Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Okłamali mnie. Czas nie leczy ran.
W roku 1943 mój dziadek Roman miał 12 lat.
Romek nie raz już wchodził na zakład, jak to nazywał, „tajnym przejściem”. Na terenie fabryki rosły jagody wielkości czereśni, jeżyny o smaku miodu oraz ocean grzybów: prawdziwków i kozaków; innych grzybów Romek nie zrywał.
To była „gra warta świeczki” powtarzał dziadek, kiedy opowiadał o czasach wojny. Kiedy to robił, zawsze siedział przy kwadratowy stole, tuż przy oknie.
Jedynym utrudnieniem, było to, by przejść niezauważonym obok budki strażnika – mawiał. W czasie deszczu było łatwiej. Strażnik rzadko wystawiał nos poza suchą wartówkę. Jeżeli unosił się papierosowy dym, spadający jak wodospad, z otworów widokowych; droga był wolna. A z nią całe bogactwo lasu, aż prosiło się by je zanieść do domu.
Matka Romka gotowała pyszne sosy grzybowe i robiła bułki z jagodami, na które rodzeństwo czekało z wypiekami na twarzy. Z jeżyn był pyszny kompot, którym pachniało w całym mieszkaniu.
Tego dnia dzień był pogodny. Niemiec nerwowo kręcił się koło strażniczej budki. Widać było, że coś go dręczy. Romek czekał w ukryciu na odpowiednią chwilę, by dostać się na teren fabryki. Minuty stawały się bezczasowe. Rozległ się tępy sygnał radiotelefonu. Każda wartówka była połączona kablem telegraficznym, grubości węża strażackiego, z centralą na bramie głównej. Romek usłyszał tylko zdecydowane – Ja vol – i Niemiec popędził w stronę wschodniego wejścia z PWP*. Sprawa musiała być pilna. Romek nie czekał. Ruszył znanym sobie przejściem i po chwili był po drugiej stronie kolczastego drutu. Wszedł do stróżówki. Na wieszaku strażnik zostawił płaszcz. Chłopak przeszukał kieszenie, nic nie znalazł, poza papierkami po cukierkach. Pod płaszczem na wieszaku wisiała jeszcze kabura z pistoletem. Romek wyciągnął broń, schował ją za pas spodni i wrócił skąd przyszedł. Dziś nie znalazł grzybów. Łup, który zabrał ze sobą, był wart o wiele więcej, o czym przekonał się w bliższej i dalszej przyszłości. Po powrocie do domu pistolet schował pod podłogą w spiżarni. Ta kryjówka była znana tylko jemu. Następnego dnia po powrocie ojca Romka z fabryki, matka podał obiad na stół. Cała rodzina usiadła do posiłku. Ojciec opowiedział jak to dziś rozstrzelano trzech mężczyzn z powodu kradzieży pistoletu. Żaden z mężczyzn nie przyznał się do winy i żaden nikogo nie wydał. Broni nie znaleziono.
W 1989 roku widziałem dziadka Roman. Leżał pijany na trawniku. Głowa tuliła się do krawężnika. Szedłem wtedy z kolegami do szkoły. Myślałem, że nie zwrócą na niego uwagi. Niestety, któryś z moich kumpli, zagadnął:
- Patrzcie! Ma nos jak truskawka.
- Ej, wujku! Daj na loda – krzyknął drugi.
- Zróbmy mu kieszenie. Pewnie ma trochę kasy?
Starałem się zbić ich z tropu. Musiałem to zrobić.
- Dajcie mu spokój. Znam go. To sąsiad mojego dziadka. Jakby mnie poznał, to byłby kanał. Chodźcie, spadamy.
Odpuścili. A ja noszę w sobie do dziś tamtą twarz. Twarz pijanego dziadka. Ojca mojego ojca. Ta twarz jest gorsza od sennych koszmarów. Jest jak tatuaż. Jak sznyt. Nie da się wymazać z pamięci. Tamtego dnia dziadek Roman stracił wnuczka. Przestałem nim być bezpowrotnie. Mogłem być sobą. Bezwzględnym i zimnym chłopakiem z blokowiska.
Jak przez grubą firankę pamiętam rok 1986. Głuchy strzał przeszył plac zabaw. Uciszył to spokojne miasto i przedziurawił ścianę w mieszkaniu numer 9. Nikt nie krzyknął. Nikt nie zapłakał. Nawet psy nie nastawiły uszu. Tylko dorośli zaczęli się schodzić za głosem huku.
Tamtego dnia Roman zabił miłość. A po zabójstwie miłości, umarła nasza rodzina. Rozsypaliśmy się jak domek z kart.
Wieczorami podsłuchiwałem rodziców. Rozmawiali o tym co zaszło. Ojciec płakał. Podobno dziadek podejrzewał babcię o zdradę. Drażniły go również jej modne sukienki. Nie pozwalał jej spotykać się z koleżankami. Każde wyjście do sklepu, w którym pracowała jako sprzedawczyni, wiązało się z niezliczoną ilością pytań, podtekstów i dociekań. Babcia żyła jak na niewidocznej smyczy, która ją uwierała. A on chciał zacisnąć pęta i mieć ją tylko dla siebie.
„Nie opuszczę cię, aż do śmierci" – powiedział, a ona osunęła się na podłogę w spiżarni. I roztrzaskała się konfitura z jagód. I spadły z półek marynowane grzybki. Dotrzymał słowa. Tym razem nie schował broni pod podłogą. Położył pistolet na stole, a sam usiadł na stołku przy kwadratowym stole. Wpatrywał się w ciało.
Wszystko ma swój koniec. Żądza, miłość i zazdrość. Czasem kończą się też naboje w magazynku. Wtedy ich nie zabrakło. A to co było w butelce zwietrzało, jak szczęśliwe zakończenie.

*PWP - Państwowa Wytwórnia Prochu założona w 1923 roku w Pionkach

Opublikowano

po pierwszym czytaniu - wiesz już. wrócę, jestem pod takim wrażeniem, że idę się przejść
:))
nareszcie, Rafał, czujesz prozę,
to już drugie - lekko, pomimo takiego ciężaru gatunkowego, pięknie poprowadzone opowiadanie.
idę, bo jestem na zadechu.
jest dobrze, R :)

p.s. literówki...a! chrzanić literówki :*

Opublikowano

Jestem pełna podziwu :) w tak króciutkim opowiadaniu upakować tyle emocji, sprawić, by czytelnik po prostu BYŁ razem z Romkiem, a potem cierpiał z jego wnukiem, to nie lada sztuka. Z pewnością to nie jest dzieło amatora, chyba czas do Zetki :) Pomijając zaburzenie chronologii, bo, jak rozumiem, to Twój świadomy zabieg (mimo, iż rodzi oczywiste pytania bez odpowiedzi), jedno tylko sformułowanie mi zgrzytnęło: "Jeżeli unosił się papierosowy dym, wypływający jak lawa, z otworów widokowych; droga była wolna" Lawa spływa w dół, dym przeciwnie, więc porównanie jest chybione. Poza tym, od strony technicznej, parę drobiazgów niewartych wzmianki. Pozdrawiam - Ania

Opublikowano

Czytając, ślozy mi pociekły, bo mój dom, smutek nawiedził ostatnio,
no może nie tak tragiczny jak w Twoim opowiadaniu, ale też zejściowy.

Zastanawiam się, jak to Bozia obdarza poezją i prozą, a właściwie głupstwa wypisuję,
bo wiadomo, że każdemu coś.

Zgadzam się z sugestią Ani, Twoje teksty już dawno dojrzały do Z.

Biały Panie, dziękuję za chwile wzruszenia, nie tylko z rozedrgania mojego wypływające.

Pozdrawiam, Leo.

Opublikowano

wróciłam. zacząłeś jak Bukowski :) po pierwszym zdaniu - strzale - nie sposób odejść.

nie mają szczęśliwego zakończenia takie historie
okłamali cię "czas nie leczy ran"
to rany stają się częścią nas
duszone wietrzone
zasypywane rozdrapywane
do końca jak obsesyjnie
obgryzane paznokcie
obłaskawienie cierpienia nienawiści
pozwala dopaść obolałemu ciału
to czego pragniemy
najbardziej

maski
"zimnego chłopaka z blokowiska"
beztroskiej maskotki klasowej
na twarzy dziewczyny po przejściach
spadną
gdy dotknie żywej tkanki
zaleczy

poezja


ty wiesz

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


chronologia jest świadomie zachwiana, do zetki się nie wybieram, a co do "lawy" to faktycznie klops
dziękuję Aniu za dobre słowa, które cieszą i mobilizują:)
pozdrawiam i najlepszego
r
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


jak Bukowski, Madziu to mój Bóg w prozie i poezji, a człowiek Bogu nie równy, więc nie śmiem się porównywać i być porównywanym z Mistrzem
dziękuję za wiersz:))
pozdrawiam i najlepszego
r
  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

REWELACJA
jeżeli kiedykolwiek używałam tego słowa, nie miało nigdy tak głębokiego znaczenia

że buzia mi się otworzyła
że łzy popłynęły
że głos mi zadrżał przy czytaniu na głos

nie będę mówić

po prostu dziękuję ;)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


to ja dziękuję za wyróżnienie jakim miało być czytanie tego tekstu na wieczorku
wyjaśniłem, dlaczego nie mogli go usłyszeć zgromadzeni goście, może kiedyś
to bardzo miłe, że aż tak przypadł do gustu:)
najlepszego i pozdrawiam
r
Opublikowano

Czas nie leczy ran, wódka nie leczy ran, śmierć nie leczy ran. Wszytko prowadzi w dół po równi pochyłej.
Brak mi słów. Mocno daje po głowie.

I dziękuję za natchnienie.

Pozdrawiam serdecznie:)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Choćby najwyższy sąd tu zadziałał  To familijną będzie tak sprawa Nazwisko nieznane ród rozwiedziony  A co ważniejszym jegomość to sprawia Data nieważna koledzy klapą  Małpą odchaczyć a na przybitkę uderzyć łapą   Wywód bez końca poprowadzony Rodowód zwodu już wywiedziony
    • @infelia dziękuję bardzo jestem marzycielem może ktoś kiedyś?
    • @infelia dziękuję bardzo za miłe słowa pozdrawiam serdecznie 
    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...