Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

jeśli ma być sex i pornografia
zdejmij z siebie moher
poczęstuj viagrą i penicyliną

następnie zapal papierosy trzy
za siebie za mnie i ministra zdrowia
będzie nastrój będzie klimat będzie dym

zaciągnij zasłony bardzo czerwone
przeciw sąsiadom i podglądaczom
przeciw przypadkowym astronautom

i na koniec - zamknij drzwi na klucz
z mp3 puść dźwięki teresy orlowsky
wal do ścian - niech ludzie myślą

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



...zadźwięczała orlowsky... ;)

Bawimy się w onomatopeje?

a ja myślałem że ona raczej to aaaaaaaaaaa ooooooooooooooo uuuuuuuuuuuuuuuu

Eeee tam..."a... o... u", to tylko żeby "ludzie myśleli"... ;)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Bawimy się w onomatopeje?

a ja myślałem że ona raczej to aaaaaaaaaaa ooooooooooooooo uuuuuuuuuuuuuuuu

Eeee tam..."a... o... u", to tylko żeby "ludzie myśleli"... ;)


aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Kwiatuszek Bardzo ładna kontynuacja — ciepła, nostalgiczna, z pięknie odtworzonym zapachem dzieciństwa i domowych wspomnień. Podoba mi się powiązanie maszyny Singer z geranium babci Zosi; takie detale nadają tej prozie wyjątkowy klimat. Lekko i naturalnie napisane.  Pozdrawiam ponownie. 
    • @Kwiatuszek Bardzo przyjemna, ciepła mikroproza — z wyraźnym klimatem altany, słońca i trochę zapomnianej codzienności. Podoba mi się sposób, w jaki ożywiasz tę przestrzeń i wprowadzasz Anielkę w subtelny, naturalny sposób. Lekka, ładnie napisana scena.  Pozdrawiam jesiennie. 
    • Miło mi poinformować, że zasiadłem do pisania kontynuacji przygód Orlona i reszty kompanii z "Boże szelmów... pobłogosław króla". Jeśli się przyjmie miłym komentarzem to będę pisał dalej. Kolejny katolicki zdawać by się mogło dom, pełny gorliwych uczniów i słuchaczy słowa chrystusowego, zamknął im odrzwia prawie na równi z ich umęczonymi, steranymi pogodą i trudami wędrówki licami. Orlon miał już serdecznie dosyć tułaczki od drzwi do drzwi. Noc była już w pełni. Księżyc stał wysoko a jego światło to biło pełną mocą, srebrzystej poświaty to znów gasło nagle, przykryte chmurami pędzonymi przez wsciekle zawodzący wicher. Na poziomie bruku było jeszcze gorzej. Dojmujące, lodowate zimno, oblepiało ich spocone oblicza i wkradało się z łatwością pod gruby materiał habitów. W trakcie dnia kilkukrotnie padało, więc przemokli do cna jak bezdomne kocięta. Teraz deszczowe chmury rozmyły się na mniejsze, porwane strzępy gdzieś wśród delikatnie ośnieżonych już masywów gór wokół doliny. Sunęli jak najprawdziwsi gorliwi i świątobliwi pątnicy. Krok za krokiem. Posuwistym i podagrycznym zarazem. Sandały ich oblepione glinianym błotem i skrwawione zapewne łajdacką krwią, podrzędnych łotrzyków i zawalidrogów, mogliby sprzedać je jako relikwie mężów i ojczulków zakonnych co w świętości swej dozgonnej i słusznej pielgrzymowej pokuty, nawracają istoty boże na łaskę Pana a gdy trzeba to walczą słowem świętym z pogańskim zabobonem, czarną magią a najrychlej ze zwykłą głupotą plebsu.     Chodzili od domu do domu w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Niczym z opowieści o świętej rodzinie, błagali równie żarliwie każdego zbożnego człeka co im się w progu objawił o strawę i siennik. Jak i w biblijnym Egipcie i im tu w tej zepsutej i rozoranej rozkładem wiosce fortuna fikuśna nawet nie język a całą nagą rzyć bladą objawiała ku uciesze chyba jedynie pijanych w trok i upodlonych dychawicznym kaszlem nędzarzy, których ułożone w rynsztokach ciała, cuchnęły gorzej niż wnętrze katedry na świętym krzyżu w dniu zesłania Ducha Świętego, wypełnionej wszelkiej maści ułomną chołotą. Na gościńcu napotkali dnia poprzedniego, błąkającego się wśród nasypów skalnych osiołka, który najpewniej zerwał się z konopnego powroza, którego koniec nadal dyndał u szyi zwierzęcia. Chcąc wyglądać jeszcze bardziej wiarygodnie zaadoptowali osła na potrzeby swego planu i zwać go odtąd mogli kompanem. Bo ubodzy czy też nie, ale co to za braciszkowie zakonni co dobytek swój nędzny na plecach pokrzywionych nosić muszą a nie na silnym grzbiecie zwierzęcia. Mogli i może wjechać oklepem przez stary wapienny most nad rzeką ku bramie Serrabonne. Witano by może ich wtedy niczym Zbawiciela, gałązkami oliwnymi i okrzykami aprobaty. I rychło udałoby im się namówić kogokolwiek na przyjęcie mężów opatrzności pod strzechę. Lecz rzeczywistość, szara i okrutnie wręcz francowata przedstawiała się tak oto, że serca i duszę mieszkańców tej wioski były jako ich mordy toporne i głupkowate, wykute w litej skale a nie braterskiej jedności z bliźnim. Orlon ściągnął kaptur i przejechał machinalnie po głowie chcąc odgarnąć swe długie, czarne włosy za uszy. Dłoń jego osiadła na czaszce mijając po drodze jedynie zimne powietrze. Jeszcze nie przywykł do nowej, zakonnej fryzury. I wcale nie przypadła mu ona do gustu i tak już spaczonego długoletnim stażem alfonsa i sutenera i godności upadłej z tym zawodem związanej. Zgolenie włosów, obnażyło grzechy jego bezbożnego żywota niczym spowiedź przed obliczem świętego Piotra. Blizny znaczyły i jego twarz i skórę głowy. Ślady bójek, rozbojów, ściągania haraczy i ucieczek z lochów czy wież pasowały do habitu jak srebrny krzyżyk na piersi murwy w trakcie obcowania z klientem w pozycji tureckiej, za którą papież anatemę niezmywalną odpustem na duszę grzesznika nakładał.     Lecz cóż on, Orlon de Villargent mógł poradzić na to, że bliżej mu było i bardziej po drodze do piekielnych uciech w smole niż do skrzydeł z puchu anielskich, które by nie tylko jego przeciążonej grzechem duszy nie uniosły ale i dumy pierwszej wody literata, włamywacza i kłamcy. - Nasuń kaptur na swój kaprawy łeb Orlonie i nie strasz obliczem swym chuderlawym i bladym jak pani małodobra. Bo gdy Cię ujrzy jakąś świątobliwa lub co gorsza zabobonna niewiasta w kolejnym progu to godna Twą aparycję ochlejusa, wagabundy i uczonego w zbrodni najpodlejszej żaka, pomylić i słusznie z wąpierzem co w te noc przeklęta, powstał właśnie z grobu by nękać lud chrystusowy na tym padole wśród nagich gór skrytemu - Ojciec Orest wlókł się za nim jak cień ciągnąc jeszcze za krótką uzdę, cichego i nie sprawiającego żadnych kłopotów z dyscypliną osiołka. - To Ty ojczulku drogi, nie obnażaj równie szpetnego lica. Pijaka o nosie krzywym i czerwonym jak rubin w tiarze papieskiej. Oczu popuchniętych od nie spania, bo czas przeznaczony na odpoczynek Wy przeznaczacie na gry w kości u spelun zapadłych od zwyrodnienia i grzechu. Lub co gorsza na oddawanie się nierządniczym chuciom z pannami upadłymi, osiadlymi swymi chętnie rozwartymi rzyciami na beczkach i skrzyniach u wylotów bram do burdeli lub uczepionych do odrzwi karczmisk tylko przez najtrwalszych w osuszaniu dzbanów pijaków, chętnie odwiedzanych. Słowem gęba Wasza nijak do brata zakonnego nie przystoi a szybciej do kamiennej postaci gargulca z katedralnego dachu. Po tej wymianie łotrzykowskich grzeczności. Znów zapadła cisza między braciszkami z piekła rodem. Znów wicher i chłód kąsać zaczęły ich ciała a stopy nurzały się w brudnym mule, śliskiej i wąskiej ścieżki między domostwami. Orlon był już naprawdę solidnie wyczerpany i jedyne czego pragnął to legnąć choćby i w stajni na miękkim posłaniu z zielonego siana i oddać swe ciało i umysł pod protekcję zbawczego snu. Oczy zachodziły mu mgłą i coraz dłużej zajmowało mu leniwe dźwignięcie, ciężkich powiek ku górze by sprawdzić drogę przed sobą. Ciężar ciała tak samo jak Orest, opierał na solidnym dębowym kosturze, skradzionym w trakcie utarczki na szlaku z jednym z braci cysterskich.     Cysters po tym spotkaniu stracił najpewniej również wiarę w święty kościół rzymski, braterstwo zakonów świętych jak i wiarę w normalną ludzką pomoc. Bo widać nie na franciszkańskich pątnikow natrafił a na zbójców i łotrów bez czci, którzy giętkość i sprawność kosturów wypróbowali na jego lędzwiach i garbie. Bili jakby chcieli duszę mu z piersi wyrwać. Jak książęcy pachołkowie, obrabiający z ochotą żywot pańszczyźnianej, chłopskiej niebogi co się do prowadzenia roli nie przykładała usłużnie a wolała mieć swoje zdanie co do wysokości dóbr jakie musiała zdać na poczet opieki pańskiej nad swojej od szczura nie różniącej się doli.     Okradli braciszka z wina i florenów, których nie miał zbyt wiele lecz jak to stwierdził Orest, na żywot kardynalski wśród zastaw złotych i marmurowych jadalni nie starczy tego datku. Lecz na to by z głodu i niedoboru piwa nie pomrzeć za wszelki dopust wystarczy. Orlon wreszcie przystanął wsparty o kostur. Akurat wtedy gdy wychynęli z ciemni ulicznego zaułka ku małemu kwadratowemu placykowi z małą, lecz nieczynną fontanną na środku. Zaduch morowego powietrza był tu tak duszący i wrogi wręcz ludzkiej bytności, że obaj nasunęli strzępy rękawów na nos i usta i dławiąc się kwaśnym posmakiem powoli rozeznawania się w półmrocznych konturach niskich i szczerniałych od wiekowego brudu domów o okienkach tak wątłych jak świetliki osadzone w sufitach cel, usytuowanych w lochach Neufchatel. Orlon wzdrygnął się na samo wspomnienie o przeklętej baszcie w Lanoire. Poprawił prowizoryczną maskę i ruszył niepewnie w głąb cichego i pustego placyku.     W żadnym z mijanych domów nie dostrzegł świateł łojowych świec ani paleniska. Wionęło od nich rozkładem tak desek jak i materii żywej. Cuchnącą gazami rozkładu padliną i stęchłym zbutwiałym i mokrym drewnem. Słodycz zgnilizny owładnęła ich nosy, szarpiąc prawie puste dziś trzewia do zwrócenia ledwie tych kilku kęsów kuropatwiego mięsa i kilku pajd czarnego chleba zapitego pół kwartą wina. Od smrodu zaległego tu od pokoleń mogło im pomieszać w zmysłach i Orlon miał nieodparte wrażenie, że albo od rzeczonego smrodu lub kompletnego też wyczerpania ma bezsprzeczne omamy. Dałby się za jajca swe sflaczałe katowi na rynku u szubienicy uwiesić jeśli kłamie ale zdawało mu się ni z tąd ni z owąd, że dobiega do jego zalepionych łojem uszu, delikatny dźwięk strun lutni a akompaniuje mu śpiew niewieści jak trele słowika u okna niewinny i miły jego artystycznemu sercu poety. Wtem dobiegł go podniecony szept zza pleców ojca Oresta - Weź mnie w tej chwili za pomylonego starca Orlonie ale wydaje mi się, że karczma lub może jaki upadły zaścianek przed nami bo słyszę, jeśli to nie jakie diabelskie podszepty. Śpiew anielski, dziewiczy i takt taneczny uderzający w klepisko. Zresztą blask ognia bije z tamtych okienek po lewej. Obrócił Orlona za barki ku źródłowi głosów i ten ledwie w moment dostrzegł łunę wesołego ognia na węgłach domu, który zaiste karczmą mógł się zwać. Ruszyli więc w te pędy ku wybawieniu.
    • @Kwiatuszek Bardzo nastrojowy, ciepły wiersz — pełen zimowych obrazów i spokojnej bliskości. Podoba mi się baśniowa atmosfera w scenach z księżycem i ‘lisią czapą’, która łagodnie kontrastuje z intymnością pierwszych strof. Ładny, kojący tekst.  Pozdrawiam ciepło. 
    • @Kwiatuszek Lekki, rytmiczny wiersz z trafną, codzienną obserwacją pośpiechu i gonitwy za ‘marchewką’. Podoba mi się ironia podana w prosty sposób — dzięki temu tekst jest czytelny i ma dobry flow. Przyjemna, klarowna miniatura.  Pozdrawiam serdecznie. 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...