Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Budowa z nutką goryczy


Rekomendowane odpowiedzi

Do miasteczka wjechał ciężki sprzęt, zerwał asfalt, wyrwał stare kanalizacyjne rury, połknął połamane, zdezelowane płyty chodnikowe, wyciął spruchniałe drzewa. Wielkie spychy poszerzyły drogę, koparki pogłębiły rowy, robotnicy wkroczyli by odnowić skomplikowaną sieć podziemnych kabli i rur. Górą, wzdłuż barierek ochronnych, przechadzali się turyści z Niemiec, z podziwem kiwali głową, znacząco cmokali i pokrzykiwali do naburmuszonych robotników:
- Gut! Sehr gut arbeit!
- Dobzie, sehr haraszo!
Robotnicy coś tam do siebie mruczeli, gasili dopalone papierosy i wracali do pracy. Wielkie gruchy przywoziły kolejne tony betonu, który powoli zalewał stary, zrujnowany szlak.
Tymczasem w malutkim sklepiku umiejscowionym na remontowanej ulicy wrzało:
- Panie, co oni robią? Przecież nie da się przejść! Jak tak w ogóle można, to jeden wielki bałagan! - krzyczał grubawy wąsal wymachując codzienną gazetą
- A jak pan to sobie wyobraża? Przecież jak coś się robi to musi się nabałaganić. Jak pan remontuje dom to ma porządek? - próbował oponować sprzedawca.
- A co mi pan za głupoty gadasz? Chcieliście mieć Tuska, to teraz macie. Budowanie mi wielkie!
- Panie, a po co te drzewa wycięli? Co im to przeszkadzało?
- Stare i spruchniałe były, posadzą nowe i będzie ładnie.
- Mój Boże! Po co ta kostka! - Wrzasnęła starsza kobieta wściekła na to co zobaczyła, wściekła na wszystko i wszędzie, wściekła od samego rana, wściekła w domu, wściekła na ulicy, wściekła w kościele, wściekła na zakupach. Wściekła na sąsiadów, wściekła na starego, wściekła na pogodę, na tych złodziei z telewizji, na gorąco na dworze, na zimno na dworze. Wściekła na własną nieumiejętnośc bycia szczęśliwą, na ciągły brak zadowolenia z czegokolwiek i kogolwiek - czy pan widział jakie to brzydactwo? Komu ten asfalt przeszkadzał? Po co go zrywać było?
- Przecież pani wie, że tu na górce jak jest gorąco to asfalt spływa, robią się fałdy, a po kilku latach dziury. Kostka jest trwała, dwieście lat przetrwa bez remontu
- A co mi pan tu głupoty gadasz! Wyrzucanie pieniędzy w błoto!
Kiedy wyszła, nie pożegnawszy się nawet, sprzedawca podreptał na zewnątrz i objął wzrokiem cały plac budowy. Po lewej wielka ciężarówka zrzucała kilkutonowy ładunek granitowej kostki brukowej, kilkanaście metrów dalej stosy tejże kostki lsniły w słońcu. Robotnicy klęczeli w dwóch rzędach w poprzek całej ulicy i bardzo dokładnie układali kostkę. Powyżej, wzdłuż barierek stanęło kilku Niemców i zaczęło rozmowę. Sprzedawca urodził się tutaj i wychował i jak każdy w miasteczku siłą rzeczy poznał ich język. Wsłuchał się więc i wyłowił kilka zdań:
- Dwadzieścia lat temu tu byłem i to było bardzo brzydkie miasteczko, ohydne. Nawet u nas w DDR tak źle nie było, a teraz zobacz jak się zmienia.
- To prawda, dużo budują i wszystko się zmienia.
- Hans, chodź już szybko, musimy jeszcze kupić wodę. Chyba nie chcesz teraz robić zdjęć?
- Dlaczego nie! Uwielbiam patrzeć jak coś się buduje.
Sprzedawca z dumą nabrał powietrze w płuca, głęboko westchnął, uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał, że może jednak dobrze, że wrócił do kraju, że postanowił przerwać to trudne życie na emigracji, że tutaj, w kraju jednak nie jest tak strasznie, że jednak jakieś tam perspektywy są, a za kilkanaście lat jego dzieci będą żyły w całkiem przyzwoitym kraju i przede wszystkim, u siebie.
Tymczasem do slepu wszedł miejscowy pijaczek, sprzedawca wyrwał się więc z zadumy i wrócił za ladę.
- Szefie, piwko jedno wezne, szef butelki nie liczy, zara przyniese. A widział szef co te gamonie robią, hahaha. Tyle godzin, a oni sie tak grzebio! Jak można w tyle czasu tylko kilka metry zrobić? A Szwaby stojo i sie śmiejo z góry jak to Polacy robić nie umiom! O, i jeszcze zdjęcia robio!
- A co ty dzisiaj pożytecznego zrobiłeś, że tak ostro oceniasz innych?
- Sie szef nie wnerwia! Ale co? Źle mówie?
- Źle! Kostkę kładzie się długo, to nie takie proste.
Pijaczek zgarnął piwko, schował się za róg, wypił. Odniósł butelkę, coś mruknął pod nosem i potruchtał w kierunku banku, wyżebrać kilka groszy na następnego browarka.
Tymczasem słońce schowało się za górą, maszyny ucichły, robotnicy rozeszli się do domów. W bladym świetle księżyca wszystko wyglądało inaczej, stało się nierealne, jakby z głębokiego snu. Sztywne, metalowe konstrukcje sterczały złowrogo, głęboki, długi dół wyglądał jak gardziel wulkanu.
Sprzedawca uruchomił alarm, zamknął drzwi na klucz i ruszył w stronę samochodu. W reklamówce zastukały szklane butelki. Tak, ma ochotę dzisiaj napić się piwa, wychyli ze trzy, może cztery browarki zanim pójdzie spać. Zamknie się w kuchni, cichutko, tak by nie zbudzić żony i dziecka, otworzy pierwszą butelkę. Porozmyśla.
W kuchni jest teraz przytulnie. Ciepło i cicho. W kącie głęboko wzdycha pies, podnosi łeb na delikatne "psyt", gdy mężczyzna otwiera pierwszą butelkę. Po chwili, znudzony, zasypia znowu.
Mężczyzna wypija kilka sporych łyków i zaczyna się zastanawiać:
"Jak to możliwe, że na zachód od tego kraju ludzie potrafią się do siebie uśmiechać? Potrafią powiedzieć sobie "cześć" na ulicy, potrafią powiedzieć "przepraszam" i "nic się nie stało", zamiast syczeć na siebie i wymyślać kiedy ktoś tam komuś gdzieś na coś nadepnie. Potrafią ze sobą spokojnie rozmawiać i kompletnie nie zwracać uwagi na pogodę. A kiedy coś się buduje, cieszą się tym i porozumiewawczo sygnalizują sobie to nawzajem. Rozumieją".
Po drugim piwie sprzedawca uświadomił sobie, że ma już kompletnie dość tych marudnych, wiecznie niezadowolonych, upierdliwych rodaków. Dość ma tych wiecznie wkurwionych wąsali, tych ćwierćinteligentów wymyślających na PO, dość tych pseudodowcipnych nibyintelektualistów wyśmiewających PiS, dość ma tych starych, skrzywionych do granic możliwości, niezadowolonych z całego świata, prychających, starych bab. Bab wpychających się w kolejkę, wrzeszczących bez przerwy: "a co to tak drogo!" macających wszystkie bułki i mających serdecznie w dupie to, że te bułki ktoś inny jeszcze kupi. Bab rozwalających gazety na stojaku i kolejnych skrzęczących "dlaczego te gazety takie porozwalane", dość ma tych wulgarnych, nabuzowanych wściekłością czytelników "Faktu" i "Super Expresu", knujących, węszących, szukających wszędzie spisku i uznających wszystkich wkoło za złodziei, cieszących się z cudzych porażek i szczerze nieszczęśliwych w obliczu czyjegoś powodzenia. Dość ma tych naburmuszonych, wysmarowanych, wylakierowanych trzydziestokilkuletnich jędz, które uważają, że złośliwie wykrzywioną twarzą, sykiem i nieodpowiadaniem "dzień dobry" jakiemuś tam podrzędnemu sklepikarzynie w jakiejś tam pipidówie zyskają sobie ogólny szacunek. Dość ma tej rewii mody, tego leczenia kompleksów kozarami do pasa, szpilkami jak sztylety i żurnalowymi kreacjami. Jakby wyjście na zakupy w zwykłym dresie było wielkim przestępstwem, jakąś zbrodnią. Jakby chwila luzu, zwykły uśmiech, czy powiedzenie, że coś idzie dobrze było czymś tak żałosnym i głupim, że należy to natychmiast odrzucić. Odpędzić. Bo przecież już prababki mówiły, że jak się śmiejesz to wyglądasz jak idiotyczna małpa, że człowiek mądry jest zawsze poważny, bo jak się śmieje to szacunku miał nie będzie i głupim zwierzętom podony się stanie. Bo Chrystus umęczony na krzyżu nie śmiał się. Maryja, Królowa Polski, pod krzyżem jego, płacząca nie śmiała się. I św. Józef, on też zawsze poważny był.
Uświadomił sobie jak bardzo chciałby od nich odpocząć.
"Boże" - pomyślał - "przecież ci malkontenci nie zauważyli nawet, że od trzech tygodni świeci słońce! Jest piękna jesień, rześkie powietrze. Żyć, nie umierać!"
Dobrze wie, że wystarczy tylko chwila, słońce zasłonią chmury, z nieba lunie deszcz i się zacznie:
- Cholerna pogoda! Po co to pada?
- Szlag by to trafił! Dawno nie padało! Z domu się wychodzić nie chce w taki deszcz.
- Ma pan jakieś tabletki? Ale mocne, najlepiej jakieś maks! Głowa pękna od tej wstrętnej pogody!
- Panie, u nas jak się zaniesie, to pół roku będzie lało.
I na nic będzie mówienie, że przecież prawie cały miesiąc była piękna pogoda, że deszcz też jest potrzebny, że w radiu mówili, że to tylko dwa dni i znów będzie słońce. Na nic, Polak rano usłyszał, że będzie brzydko, że biometr niekorzystny, jakże więc ma czuć się dobrze? Jakże więc ma sprzedawcy odpowiedzieć "dzień dobry"? Jakże więc ma się uśmiechnąć, kiedy cały świat sprzysiągł się i postanowił uprzykrzyć mu kolejny dzień.
Sprzedawca kończy trzecie piwo, wystarczy. Za chwilę wstanie, rozbierze się, weźmie prysznic, umyje zęby. Pójdzie spać.
Dobranoc. Jutro będzie tak samo.
_________________

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...