Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Od lat marzyło mi się lato słoneczne, bezchmurne, można by nawet powiedzieć – upalne. Innymi słowy lato, jakie przez cały ten czas kołatało się nieśmiało w rozmytych wspomnieniach sielskiego dzieciństwa, spędzanego w ogrodzie rodzinnego domu.
Takie, które pozwoli ganiać na bosaka i sprawi, że skóra zmieniając kolor z bladozielonego, na mlecznoczekoladowy, na nowo odkryje ukryte przymioty nietuzinkowej urody.
Ponieważ, odkąd skończyłam liceum – minął dobry szmat czasu – oczekiwanie na prawdziwe lato przybrało już rozmiary obsesji, a każdy kolejny sierpień kończył się westchnieniem rozczarowania.
Czas pokazał jednak, że lata które minęły, a których uroku nie doceniałam we właściwym czasie, urok z pewnością posiadały i odtąd przyrzekam solennie doceniać każdy dzień w okresie między czerwcem a początkiem września, gdzie temperatura nie przekracza 28 st., a deszcz i owszem – lubi sobie czasem pokropić.
A było tak…
Brak możliwości zarobkowych i w ogóle jakichkolwiek możliwości, zesłał mnie po studiach z maleńkiego, plotkarskiego miasteczka do kolebki rodzimego biznesu – tj. do stolicy. Stolica, nie zrobiła na mnie odpowiednio dobrego wrażenia strasząc ogólnym architektonicznym bałaganem, poplątanymi sznurówkami szerszych i węższych ulic i nieprzytomnymi spojrzeniami spieszących dokądkolwiek przechodniów. Dla pewności zdarzyło mi się zajrzeć do kilku mijanych wózków, aby przekonać się czy okoliczna ludność rodzi się z obłędem w oczach, czy jest to jedynie cecha nabyta, która ujawnia się w sprzyjających okolicznościach – tj. biegu z przedszkola do linii tramwajowej nr 9, a potem do najbliższego przystanku Metra, skąd po do jechaniu do stacji docelowej – już tylko siedem minut do pracy.
Niemowlęta zwykle wyglądały normalnie, śpiąc słodko w niebieskich lub różowych koszulkach i wózkach znacznie lepszego gatunku niż te, które zdarzyło mi się oglądać w rodzimym miasteczku X.
Sądząc po jakości i fasonach ubranek, można by nawet zaryzykować twierdzenie, że były to niemowlęta wybrane, jakościowo lepsze i z pewnością świadome swojej płci, bowiem począwszy do piłeczki cierpliwie pląsającej nad główką dzieciątka po fason bucików na mikroskopijnych jeszcze nóżkach (bywało, że były to prawdziwe adidasy) – wszystko zdawało się tworzyć obraz albo silnego, zdecydowanego mężczyzny w rozmiarze XXS, albo przyszłej, świadomej swoich atutów kobietki. Niemniej dzieci, kiedy tylko otworzyły oczy – wszędzie darły się jednakowo donośnie – żądając od potencjalnego opiekuna natychmiastowego spełnienia zachcianki, jaką mogło być cokolwiek. Od najbardziej prymitywnych, w postaci jedzenia i picia, po wyszukane samolociki, bujanki i poklepywanki po wybranych częściach miniaturowych ciał. Jednym słowem ,pomijając całą otoczkę w postaci ubranek, wózków, rozwijających wyobraźnię bibelotów – dzieci wszędzie były takie same. Rozdarte, nieznośne, a mimo to niezwykle pożądane zarówno przez tych, którzy mieli już swoje, jak i przez tych, którzy jeszcze nie mieli, ale bardzo już chcieli mieć. Pożądanie to wydawało mi się zupełnie zrozumiałe, bowiem śpiące dzieci zawsze stanowiły odpowiednik wyobrażenia niewinnego aniołka, a brak skrzydełek, spowodowany był jak sądzę uzasadnioną troską Pana Boga o to, żeby się za szybko nie pogubiły.
Poza tym takie dziecko dopóki spało - zawsze stanowiło tajemnicę. Chwila spokoju po przebudzeniu, albo w rzadkich przypadkach uśmiech niewinny i pełen wdzięczności – stanowiły bowiem nieocenione źródło szczęścia, dla tych którzy z racji pełnionej funkcji szczycili się obowiązkiem zapewnienia danemu dziecku opieki.
I wierzcie mi – żaden awans społeczny nie mógł się równać z uczuciem spełnionego rodzicielstwa, gdy dziecko zamiast drzeć się, zawodzić czy kwilić, uśmiechało się jakby nic od nikogo nie chciało.
Niemniej dzieci były jedyną normalną rzeczą jaką po szczegółowej analizie udało mi się wytropić w rodzimej metropolii.
Jednak wracając do upałów…
Na początek należy stwierdzić z całym przekonaniem, że lato w mieście, (jakkolwiek zachwalane przez okoliczne samorządy, próbujące gorączkowo zapewnić co biedniejszym dzieciom jako – taką opiekę) jest najdelikatniej rzecz ujmując, nieco uciążliwe.
O ile na obrzeżach miasta można spróbować przetrwać zachłannie wypatrując z balkonów na czwartym piętrze czubków drzew w oddalonym nieco lesie, o tyle centrum stanowi już pewne wyzwanie nawet dla najbardziej wytrwałych plażowiczów i zwolenników sztuki surwiwal.
Rozgrzane mury, ulice, a nawet krawężniki i fontanny z upodobaniem oddają ciepło gdzie i komu popadnie, nie zważając na profilaktykę zdrowotną potencjalnych przechodniów.
Co do fontann – kapią się w nich gównie jednostki młode i bardzo młode, którym nie przeszkadza kąpiel w wodzie o temperaturze i konsystencji dobrze podgrzanej zupy pomidorowej.
Choć trudno w to uwierzyć uciążliwości upałów zaczynają się już w momencie próby wietrzenia pomieszczeń, gdzie powietrze ciężko sapiąc za oknem ani myśli wtargnąć do wnętrza z ożywczym westchnieniem letniego zefirku. Zatem wszelkie próby wymiany powietrza na nieco lżejsze kończą się co najwyżej kolejnym zimnym prysznicem.
Bez wątpienia, dość poważny problem stanowi dotarcie do pracy komunikacją miejską, gdy nogi odmawiając posłuszeństwa i uporczywie zginają się w stawach kolanowych, dając znać, by usiąść na opuszczonym właśnie miejscu, a wzrok, śledząc wielką plamę potu na koszuli wychodzącego pasażera stanowczo odradza siadania. Bez wątpienia dobrze jest wtedy zawisnąć na drążku, mając nadzieję, że środek komunikacji będzie jechał naprawdę szybko, a tłok nie będzie na tyle duży, aby inni zechcieli się do nas przytulić z tej, tamtej i jeszcze innej strony.
Myślę, że zapachy lata w komunikacji miejskiej, choć mogłoby stanowić odrębne opracowanie, nie wymagają większego komentarza, dla tych którzy posiadają choć trochę wyobraźni. Dla porządku warto tylko wspomnieć, że nie mają one nic wspólnego z odległym wspomnieniem, jakie zachowało się w zaułkach pamięci po świeżo skoszonej trawie, czy słonecznym poranku.
Wydawało mi się, że w takich okolicznościach warto uważnie przyglądać się mijanym staruszkom płci obojga, którzy jako szczególnie podatni na ataki złego samopoczucia, mogą wymagać pomocy przypadkowego przechodnia.
Wyleczyła mnie jednak ze złudzeń pewna urocza, na oko ponad osiemdziesięcioletnia babcia.
W czterdziestostopniowym upale klęczała przy rogu jednej z położonych w samym sercu stolicy kamienic. Siwa głowa, zmarszczki, pełne doświadczenia niebieskie oczy, bardzo porządne ubranie i ciężki oddech, dochodzący z głębi drobnego ciała – podpowiadały mi, iż należy zaoferować pomoc i nie będzie ona odrzucona.
Podeszłam i grzecznie spytałam, czy nie potrzebuje pomocy.
Sapanie urwało się nagle. Babcia spojrzała na mnie bystro i donośnym głosem odpowiedziała:
- Daj spokój. Spierdalaj!

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

nie znoszę lata w mieście, 28 stopni to teraz marzenie, standard stanowi 35 - ohyda. czekam na jesień z utęsknieniem, na chłód, na lekki wiaterek. a lato w mieście z wrzeszczącymi dewotkami w centralnych punktach miasta jest po prostu nie do zniesienia. dlatego twoja babcia uśmiechnęła mnie i wzbudziła, niezamierzoną zapewne, sympatię! :))))))))))))))
'spierdalaj" miało bez wątpienia podtekst osobisty i o to chodzi! absolutna wolność - również formy indywidualnej wizualizacji!
mam nadzieję, że babcia nie klęczała pod kamienicą za pomnikiem pewnego króla na koniu
:))))))))))))))
ale Ci przygrzało, Aga!
buziak!
fajna ta analiza socjologiczno-meteorologiczna!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Pani Dyrektor ogłosiła, że na Wigilię zostaną zaproszeni najlepsi maturzyści z ostatnich dwudziestu lat. Jak się okazało było to zaledwie kilka osób. Inicjatorem okazał się tajemniczy sponsor, który opłacił catering szkolnej Wigilii i DJ"a pod tym jednym warunkiem...

      Frekwencja dopisała, catering i DJ również stawili się punktualnie.

      Na początku był opłatek, życzenia, kolędy a później, no a później, to trzeba doczytać.

       

      Na scenę wyszła pani Krysia, woźna, która za zgodą pani dyrektor miała zaśpiewać Cichą noc. Pojawiła się umalowana, elegancka w swojej szkolnej podomce i zaczęła śpiewać, ale nie dokończyła, bo ujrzała ślady błotka na parkiecie. Oj, się zdenerwowała babeczka, jakby w nią piorun strzelił. Trwała ondulacja w mig się wyprostowała i dziwnie iskrzyła, jak sztuczne ognie. Przefikołkowała ze sceny, czym wywołała konsternację zgromadzonych, bo miała około siedemdziesiątki i ruszyła w stronę winowajcy. Po drodze chwyciła kij od mopa z zamiarem użycia wobec flejtucha, który nie wytarł porządnie obuwia przed wejściem. Nieświadomy chłopak zajęty gęstym wywodem w stronę blondynki otrzymał pierwszy cios w plecy, drugi w łydki i trzeci w pupę. Odwrócił się zaskoczony i już miał zdemolować oprawcę ciosem, gdy na własne oczy zobaczył panią Krysię, woźną, złowrogo sapiącą i charczącą w jego stronę i zwyczajnie dał nogę.

       

      – Gdzieeee w tych buuutaaach pooo szkooole?! Chuuliganieee! – Ryknęła Pani Krysia i jak wściekła niedźwiedzica rzuciła się w pogoń za chuliganem.

       

      Zgromadzeni wzruszyli ramionami i wrócili do zabawy. DJ, chcąc bardziej ożywić atmosferę, puścił remiks „Last Christmas”, od którego szyby w oknach zaczęły niebezpiecznie drżeć.

       

      Wtedy to się stało.

       

      Wszystkich ogarnęło dzikie szaleństwo. No, może nie wszystkich, bo tylko tych, którzy zjedli pierniczki.

      Zaczęli miotać się po podłodze, jakby byli opętani. Chłopcy rozrywali koszule, dziewczęta łapały się za brzuszki, które błyskawicznie wzdęły się do nienaturalnych rozmiarów. Chłopięce klatki piersiowe rozrywały się z kapiszonowym wystrzałem i wyskakiwały z nich małe Gingy. Brzuszki dziewcząt urosły do jeszcze większych rozmiarów i nagle eksplodowały z hukiem, a z ich wnętrza wysypał się brokat, który przykrył wszystko grubą warstwą.

      Muzyka zacięła się na jednym dźwięku, tworząc demoniczny klimat.

       

      Za to w drzwiach pojawił się niezgrabny kontur, który był jeszcze bardziej demoniczny.

      Sala wstrzymała oddech, a Obcy przeskoczył na środek parkietu szczerząc zęby, na którym widoczny był aparat nazębny.

       

      – Czekałem tyle lat, żeby zemścić się na was wszystkich!

       

      – Al, czy to ty? – zapytał kobiecy głos.

       

      – Tak, to ja, Al, chemik z NASA. Wkrótce na Ziemi pojawią się latające spodki z Obcymi, którzy wszystkich zabiją.

       

      – Chłopie, ale o co ci chodzi?

      – zapytał dziecięcym głosem ktoś z głębi sali.

       

      – Wiele lat temu na szkolną Wigilię upiekłem pyszne pierniczki. Zostały zjedzone do ostatniego okruszka, ale nikt mi nie podziękował, nikt mnie nie przytulił, nikt nie pogłaskał po główce, nikt mnie nie pobujał na nodze. Było mi przykro. Było mi smutno. Miałem depresję!

      Nienawidzę was wszystkich!

       

      Tymczasem na salę wpadła pani Krysia, woźna, kiedy zobaczyła bałagan, dostała oczopląsu, trzęsionki, wyprostowana trwała ondulacja stała dęba i zaryczała na całą szkołę:

       

      – Co tu się odbrokatawia!

       

      – Ty, stary patrz, pani Krysi chyba styki się przepaliły. – Grupka chłopców żartowała w kącie.

       

      Pani Krysia odwróciła się w ich stronę i poczęstowała ich promieniem lasera. To samo zrobiła z chłopcami-matkami małych Gingy i dzięwczętami, które wybuchły brokatowym szaleństwem.

      – Moja szkoła, moje zasady! – krzyknęła pani Krysia, woźna.

       

      Na szczęście nie wszyscy lubią pierniczki.

       

      Maturzyści, zamiast uciekać, wyciągnęli telefony. To nie była zwykła Wigilia – to była `Tykociński masakra`. DJ, zmienił ścieżkę dźwiękową na „Gwiezdne Wojny”.

       

      Grono pedagogiczne siedziało na końcu sali, z daleka od głośników DJ'a, sceny, całego zamieszania i z tej odległości czuwali nad porządkiem. Nad porządkiem swojego stolika.

       

      Później Pani dyrektor tłumaczyła dziennikarzom, że Wigilia przebiegła bez zakłóceń, a oni robią niepotrzebny szum medialny.

       

      Nie wiadomo, co stało się z chemikiem z NASA, ale prawdą było, że pojawiły się spodki, ale nie z UFO, tylko na kiermaszu świątecznym, które każdy mógł dowolnie pomalować i ozdobić.

       

      Pani Krysia, woźna, okazała się radzieckim prototypem humanoidów - konserwatorów powierzchni płaskich.

       

      To była prawdziwa Tykocińska masakra, która zaczęła się niewinnie, bo od...

       

      Wesołych Świąt!

       

       

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • BITWA MRÓWEK   Pewnego słonecznego dnia wracałem do domu z grzybobrania. Obszedłem jak zwykle swoje ulubione leśne miejsca, w których zawsze można było znaleźć grzyby, lecz tym razem grzybów miałem jak na lekarstwo. Zmęczony wielogodzinnym chodzeniem po pobliskich lasach w poszukiwaniu grzybów i wracając z mizernym rezultatem nie było powodem do radości i wpływało negatywnie na ogólne samopoczucie. Pogoda raczej nie dopisywała i tutaj mam na myśli deszczową pogodę, lecz nie można było tego nazwać suszą. Wiadomo jednak, że bez deszczu grzyby słabo rosną albo wcale.  Grzybiarzy również było niewielu co raczej nikogo nie może zdziwić podczas takiej pogody. Wracałem więc zmęczony i z prawie pustym koszykiem, a że do domu było jeszcze kawałek drogi, postanowiłem odpocząć sobie przysiadając na trawie, która dzieliła las z drogą prowadzącą do domu. Polanka pachniała sianem, a świerszcze cały czas grały swoją muzykę, tak więc po chwili zapadłem w drzemkę.  Słońce przygrzewało mocno, a w marzeniach sennych widziałem lasy i bory obfitujące w przeróżne grzyby, a wśród nich prym wiodły borowiki i prawdziwki, były tam również koźlaki, osaki, podgrzybki, maślaki i kurki.  Leżałem delektując się aromatem siana czekającego na całkowite wysuszenie, a przy słonecznej pogodzie proces ten był o wiele szybszy. Patrząc w bezchmurne niebo nie przypuszczałem, że za chwilę będę świadkiem interesującego, a nawet fachowo mówiąc fantastycznego widowiska.  Wspomniałem już, że w pobliżu polanki gdzie odpoczywałem przebiega piaszczysta leśna droga i właśnie na niej miało odbyć się to niesamowite widowisko. Ocknąłem się z drzemki i zamierzałem ruszać w powrotną drogę do domu, gdy nagle zobaczyłem mrówki, mnóstwo czarnych mrówek krzątających się nieopodal w dziwnym pośpiechu. Postanowiłem więc pozostać ukrywając się za pobliskim drzewam obserwując z zainteresowaniem poczynania tychże mrówek. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Mrówki gromadziły się na tej piaszczystej drodze i było ich coraz więcej, lecz bardziej zdziwiło mnie co innego w ich zachowaniu. Zaczęły ustawiać się rzędami, jedne za drugimi, zupełnie jak ludzie, jak armia szykująca się do bitwy. Zastanawiałem się po co to robią, ale długo nie musiałem czekać na wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, ponieważ właśnie z drugiej strony drogi zobaczyłem nadchodzące w szyku bojowym masy czerwonych mrówek. Cdn.       *********************************
    • Plotkara Janina, jara kto - lp.   Ma tara w garażu tu żar, a gwara tam.   To hakera nasyła - cały San - areka hot.   Ma serwis, a gra gar gasi, wre sam.   Ima blok, a dom - o - da kolbami.   Kina Zbożowej: Ewo, żab zanik.   Zboże jeż obzikał (kłaki).   (Amor/gęba - babę groma)   A Grażyna Play Alp, anyż arga.   Ile sieci Mice i Seli?   Ot, tupiąca baba bacą iputto.                      
    • Ma mocy mało - wołamy - co mam.    
    • Kota mamy - mam, a tok?  
    • A ja makreli kotu, koguta lisi Sila. -  tu go kuto  kilerka Maja.          
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...