Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Uwiąd minie groźny
kiedy się okaże,
że lek jest w aptece
i mogą lekarze

przypisać bez obaw
o życie pacjenta,
który już nie może
bo i nie pamięta,

który człon, do czego
i jak go używać
więc jak lek zażyję
zacznę dokazywać

bo gdy mi powróci
pamięć oraz siła
wróci i niewiasta,
która mnie rzuciła

a ja zatriumfuję
i wzlecę jak orzeł
by z góry wykrzyczeć
- wczoraj chciał, dziś może.

Opublikowano

Czy tabletka słodka
niebieska czy ruda
Przyjacielu drogi
nie licz na te cuda

Bo choć krew Ci wzburzy
i chucią opęta
To miast coś usztywnić
może serce spętać

A wtedy odlecisz
nie do rozkosz raju
Ale do przystani
co OIOM'em zwają


Pozdrawiam:)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Wiem, co dają dziś w aptekach
i co w trawie piszczy
nie o wiagrę mi tu chodzi
bo ta zdrowie niszczy

a ja czekam aż wynajdą
podobny, lecz inny
taki lek, że po spożyciu
będę jak kot zwinny

i zadziorny jak pantera
jak tur wytrzymały
może kiedyś tak się stanie
dziś to dyndrymały.


Serdecznie pozdrawiam
HJ
Opublikowano

Życzę tej zwinności
i Tobie i sobie
Wszak warto poszaleć
nim się spocznie w grobie

Jedno co mnie martwi
Przyjacielu drogi
To czy wytrzymają
wbrew pozorom nogi

Bo gdy już wynajdą
środek doskonały
Będą pod apteką
kolejki znów stały

A gdy statystyka
prawdą się okaże
To nie jeden z nas
padnie nim dokaże

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ja tam sobie sprawię stołek
lub fotel bujany
bo kto widział by noc całą
stać tuż obok ściany

materaca nie przytargam
bo jak legnę w bety
to pewnikiem a znam siebie
zapragnę kobiety

a tu trzeba najpierw wystać,
wysiedzieć, wychodzić
aby potem jak należy
(sobie też) dogodzić

zaś tymczasem to się godzę
na niedogodności
oczekując jak zbawienia
przypływu jurności.


Serdecznie pozdrawiam
HJ
Opublikowano

Ach, drodzy Panowie!
Po co Wam apteki
i niszczące zdrowie
syntetyczne leki?

Czy też Wy nie wiecie,
że świetnie pomaga
arbuza spożycie,
co działa jak viagra???

Wiedzą o tym dobrze
matka oraz córka,
że najlepsza na to
jest zielona skórka.

Więc ją spożywajcie,
drodzy przyjaciele.
Pójdzie Wam na zdrowie,
kosztuje niewiele :)))


http://wyborcza.pl/1,76842,5422842,Arbuz_dziala_jak_viagra.html


pozdrawiam i do poczytania :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nim ten arbuz trafi do nas
nikt już nie ma wątpliwości,
że ma skórkę przesiąkniętą
całą gamą paskudności

bowiem już od nasiennika
pośredników łańcuch cały
wciąż go chemią faszerował
by był piękny, okazały

i dlatego po obraniu
całą skórę po arbuzie
do wiaderka i na śmietnik
a miąższ, czyli środek w buzię

bo tak odkąd ja pamiętam
się jadało, nadal jada
ale by mieć większą pewność
lecę spytać się sąsiada.


Serdecznie pozdrawiam
HJ
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Rozum? Owszem nie zaszkodzi
lepiej, gdy go pod dostatkiem
ale powiedz Droga Haniu
czy byś chciała z takim dziadkiem

być i jemu usługiwać
podać jadło, ziółka sparzyć
a on siedziałby jak mumia
i jedynie mógł pogwarzyć?


Serdecznie pozdrawiam
HJ
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Można i tak myśleć
jednak z drugiej strony
przecież ten co jurny
może być uczony

Jedno wszak drugiego
wcale nie wyklucza
bywa i w twardzielu
romantyczna dusza


Pozdrawiam:)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Można i tak myśleć
jednak z drugiej strony
przecież ten co jurny
może być uczony

Jedno wszak drugiego
wcale nie wyklucza
bywa i w twardzielu
romantyczna dusza


Pozdrawiam:)

można właśnie
podać ziółka
można niby pszczółka
żądląc ulec waśniom


Pozdrawiam!
Hania
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



cieszy mnie to bardzo
Babo Izbo miła
mam tylko nadzieję
żeś mnie uwzględniła

pośród tych wybranych
sympatycznych gości
jeśli jest inaczej
nie będę się złościł

może tylko trochę
tutaj się podąsam
wyrwę resztę włosów
lub zapuszczę wąsa


Pozdrawiam :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Można i tak myśleć
jednak z drugiej strony
przecież ten co jurny
może być uczony

Jedno wszak drugiego
wcale nie wyklucza
bywa i w twardzielu
romantyczna dusza


Pozdrawiam:)

można właśnie
podać ziółka
można niby pszczółka
żądląc ulec waśniom


Pozdrawiam!
Hania

Jam jest człowiek prosty
choć ponoć uczony
nie bardzo rozumiem
więc temat skończony

Znikam stąd na razie
bo Henio się wkurzy
że pod jego wierszem
Duks ciągle bajdurzy

:)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Dobrze bujać gdzieś w obłokach
marzeniami karmić dusze
bo w realu być posłusznym
na skinienie żony muszę

więc tu trochę i tu krztynę
na dwie części siebie dzielę
bo w tygodniu dom i praca
a na hobby mam niedziele

chociaż nieraz już w sobotę
hasam jak koń na popasie
wedle zasad - co chcę robię
ale we właściwym czasie.

Co do gości to drzwi zawsze
się otwiera, gdy gość puka
bo być może ktoś jest z drogi
i wytchnienia w ciszy szuka

wtedy radio się wyłączy
telewizor też się zgasi
a że w domu nie ma dzieci
więc jest spokój nie grymasi

nikt, że nagle jakiś serial
albo bajkę mu przerwano
żony głos jedynie słychać
- siadaj piwko już podano.


Serdecznie pozdrawiam
HJ

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Można i tak myśleć
jednak z drugiej strony
przecież ten co jurny
może być uczony

Jedno wszak drugiego
wcale nie wyklucza
bywa i w twardzielu
romantyczna dusza


Pozdrawiam:)

można właśnie
podać ziółka
można niby pszczółka
żądląc ulec waśniom


Pozdrawiam!
Hania
A jak wpadnie komarzyca
co się lubi przekomarzać
przy tym zrobić to co trzeba
czy na taką mam uważać?


Serdecznie pozdrawiam
HJ
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Można i tak myśleć
jednak z drugiej strony
przecież ten co jurny
może być uczony

Jedno wszak drugiego
wcale nie wyklucza
bywa i w twardzielu
romantyczna dusza


Pozdrawiam:)

można właśnie
podać ziółka
można niby pszczółka
żądląc ulec waśniom


Pozdrawiam!
Hania

Jam jest człowiek prosty
choć ponoć uczony
nie bardzo rozumiem
więc temat skończony

Znikam stąd na razie
bo Henio się wkurzy
że pod jego wierszem
Duks ciągle bajdurzy

:)
Nikt tu się nie wkurza
tutaj śmiech króluje
i jak w Hayde Parku
co kto chce wpisuje

więc radzę zapisać
choćby do notesu
i strzec by nie zgubić
kartki i adresu.

Serdecznie pozdrawiam
HJ
Opublikowano

Mnie się mądrzyć nie wypada
w ściśle męskich sprawach,
ale powiem, że mój tata,
choć ma pracy nawał,

chociaż jest już w słusznym wieku
(osiemdziesiąt latek),
ale żwawy jest - człowieku! -
jak młody gagatek!

Ma kobitkę, z którą co dzień
widuje się prawie,
i jej pewnie nie zawodzi
w tej wiadomej sprawie.

I choć z serca nienawidzi
tych "słodkich ogórków",
jakoś dobrze sobie radzi
bez miąższów i skórków.

I na pewno też bez wiagry,
bo leków nie znosi,
jednak nie brak jest mi wiary,
że nie da się prosić

swojej pani o pieszczoty
i dokazywania.
Jak to robi tatko złoty? -
nie zadam pytania,

ale wiem, że całe życie
do tych lat sędziwych
tato łazi w trawie, w życie,
w polach, lasach, niwach,

w każdy łykend przemierzając
kilometrów krocie,
chodząc, czasem też biegając,
w słocie oraz w błocie,

latem pływa na żaglówkach
po całych Mazurach,
zimą sunie na biegówkach
i zjeżdża po górach,

lubi łyżwy też czasami
i mknie po Zalewie,
i gdzie teraz znów z wichrami
się ściga - już nie wiem.

Opublikowano

No, no Oxyvio, niezłą reklamę robisz swojemu tacie. Już widzę kolejke pań w słusznym wieku ustawiające się w kolejce po adresik.
A co do wiersza - cóż, kazdego to czeka a tata Oxyvii tylko potwierdza tę regułę, więc jeśli spadek mocy silnika przyjmie się jako konsekwencję naszego losu, a nie osobisty śmiertelny dramat to można dalej mimo wszystko żyć. Pozdrawiam i świetna satyra.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...