
-To, co zawołać Krysię?
Nie widząc żeby doktor protestował, babka poszła do pokoju i za chwilę wróciła pchając przed sobą córkę i krzycząc.
-Dzieci, już mi do pokoju, teraz dorośli będą rozmawiać.
Eryk stoczył z siostrami zażartą walkę o prawo zerkania przez dziurkę. Podsłuchiwać nie musieli, dorośli rozmawiali tak głośno, że chociaż by nie chcieli i tak by wszystko usłyszeli.
Doktor wytwornie, choć chwiejnie uniósł się i ucałowawszy dłoń matki próbował usiąść. Nie trafił jednak na krzesło, siadł jak gdyby nigdy nic na podłodze. Babka żeby mu dotrzymać towarzystwa siadła obok niego. Matka uśmiechnęła się i wskazała na trzymany w dłoniach kawałek materiału.
-Roboty tyle, a tu już po czwartej...co mamusia chciała?
-Rzuć to w cholerę, teraz nie czas na szycie. Doktor przyszedł.
Matka kiwnęła głową na znak, że widzi.
-Doktor przyszedł do ciebie!
-Do mnie?
-Żenić się z tobą chce...
W tym momencie doktor zerwał się na równe nogi, zerknął na zegarek, złapał się za głowę i już w drzwiach powiedział.
-Jezu Chryste, u Kuleszy kobyła się pewnie oźrebiła.

Od tego wydarzenia doktor Wszędyrówny dołączył do mężczyzn, którzy do domu Kowalików i babki Nagrabskiej przychodzili jedynie z obowiązku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...