Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Podstawiony roz II (reaktywacja)


asher

Rekomendowane odpowiedzi

Codziennie wstaję z łóżka, choć wcale nie mam na to ochoty - pomyślałem, odrzucając kołdrę - Codziennie zajmuję pozycję na tej samej barykadzie i strzelam ślepakami w stronę walca życia, który pędzi w moją stronę. Sięgnąłem po zeszyt w twardej okładce i niedbale zapisałem tę myśl obok tysięcy innych, bezładnych, nie pasujących do siebie, niemożliwych do zebrania w sensowną całość. Tak wyglądał mój dorobek intelektualny z ostatnich kilku lat. Odłożyłem zeszyt i nagle stwierdziłem, że nie jestem sam.
Obok mnie leżała Kinga albo Krysia - nie byłem pewien. Oddychała ciężko, zwieszając głowę poza krawędź łóżka. Wróciliśmy nad ranem w stanie silnego upojenia i po naprawdę krótkich manewrach miłosnych, natychmiast zasnęliśmy.
Poznałem ją przypadkowo. Przysiadła się do mnie w kawiarence ogródkowej i popijała wódkę z sokiem porzeczkowym, podzwaniając kostkami lodu. Zajmowałem samotnie dwuosobowy stolik, więc w przypływie śmiałości postanowiła mnie zagadnąć. Wiosenny wieczór był tak piękny, że nie chciało mi się wracać do domu. Po pracy wybrałem się do kina. Kupiłem drożdżówkę, peta Pepsi i zniknąłem w pustawej sali studyjnego ośrodka akademickiego, by wraz z grupką samotnych maniaków kina artystycznego w absolutnej ciszy podziwiać estetyczne walory filmu. A było na co patrzeć. Nie zrozumiałem wszystkiego, ale nie starałem się filtrować odbioru przez logikę. Napawałem się fakturą zdjęć, kompozycją planów, inwencją operatora, strategią pogmatwanej narracji. Film oddziaływał bardziej na podświadomość, więc skutki jego wpływu miałem dopiero odczuć. W zamyśleniu powlokłem się wąskimi uliczkami, wymijając tłumy roześmianych turystów i zakochanych par. Ich widok przypomniał mi, że dawno z nikim nie spałem. Minęło już pół roku, odkąd odeszła Ola, zostawiając mnie samemu sobie i miłosnej obsesji, jaką ją na skutek rozstania obdarzyłem. Nie warto było doszukiwać się w tym czyjejkolwiek winy. Pewnie leżała gdzieś pomiędzy pechem, grą przypadków i zwykłą ludzką niedoskonałością. Nie zwykłem narzekać z powodu osamotnienia, ale od czasu do czasu organizm upominał się o swoje. Na dodatek podczas spaceru pewien czynnik zewnętrzny obudził we mnie zapomnianą ambicję. Po drugiej stronie ulicy zauważyłem Radka - kumpla jeszcze z liceum. Szedł sennym krokiem z przytuloną do siebie kobietą. Była tak atrakcyjna, że przechodnie potykali się o własne nogi. Jej uroda w zderzeniu z przeciętnością Radka wzbudzała we mnie niezdrowe emocje. Gapiłem się na nich, nie mogąc zrozumieć co takie bóstwo widzi w tym nieudaczniku. W końcu machnąłem na to ręką i poszedłem swoją drogą. Wtedy, jakby na pocieszenie, w ogródkowej kawiarni przysiadła się do mnie sympatyczna kobieta. To wystarczyło, bym nie był w stanie przejść obok niej bez słowa.
- Dziękuję – rzekła czując chyba, że jest mi winna wyjaśnienie - Umówiłam się tutaj z kimś, ale nie ma wolnych miejsc. Już rozbolały mnie nogi.
- Co za nieodpowiedzialny człowiek - wyraziłem nieszczere oburzenie i wróciłem do sączenia swojego piwa.
- No, wie pan - podjęła łagodnie - Czas rozbija więzy.
Nie wiedziałem co dalej mówić. Od dawna nie rozmawiałem z nikim obcym, więc wszelkie formy kulturalnego bajdurzenia z nieznajomymi wyparowały mi z głowy. Na szczęście ona też nie była skłonna do rozmowy. Siedzieliśmy naprzeciw siebie w milczeniu, podczas gdy ludzie wokół nas wyrzucali z siebie całą masę pustych słów i zaśmiewali się do żywego. W tym ogólnym hałasie nasze milczenie urastało do rozmiarów kontrkultury.
Po jakimś czasie, gdy już trzecia szklanka idealnie schłodzonego piwa rozrzedziła mi krew, to milczenie wydało mi się zupełnie idiotyczne. Miałem zresztą pretekst, żeby na nowo nawiązać rozmowę, bo człowiek, z którym moja sąsiadka była umówiona, wciąż nie nadchodził.
- Nie przychodzi - mruknąłem niby do siebie.
Kobieta wbiła we mnie nieobecne spojrzenie.
- Pan też na kogoś czeka? - spytała ciepło.
- Miałem na myśli panią.
- Och, proszę się nie martwić - machnęła elegancko dłonią - To dla mnie żadna strata. Ten człowiek nic już dla mnie nie znaczy.
Rozochocony jej szczerością, nabrałem niebywałej inwencji.
- Wierzy pani w moc przypadku? - zagadnąłem z, jak mi się wydawało, czarującym uśmiechem.
- A czy przeciwstawia pan to wierze w Boga? - odparła pytaniem, które nieco zbiło mnie z tropu.
- W tej rozmowie niekoniecznie - wzruszyłem ramionami.
- Wobec tego wierzę. Przypadek potrafi wiele zdziałać.
- No, właśnie! Może to ja miałem się tu zjawić, zamiast niego.
Kobieta spojrzała na mnie uważnie i uśmiechnęła się zagadkowo, zapraszając do flirtu. Natychmiast odurzyło mnie bijące od niej ciepło.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć – powiedziałem, nerwowo dobierając słowa - Ja lubię być sam. Tylko czasem poruszy mnie czyjaś twarz. Tak na przykład, jak pani. Wtedy muszę dowiedzieć się, co się za tą twarzą kryje.
Kobieta roześmiała się bez złośliwości.
- Niezły z pana bajerant. Poproszę jeszcze raz to samo.
W lot pojąłem, że jestem na dobrej drodze. Zamówiłem jej drinka i z lubością przyglądałem się jej rysom, odkrywając kolejne ciekawe elementy. Mogłem tak siedzieć i patrzeć, i nic więcej nie robić, ale wychowanie nakazywało zabawiać damę. Plotłem więc rozmaite głupoty, starając się nie odkrywać zbyt wiele tajemnic. Ona w rewanżu opowiedziała mi o swoim życiu, choć do końca nie wierzyłem w jej prawdomówność. Zwierzyliśmy się sobie z własnej fikcji i to pomogło zbudować pierwsze mosty. Po godzinie byliśmy, jak cała reszta - plotkowaliśmy o stosunkach damsko-męskich, obśmiewaliśmy własne kompleksy, opowiadaliśmy głupie dowcipy. Grubo po północy znaleźliśmy się w moim łóżku, by udzielić sobie wzajemnej seksualnej posługi. Więcej w tym było sztubackiej zabawy, niż seksu, ale bawiliśmy się doskonale, zrywając zasłonę prysznicową, zalewając łazienkę i przewracając stół w pokoju.
Obudziła się, kiedy wróciłem z łazienki. Ten widok przyprawił mnie o mdłości. Miała koszmarnie rozmazany makijaż, zburzoną fryzurę i popielatą cerę, a poza tym w niczym nie przypominała kobiety, którą poznałem zeszłego wieczoru. Ja chyba wzbudzałem w niej podobne uczucia, bo tylko czekała, aż zostawię ją samą, żeby mogła wyjść z pościeli. Ubrała się nadzwyczaj szybko i znikła z taką samą lekkością, z jaką się pojawiła. Dałem jej wizytówkę, choć wiedziałem, że już nigdy jej nie spotkam. Kwadrans później znalazłem w kieszeni spodni jej koronkowe majtki.
Zwlokłem się z łóżka i rozsunąłem zasłony. Radosne światło wpadło do pokoju i odkryło panujący tam bezwstydny bałagan. Na podłodze walały się części garderoby, które porzuciłem zeszłego wieczora, pety wiły się w popielniczce niby zadeptane stworzonka, na stole leżały drobne przedmioty z niedbale opróżnionych kieszeni. Nie zważając na to, podszedłem do okna i wyjrzałem na świat. Na parkingu w dole sąsiedzi z szóstego piętra pakowali bagaże do swojego kombi. Nawet ich nie znałem. Współżycie na wielkim blokowisku wcale nie wymaga posiadania wiedzy na temat ludzi, z którymi się mieszka. Wręcz przeciwnie, w obliczu przytłaczającej kondensacji, ludzie dążą do chronienia własnej prywatności, bo się boją, że zbiorowość może im chcieć ją zagrabić.
Winda, rzecz jasna, nie działała – już od tygodnia! Po wyjściu z bloku, starym zwyczajem odwiedziłem kiosk i kupiłem papierosy. Nie zapaliłem jednak. Nigdy tego nie robiłem na czczo. Nie wiem, czy to zdrowiej, czy nie, liczy się wygoda. Po śniadaniu i dobrej kawie papieros osiąga pełnię smaku, więc każdego dnia celebrowałem tę chwilę z wielką pieczołowitością. Wszystkie pozostałe papierosy wypalone potem były już tylko przykrym skutkiem nałogu - nie smakowały, ale nie można było od nich uciec.
Biomasa na przystanku zgęstniała tak bardzo, jak gdyby przynajmniej od godziny nie przejechał żaden tramwaj. Ustawiłem się pośród tłumu, usiłując poczytać książkę. Zawsze czytywałem w drodze, choćby to był jeden przystanek. Obecność tego tłumu ludzi wyjątkowo mi przeszkadzała. Co linijkę, zerkałem, czy mnie nie otaczają, nie próbują wchłonąć w swoje pulsujące wnętrze. W końcu nadjechał zatłoczony tramwaj. Masa ruszyła z do drzwi, lecz było sprawą oczywistą, że wszyscy się nie zmieszczą. Nawet nie drgnąłem, widząc histeryczne wysiłki niektórych podróżnych. Kiedy tramwaj odjechał, na przystanku zostało jeszcze kilkanaście osób. Ale następny nie nadjeżdżał, mimo iż zazwyczaj częstotliwość ich pojawiania się była zadowalająca. Ze zgrozą obserwowałem, jak biomasa gęstnieje na nowo i nerwy zaczynały mnie opuszczać. Do momentu przyjazdu kolejnego tramwaju nagromadziło się tyle osób, że znów nie było szans, aby wszyscy weszli. Wściekły, poszedłem do pracy piechotą.
Znalazłem się tam w ciągu siedmiu minut. Szklane drzwi, dwanaście schodów, zakręt, trzy schody, znów szklane drzwi, fotel, stolik, komputer - z niezwykłą zjadliwością uderzyła mnie moja własna rutyna. Potrząsnąłem głową. Nie pomogło. Usiadłem ciężko i włączyłem komputer. Te same bełkoczące rzędy cyfr i liter na ekranie, znajome mamrotanie maszyny, prośba o login i hasło osobiste, mechaniczna bieganina palców po klawiaturze, charakterystyczny sygnał informujący, że jest nowa poczta. Z nadzieją przejrzałem wiadomości. Żadna z nich nie wzbudziła mojego ożywienia. Oczekiwałem czegoś oryginalnego, tymczasem otrzymałem same informacje służbowe. A to ktoś z działu telemarketingu polecał nową knajpę w mieście, a to szefostwo zawiadamiało, że plan na dany miesiąc jest bliski wykonania, lecz musimy się jeszcze trochę postarać, a to księgowość przysyłała jakiś alarmujący komunikat.
Pora była dość wczesna, toteż pomieszczenia biurowe zionęły pustką. Telefony dzwoniły, jak oszalałe, lecz nie chciało mi się odbierać. Gdzieś w pokojach szefów kręciła się sprzątaczka z odkurzaczem. W kuchni natknąłem się na Jowitę, która robiła sałatkę warzywną. Zaszedłem ją od tyłu i zasłoniłem jej oczy. Zaśmiała się tylko.
- Te ręce poznałabym zawsze.
Pokiwałem jej palcem z żartobliwą przyganą, mówiąc, że ktoś może pomyśleć, że te ręce znają także ją.
- Ludzie mogą myśleć, co chcą - wzruszyła ramionami i widząc moje żarłoczne spojrzenie, dodała - Zrobiłam więcej. Polecam pyszną sałatkę i chlebek cebulowy ze świeżutkim masełkiem.
Przełknąłem ukradkiem ślinę i zająłem się przygotowaniem kawy. Przypomniałem sobie, jak ostatnio Jowita strofowała mnie za picie kawy do śniadania i posiłków w ogóle. Podobno to niezdrowo i należy odczekać przynajmniej dwadzieścia minut, ale z zadziwiającą regularnością to ignorowałem. Lubiłem śniadania z Jowitą, bo nie miałem w zwyczaju jeść z rana mięsa ani wędlin, a ona była wojującą eko-wegetarianką. Dostawałem więc każdego ranka coś z nabiału albo pyszną sałatkę warzywną. Kolacji nigdy z Jowitą nie jadałem, bo po pierwsze każde z nas miało własne życie, a po drugie wieczorem wolałem coś bardziej tuczącego.
Ta praca wykańczała Jowitę w przygnębiającym tempie. Nie cierpiała jej, wykonywała ją wyłącznie po to, żeby przeżyć. Osiągnęła punkt krytyczny swoich możliwości i nie była już w stanie dokonać rewolucji - spróbować czegoś innego. Nie dziwiłem się, że była coraz bardziej zgorzkniała, przerażało mnie jedynie to, że tak łatwo się poddała. Wydawało mi się zawsze, że starzejemy się, bo na to pozwalamy, bo starość staje się nami, a nie my nią, bo chwile beztroski pomiędzy napadami bólu poświęcamy na przewidywanie, kiedy znowu przyjdzie cierpienie. Nie lubiłem pracy w reklamie podobnie, jak Jowita, jednak chwilowo potrafiłem swoją niechęć obrócić w pasję działania. Poza tym byłem dużo młodszy, a młodsi mogą więcej. Przed ostatnią podwyżką szefowie działów sporządzili raporty na temat podległych im pracowników. O mnie było tyle, że mam pomieszaną hierarchię wartości i z tego powodu popełniam dużo błędów, a poza tym jestem solidnym, przydatnym pracownikiem. To pierwsze spodobało mi się szczególnie, ponieważ tak właśnie sobie to wszystko urządziłem. Nie miałem zamiaru brać udziału w wyścigu szczurów, piąć się po kolejnych szczeblach drabiny, tak czy owak prowadzącej do emerytury i na cmentarz - chciałem tylko przetrwać te chwile życia, które były niemiłe i poddać się tym, które mogły mi coś dać. A do tego potrzebne były pieniądze. Zdawało mi się, że jestem w stanie odkryć w sobie cechy tak wymagane przez współczesnych pracodawców: radość życia, komunikatywność, kreatywność, dyspozycyjność i tak dalej.
Sałatka smakowała wyśmienicie. Zagryzłem ją dwoma kromkami chleba cebulowego i obficie zapiłem kawą. I byłem gotów do pracy. Usiadłem z powrotem przy moim wywalczonym po roku pracy biurku, przed wywalczonym przy tej samej okazji komputerem i spróbowałem ustalić harmonogram zadań na cały dzień. Z reguły starałem się porządkować obowiązki według ważności i przydatności, lecz zazwyczaj niewiele z tego wychodziło.
W biurze zaczęły się pojawiać kolejne osoby i zanim zdołałem cokolwiek zrobić, okazało się, że wokół huczy gwar porannych rozmów. Po raz kolejny zadałem sobie niepotrzebne, absurdalne pytanie: co ja tutaj robię ? I po raz kolejny udzieliłem sobie tej samej odpowiedzi. Przed kilkoma laty na moim piętrze w akademiku mieszkało 19 poetów, 12 prozaików, 6 malarzy i 4 dramatopisarzy. Oczywiście były też krzyżówki - i to zarówno w obrębie jednej sztuki, jak i w obrębie kilku czy kilkunastu. Przestało mi się to podobać. Pomyślałem sobie: niech inni piszą, malują, robią zdjęcia i komponują muzykę, ja będę pracował w reklamie. Zawładnęła mną żądza pieniądza, sukcesu, spełnienia. Podjąłem pracę w agencji akwirującej ogłoszenia do wszelkiego rodzaju mediów i tak już zostało. Praca ta nie zmuszała do myślenia - przynajmniej nie w tym sensie, w jakim nauczyliśmy się to rozumieć - była popłatna i stwarzała spore perspektywy na przyszłość, jeżeli ktoś potrafi żyć tylko nią i utożsamić się całkowicie z firmą, dla której pracuje. Mnie się zdało, że tak właśnie robię. Szybko rozwinąłem branżę, którą zaniedbał mój poprzednik i już po paru miesiącach utwierdziłem się w przekonaniu, że mogę pracować w ten sposób przez długie lata. Tworzyłem inaczej. Zajmowałem się copywritterstwem, robieniem autoreklam, pomysłami na telemarketing i lepsze formy dotarcia do potencjalnego klienta.
Dzień pracy zaczął się fatalnie. Najpierw stwierdziłem, że ktoś strasznie nasmrodził w ubikacji i zapomniał użyć odświeżacza powietrza, potem okazało się, że źle skalkulowałem ceny spotów reklamowych w pewnym radiu i naraziłem klienta na straty, a wreszcie zadzwonił jeden z prezesów dobrze rokującej firmy i zapowiedział, że wycofuje się z prowadzonej przeze mnie kampanii. Cisnąłem słuchawkę i wybiegłem na ulicę. Brała w łeb nie tylko wizja spektakularnego sukcesu, ale także ewentualna prowizja, za którą zamierzałem wyremontować mieszkanie. Na zewnątrz, ku swej bezdennej zgryzocie, natknąłem się na kroczącego do pracy szefa. Pozdrowiłem go z nadzieją, że tym razem oszczędzi mi docinków, ale gdzie tam. Minął mnie i dopiero potem zawołał po imieniu, udając, że coś sobie właśnie przypomniał. Pochylił się i nie patrząc mi w oczy, wymruczał flegmatycznie:
- Sprzedaż ci spada.
- Taki okres. Ale to minie - odparłem z pociemniałą twarzą.
- Zrób z tym coś - pokiwał głową i zniknął w korytarzu.
Splunąłem z pogardą, bo żadna inna forma protestu nie przyszła mi na do głowy. Drażnił mnie sposób, w jaki z nami rozmawiał. Przeszedł tę samą drogę, którą my teraz przechodziliśmy, tylko w lepszych warunkach. Kiedy zakładał ze swoją wspólniczką agencję reklamową, rynek dopiero się tworzył i wszyscy się wszystkiego uczyli. Teraz bazy danych się dublowały, a klientów dzielono na takich, którzy pracują z nami, takich, którzy z nami współpracują, nie zamykając drogi przed innymi i takich, których należało jakimś cudem przekonać, choć mieli do nas zgoła wrogi stosunek. Wymyślano więc dla nich specjalne prezentacje, bankiety i bale, bo sama odmowa to było za mało, by przyjąć, że są straceni dla firmy. Po dwóch latach pracy w takich warunkach zacząłem się wypalać, jednak nie miałem odwagi, by coś w swoim życiu zmienić.
Ostentacyjny spacer figurował w naszym wewnętrznym regulaminie jako sposób odreagowania na stres zawodowy. Nikt nie podał, w jakich przypadkach należy z niego korzystać. Dlatego nadużywałem go do woli, często łącząc go z przerwą obiadową, aby z żałosnych dwóch kwadransów zrobić chociaż trzy, a czasem nawet cztery. Póki miałem niekwestionowane wyniki, szef się nie czepiał. Teraz mogło być różnie.
Ruszyłem chodnikiem przed siebie bez kierunku ani celu. Ruch, świadomość uczestniczenia w nim, był celem samym w sobie. Tłum falował namiętnie w pradawnym rytuale mijania się w drodze skądś dokądś. Zarejestrowałem ten fakt, mimo że był czymś naturalnym i w zasadzie wcale nie godnym uwagi. Zadziwiło mnie, jak wiele w tym tłumie było twarzy szarych, spowitych smutkiem, nijakich, co przy ich kolorowych, wystawnych strojach, zdawało się rzeczą dziwaczną. Nie pomagały atrybuty w rodzaju okularów przeciwsłonecznych, telefonów komórkowych, garsonek, czy garniturów. Bo ów charakterystyczny smutek, a może zmęczenie ( och, jakim mało precyzyjnym narzędziem jest język! ), tlił się w głębi oczu, gdzie przywarł, niczym pasożyt, i w żaden sposób nie dało się go ukryć. Był inny niż u prostego robotnika lub człowieka roli. Tych nękał znój codziennego życia i bieda, a jego odcisk był wyraźny, absolutnie szczery, naturalny. Ci, których obserwowałem na ulicach miasta, sami stwarzali sobie problemy i nie potrafili się cieszyć tym, czym obdarowało ich życie. Byli sztuczną rasą, wyhodowaną na mdłym, syntetycznym gruncie nowych czasów. Samotni, bo dokonali na sobie ofiary całopalenia na ołtarzu sukcesu, niezadowoleni, bo zapatrzyli się w drabinę awansu niknącą gdzieś, gdzie nie sięga wzrok, zmęczeni, bo presja obowiązków nie pozwala im należycie wypocząć, wypaleni, bo jednej sekundzie zmuszeni są skondensować mnóstwo drogocennej energii, smutni...
Przystanąłem przed wystawą sklepu z elegancką odzieżą i spojrzałem w swoje odbicie w szybie. Ujrzałem ten sam wyraz, co u tych, których właśnie skrytykowałem. Gdyby to było lustro, niechybnie bym je rozbił, ale w porę zreflektowałem się, że to szyba czyjejś witryny. Przycupnąłem na parkowej ławce i zapatrzyłem się w baraszkujące na trawniku dzieci. Wokół przemijała ostatnia wiosna Milenium. Była taka, jak wszystkie poprzednie i żadna magia liczb jej nie dotyczyła. Przypomniał mi się Sylwester. Cała ludzkość oczekiwała ataku milenijnej pluskwy. Wyobrażano sobie, że sekundę po północy pogasną światła, nastąpi przerwa w dostawie ciepła, a maszyny i urządzenia zwariują. Światem zawładnie wszechogarniający chaos, zaczną mnożyć się samobójstwa, cywilizacja upadnie. Upici, rozbawieni imprezowicze zastygli w pełnych napięcia pozach, co wrażliwsi zagryzali w ciszy palce. I nic się nie wydarzyło. Ryknęły tylko szampany i ludzie na całym świecie złożyli sobie życzenia. A później balanga trwała dalej. Rano wciągnięto słońce na maszt i życie potoczyło się dalej. Chciałem spędzić tę noc zupełnie sam. Zignorowałem wszelkie zaproszenia od przyjaciół i planowałem, że zamknę się w pokoju i napiszę wstrząsający traktat o samotności. Całą lodówkę wypełniłem jedzeniem i puszkami piwa. Nie miałem szampana. Czekałem na ten wieczór z utęsknieniem, bo liczyłem na przełamanie złej passy twórczej. Około piątej popołudniu zadzwoniła Marietta, że czuje się samotna, bo jej narzeczony – wiejski grajek weselny - akurat pracuje. Nie było mi to na rękę, ale zaprosiłem ją do siebie. Spędziliśmy tę ciepłą noc, prawie nie wychodząc z łóżka. O północy wyszliśmy nago na balkon i darliśmy się do księżyca, którego wcale nie było widać. Mgła zakryła wszystko, nawet strzelające wokoło fajerwerki. Wróciliśmy do łóżka i noc, mająca wstrząsnąć światem przepadła bez echa. Prawdziwe przełamanie licznika dopiero było przed nami, lecz nie wierzyłem w jakikolwiek burzliwy koniec. Bardziej na mnie działał motyw kryzysu, wypalenia, wyczerpania. To właśnie brak celu mógł być prawdziwym końcem świata, nie zaś dotarcie do jakiegoś punktu, który z naszej perspektywy, moglibyśmy nazwać kresem.
Słońce zaświeciło mi w oczy. Zmęczyło mnie to rozmyślanie Czcze spekulacje nie prowadziły do żadnego sensownego wniosku - jedynie wyczerpywały.
Dzieci wciąż bawiły się w tym samy miejscu. Ja przez ten czas przemierzyłem niezbadane przestrzenie, a one wciąż tam były. Dla nich czas miał zupełnie inne znaczenie, zatem dla nich koniec świata w żaden sposób nie był możliwy. Ucieszył mnie ten wniosek, zwłaszcza, że musiałem wracać do pracy. Niechętnie powlokłem się do biura, gdzie wszyscy od dawna siedzieli w swoich boksach, odbierali telefony i starali się wycisnąć jakiś grosz z kieszeni lokalnych przedsiębiorców. Na ekranie ujrzałem wiadomość od Marietty. Pisała, że wyjeżdża do sanatorium. Pytała, czy nie odebrałbym ją za trzy tygodnie z Międzyzdrojów, bo miło byłoby się znów ze mną zobaczyć. Budziła mój podziw. Kiedyś próbowaliśmy stworzyć związek, lecz szybko okazało się to niemożliwe. Męczyła mnie jej obecność i zawsze sprawiałem wrażenie, że chcę uciec. Nie zrażało jej nawet to, że w przerwach między naszymi spotkaniami widywałem się z innymi kobietami. Nazywała „naszym związkiem” coś, czego na dobrą sprawę wcale nie powinno się określać w kategoriach jakiejkolwiek zażyłości. Dopóki nie zmieniła pracy i nie dysponowała Internetem, korespondencja między nami polegała głównie na jej listach i moim milczeniu. Nie mogła pojąć, że jako niedoszły pisarz, nie potrafię przysiąść i napisać listu. Miała oczywistą rację, lecz ja byłem już skażony łatwością porozumiewania się e-mailem. Odpisałem, że spróbuję się wybrać, choć niczego nie obiecuję. Otrzymałem także projekt reklamy firmy konsultingowej, którą pilotowałem. Miałem dla nich zarezerwowane miejsce w piątkowym wydaniu Wyborczej, lecz powstał problem z formatem i rozszerzeniem pliku. Gazeta nie przyjmowała ogłoszeń w Corelu, a klient mimo uprzedzenia, zrobił projekt w tym właśnie programie. Odesłałem mu to z prośbą o plik z literami zamienionymi na krzywe i z rozszerzeniem tif lub eps. Zrobił, jak kazałem i mogłem to wreszcie posłać ftp-em do gazety. Wyszedłem na papierosa. W palarni siedziała umartwiona Ewa, nasz nowy nabytek, któremu przypadło w udziale obdzwanianie tzw. „Brzydali”, czyli klientów pracujących z innymi agencjami.
- Jak idzie? - zagadnąłem uprzejmie.
Przewróciła zabawnie oczami z miną wieloletniego katorżnika.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że będę robić takie duperele - oświadczyła, wydymając usta - To nie fair, rzucać nowicjuszy na najgłębszą wodę.
- Uwierzysz, że przez pierwsze tygodnie biegałem na pocztę? - zapytałem rozbawiony - Albo że robiłem korespondencję seryjną dla naszej nowej oferty?
- To chyba przyjemniejsze niż telemarketing? - odparła zadziornie - A zresztą...
Nie wiadomo skąd znalazł się między nami szef. Jak zwykle najpierw nas minął, a potem zawrócił.
- Dałbyś przykład naszej nowej pracownicy i zajął się czymś pożytecznym - zrugał mnie, nie zmieniając tępawego wyrazu twarzy, z jakim zazwyczaj traktował swoich pracowników - Każdy papieros to jakieś dziesięć minut. Dziesięć razy i mamy prawie dwie godziny. Pomyślcie o tym.
Nie zdążyłem odburknąć, że palę najwyżej minutę, bo to czysty nałóg, a nie przyjemność, lecz już go nie było. Zaszył się w swoim gabineciku w końcu korytarza, do którego broniła dostępu przykuta do biurka sekretarka. Ewa uśmiechnęła się pojednawczo i buchnęła w tamtym kierunku smugą dymu.
- „Pies łańcuchowy” już zdrowy - mruknęła - Bałam się, że jeśli dzisiaj nie wróci, ten głąb mnie tam posadzi zamiast niej.
- To musiała być naprawdę ciężka choroba - powiedziałem, puszczając do niej oko - Sekretarka szefa nie może sobie pozwolić na długie wakacje.
Ewa przyznała mi rację skinieniem głowy i ziewnęła ukradkiem.
- Nie wyspałam się.
- Tak? A co robiłaś w nocy?
- Spałam. Sama tego nie rozumiem.
- Oj, coś kręcisz...
- Naprawdę!
Flirt zawsze pomagał mi się rozluźnić. Otaczałem „opieką” wszystkie ładne kobiety, które spotykałem w pracy, bo to była jedyna możliwość odskoczenia od własnych problemów. Ewa od pierwszych dni stała się moją faworytką. Wiedziałem, że kogoś ma, ale nie obchodziło mnie to. Nie flirtowałem z nią po to, by ją w sobie rozkochać albo zadurzyć się w niej. Ot, zaspokajała moje uśpione męskie ego, a podejrzewałem, że z nią dzieje się coś podobnego. Służyliśmy sobie radą, pomocą i uśmiechem w trudnych chwilach, czasem umawiając się na wypad do kina czy restauracji. Ja byłem sam, ona zaś wydawała się zawstydzona obecnością tego kogoś w swoim życiu, więc rekompensowaliśmy sobie te niedogodności zupełnie niewinnymi spotkaniami. Wiedziałem, że byłbym zdolny pokonać tę granicę, ale jakoś nie napierałem na jej zabezpieczenia. Czasem lepiej nie niszczyć czegoś, co ma dla człowieka znaczenie, cieszy go, przyprawia o napięcie i nerwowe podniecenie, bo może się okazać, że sfera wyobrażeń wcale nie pokrywa się z rzeczywistością. Tak właśnie postępowałem z Ewą. Drażniłem siebie i ją, lecz w żaden sposób nie starałem się przekroczyć barier jej intymności.
Zostawiliśmy za sobą chmury dymu i wróciliśmy do pracy.
Kiedy tylko usiadłem przy biurku, zadzwonił telefon.
- Panie Dawidzie, znowu coś poszło nie tak - warknął uprzejmy z konieczności głos jednej z moich klientek - To jakaś paranoja. Czy w Wyborczej pracują sami kretyni?
- Niewykluczone - odparłem ostrożnie - Co tym razem?
- Zamiast naszego numeru telefonu jest NIP.
- Może mają na fotoskładzie alkoholika? - próbowałem zażartować - Słyszałem, że ostatnio zgubili całą kolumnę ogłoszeń drobnych.
- Niech pan coś z tym zrobi albo zmienię agencję - powiedziała tak głośno, że musiałem odsunąć słuchawkę - Chcę przedruk w piątek. I to na stronach redakcyjnych, nie ogłoszeniowych.
- Zrobię co w mojej mocy...
Bez ceregieli odłożyła słuchawkę. W dziale agencyjnym Wyborczej pracowała sympatyczna para. Zawsze rozmawialiśmy o tym samym: z nim o jego gromadce psów, z nią o wypadku samochodowym, jakiemu jakiś czas temu uległa i trudnej rehabilitacji. Wynegocjowałem przedruk w trzy minuty. Sprawa była bezdyskusyjna. Nie miałem nic więcej do roboty, więc wskoczyłem do sieci. Najpierw odwiedziłem Intranet, by zobaczyć, czy w naszym Hyde-Parku nie ma nowych dowcipów - nie było, od dwóch tygodni - potem wystukałem swoją prywatną stronę: melancholia.pl. Licznik znów zarejestrował kilkanaście wizyt. Widocznie poskutkowało umieszczenie odnośnika na wszystkich ważniejszych portalach w kraju. Każdy, kto tylko chciał, mógł pooglądać grafiki, reprodukcje dzieł sztuki i zdjęcia, poczytać wiersze, dopisać coś od siebie. Miałem zamiar utworzyć internetową sektę wyznawców melancholii i już po dwóch miesiącach okazało się, że to przedsięwzięcie może się udać. Mój wzrok, jak zawsze trafił na tekst główny, napisany przed laty przez moją Olę. Nazywałem ją tak, choć wcale już moja nie była. To dzięki pamięci o niej stworzyłem tę stronę i dzięki niej ją pielęgnowałem. Nikt nigdy nie wywołał we mnie takiej melancholii, nigdy nie było mi trudniej.

"Dopadła mnie melancholia. Czułam, że od jakiegoś czasu coś za mną łazi, tylko nie byłam pewna co. Teraz wiem. Całkiem dorodny z niej okaz. Siedzi mi na ramieniu jak tresowany szczur i robi głupie przytyki. Ma wielkie, niebieski oczy, tak wielkie, jak ocean. Ile razy w nie spojrzę, tyle razy tonę. No więc, odwracam głowę. Ale ona wtedy przeskakuje mi na drugie ramię. Łapkami chwyta moje uszy i przekręca w swoją stronę. Potem mruga długimi rzęsami, szepcząc zalotnie: No, coś ty ? Przecież mnie lubisz. Wtedy wydaje się całkiem sympatyczna. Nawet mam ochotę pogłaskać ją po niebieskim futerku. Bo ona jest cała niebieska. Oczy, uszy, pazurki, ogonek: wszystko tonie w błękicie. No to myślę sobie: ona nie jest taka zła. Uspokajam się. Odwracam do niej. Wyciągam rękę, żeby posadzić ją sobie na kolanach. I co ? Nagle okazuję się, że to nie ona, ale ja trafiam na futrzane kolana. Zawsze, kiedy poświęcam jej trochę uwagi, zaczyna rosnąć. Wzrasta do monstrualnych rozmiarów i ten zapach... Wydziela ostry, duszący zapach - gazu... No to siedzę w tych cholernych, niebieskich włosach, na wielgachnych kolanach melancholii, wdychając słodkie opary jej feromonów. A ona się chichra... - No, co ? Zdziwiona ? - mówi - Znamy się nie od dziś. Ty beze mnie nie istniejesz. Hi... - i głaszcze mnie gadzina po głowie. A robi to tak jakoś lepko i przymilnie, że zatyka mi resztki intelektu. Nie protestuję. Potulnie słucham, jak półszeptem przypomina wszystkie moje błędy. Jeden za drugim. - A pamiętasz jak ? - zaczyna. A ja, w miarę jak ona recytuje, powoli maleję. W końcu to ja przysiadam na jej ramieniu i jak w narkotycznym transie, powtarzam to, co melancholia przypomina. - A teraz pójdziemy na obiadek - mówi niebieska. Idzie. Siada przy stole. Je. A ja i tak nie mogę. Powoli zaczyna wystarczać mi to, że mogę z nią siedzieć i głośno rozpamiętywać moje błędy, porażki, nieszczęścia. W końcu odechciewa mi się wszystkiego, nawet powtarzania. Milknę. Już tylko siedzę, milczę, wtulam twarz w niebieskie futro. Wiem: qvi tacent calamnt. - Ci, którzy milczą, krzyczą... I tak właśnie wychodzi na to, że krzyczę częściej, niż ktokolwiek, kogo znasz."
Ola

Dwadzieścia lat, krucha postura, delikatność i kunsztowność. Żadnej kobiety tak nie kochałem i podejrzewałem, że żadnej tak nie pokocham. Znów było mi dobrze. Wróciły tabuny wspomnień, brutalnie rozwiewane przez wichry codzienności, czas się zatrzymał, spowiła mnie upragniona nicość. Ciałem byłem w biurze, przed migoczącym ekranem komputera, ale duchem osiągnąłem pułap niemal kosmiczny. I coraz bardziej się oddalałem. Lewitowałem na krańce prawdopodobieństwa, możliwości, ułudy.
Kiedy po południu poszedłem na cotygodniowe zebranie przy kominku, nadal kłębił mi się w czaszce pożar myśli. Szef przedstawił raport o naszych ostatnich osiągnięciach, określił naszą pozycję wobec konkurencji i rozdał zadania na tydzień następny. Kompletnie go nie słuchałem. Byłem, jak przybysz z innego świata, który przez przypadek trafił na jakieś zebranie, odbywające się w nieznanym mu języku. Kiedy się śmiali, ja też się śmiałem, kiedy wyrażali uznanie, ja też wyrażałem. Na większą współpracę nie było mnie stać. Byłem zniechęcony, jak nigdy. Cierpliwe mrówki wokół mnie nie ustawały w pracy nad budową mrowiska, ja sprzeniewierzałem ten wspólny wysiłek. Nic nie mogłem na to poradzić. Powinienem może wtargnąć do gabinetu szefa i powiedzieć, że odchodzę, ale zbyt wielki był ze mnie tchórz.
W poczcie znalazłem list od Luisa. Odłożyłem go, niczym relikwię na koniec dnia i jeszcze przez dwie godziny udawałem, że pracuję. Kiedy wybiła 17.00, pobiegłem nad Wisłę i otworzyłem list. Luis zniknął bez wieści jakiś rok temu. Miał to w zwyczaju, więc wcale nie byłem zdziwiony. W końcu i tak dzwonił albo wpadał nieoczekiwanie z sześciopakiem zimnego Żywca. Tym razem napisał, toteż podejrzewałem, że jest gdzieś daleko. Ale szok i tak był wielki. Pisał aż z Zatoki Meksykańskiej. Zaciągnął się do pracy na platformie wiertniczej. Tak, jak kiedyś marzyliśmy. Pragnęliśmy harować w pocie czoła na krańcu świata, żeby sprawdzić swoją wytrzymałość i męskość, a przy tym zarobić na produkcję filmu, do którego scenariusz razem napisaliśmy. Baliśmy się, że nas nie będą chcieli, że okażemy się nieprzydatni, za słabi. A jednak dopiął swego. Znalazł odwagę, by rzucić to wszystko, wykorzenić się i zacząć jeszcze raz. Rozdał cały swój dobytek: książki, kasety, płyty CD. Ciuchy wyrzucił. Potargał większość zapisków. Uwolnił się od bagażu. Ocalił jedynie parę wierszy i dwutomową wersję Don Kichota. Losowo rzucili go w rejon Zatoki Meksykańskiej, ale równie dobrze mógł trafić na Morze Północne, do Singapuru albo Hong-Kongu.
Z pasją wpijałem się w jego słowa, rozszyfrowując, jak analfabeta, paskudne gryzmoły, i marzyłem, że jesteśmy tam razem. Widziałem siebie walczącego z wiatrem i chłodem, widziałem tryskającą ropę i uśmiechy na naszych umorusanych twarzach, widziałem, jak płyniemy do portowego burdelu, pijemy Jacka Danielsa z colą i wspólnie pieprzymy piękną latynoskę.
Pisał, że jest ciężko, ale stan konta rośnie. Śpi w kajucie z jakimś Rosjaninem - pedałem, który stale próbuje się do niego dobrać. Na szczęście jednak za homoseksualizm i pijaństwo można wrócić do domu i Boria się kryguje. Na końcu pytał, czy nadal obgryzam paznokcie, czy bez żenady łażę z piwem po mieście, czy wspinam się na mosty, czy zarywam panienki na motyw zbzikowanego artysty, czy nadal pośpiesznie biegam palcami po klawiaturze komputera, kasując przez przypadek bardzo ważne pliki. Każde pytanie sprawiało mi frajdę, bo przekonywało, że Luis naprawdę mnie zna, że odsiał i posortował wszystkie moje maski, próbując trafić na tę właściwą.
Spędziłem nad Wisłą kilka godzin, czytając jego list raz za razem i marząc, jak jakiś Wiertow, o poezji rur, poematach stali i bajecznych strumieniach ropy. Woda u moich stóp sunęła cicho, ciemna i groźna, a jednocześnie dziwnie łagodna. Harmonijnym ruchem posuwała się naprzód, by w końcu rozpłynąć się w bezmiarze oceanu. Odłożyłem list i zapatrzyłem się w most Piłsudskiego, którego garb wrzynał się w ponure niebo. Z hukiem przemknął tramwaj wiozący samotnych z pracy do domu i z domu do pracy. Przypomniałem sobie, jak wracaliśmy z Luisem z jakiejś imprezy. Byliśmy zalani w sztok i nieprawdopodobnie szczęśliwi. Nagle nam odbiło i postanowiliśmy wspiąć się na przęsło, by tam dopić nasze piwo. W każdej chwili mogliśmy runąć na druty wysokiego napięcia, na chodnik lub do rzeki, lecz świadomość tego dodatkowo nas rajcowała. W pewnym momencie zza chmur wyłonił się księżyc, a my zawyliśmy do niego, niczym dwa samotne wilki pośrodku lasu. Przez cały czas kusiła mnie ciemna woda w dole i wyobrażałem sobie, że stoję na Golden Gate, by wykonać najdłuższy skok w życiu. Ale nic się nie wydarzyło. Wstąpiliśmy do „nocnego” i zanurzyliśmy się w ciemności miasta.
Stuk stuk, stuk stuk, stuk stuk... Tramwaje, samochody, piesi. Ciągły ruch. Gdyby nie on, mógłbym za Parmenidesem stwierdzić, że wszystko, co widzę, to złudzenie, tapeta na komputerze Pana Boga, fotografia, bezruch, śmierć...
Nie chciało mi się wracać do domu. Nikt tam na mnie nie czekał. Nic w tych pustych ścianach nie zapraszało w odwiedziny. Najchętniej ruszyłbym przed siebie, by moment skrajnego zmęczenia uznać za cel. Założyłem na uszy słuchawki walkmana, dałem na full i powlokłem się bulwarami w stronę Wawelu. Poprzez natężenie dźwięku osiągnąłem stan lotny, utraciłem świadomość uwięzionego ego w psującej się materii ciała i przestałem odczuwać jego ciężar. Ze słuchawkami na uszach strzeliłbym sobie w łeb bez mrugnięcia powieką. I pewnie niewiele bym poczuł, bo wszystkie zmysły zostałyby zaskoczone znienacka i od ręki uciszone. To był mój idealny sposób na odejście.
W tylnej kieszeni spodni odezwała się moja komórka.
- Synku. To ja.
- Cześć, mamo...
Poczułem się zakłopotany. W tej właśnie chwili, właśnie z nią nie chciałem rozmawiać. Na pewno potrzebowała dobrego słowa, pocieszenia, znaku miłości. A ja byłem pusty, przerażająco niezdolny do jakiegokolwiek emocjonalnego kontaktu.
- Co u ciebie? - krzyczała w słuchawkę podekscytowana rozmową mama - Jak sobie radzisz? Kiedy mnie odwiedzisz?
- Po staremu - odparłem i dodałem w myślach - Przeklęta jałowość.
- Dalej mieszkasz sam?
- Dalej.
- Przecież tak nie można! Nie da się przez całe życie samemu... To nieludzkie.
- Ale ja lubię być sam - i dodałem w myślach - Mocować się z melancholią, wyrzucać diabła za drzwi po kilka razy na dzień, ucztować w oparach czarnych myśli nad zwłokami nadziei...
- Tak nie będzie zawsze - lamentowała mama, zapominając o swoich kłopotach, o których zapewne chciała ze mną pomówić - W końcu siły człowieka opuszczają.
Pomyślałem, że tacy jak ja, tyle nie żyją i pozwoliłem jej mówić. Chciałem jej powiedzieć jak bardzo ją kocham i jak dalece nie umiem tego okazać, ale milczałem, bo po staremu jej pełen troski monolog kierował moje myśli ku rzeczom przykrym i strasznym.
- A ta, jak jej było... ta, co chciała z tobą zamieszkać...
- Nic by z tego nie wyszło, mamo - mruknąłem, uporczywie myśląc jak zmienić temat. - Byłaś u zielarki?
- Och, ze dwa miesiące temu...
- I co?
- Zaaplikowała mi nową kurację. Chyba z dobrym skutkiem.
- To się bardzo cieszę.
Rozmowa nie kleiła się. Obiecałem zajrzeć do niej za tydzień lub dwa i pomaszerowałem ku Miasteczku Studenckiemu. Było, jak zwykle, pełne życia. Młodzi ludzie obsiedli wszystkie możliwe ławki, schody i skwery, popijając zimne piwo i żywo dyskutując. Ostatnim hitem było grillowanie na okolicznych trawnikach. Nigdy mnie wśród nich nie było. Wolałem park przy Bydgoskiej albo park Jordana, gdzie czasem dało się zachować odrobinę prywatności.
Minąłem Miasteczko i już byłem na swoim osiedlu. Nie było duże, ale za to wyjątkowo urocze. Cisza i spokój, jakie tam panowały, idealnie odpowiadały moim potrzebom.
Coś obudziło mnie w środku nocy. Najpierw nasłuchiwałem w ciszy, próbując odczytać w ciemności choć jeden znajomy dźwięk – szum lodówki, dramatyczny upadek kropli do wanny czy coś takiego. Dla odmiany usłyszałem dźwięk całkiem zapomniany. W desce boazerii pracował samotny kornik. Nie wiedziałem, skąd się wziął, nie wiedziałem nawet, czy to możliwe, aby tam był. Po prostu przyzwyczaiłem się, że pracuje w swojej pieczarze, niczym stary eremita nad jakimś skomplikowanym opus magnum. Chyba to on mnie obudził swoim dyskretnym postukiwaniem. Dźwięk przypominał delikatne uderzanie końcem paznokcia w drewno. Może chciał się porozumieć, ale znał tylko język, którego ja nie znałem. Może czytał mi swoje przemyślenia, wiedząc, że i ja bardzo często rozmyślam, próbując przedrzeć się przez nieprzeniknioną materię wszechświata. Zasnąłem. Bez śladu alkoholu we krwi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szacunek... długaśne i chyba miejscami nieco nierówne (mam na myśli kilka nieco banalnych zdań, być może po prostu je zamierzyłeś?), ale fantastyczny język, barwny słownik, no i to smakowite grzebanie w czym się da ;-) trudno mi przytoczyć jakieś trafniejsze frazy, bo ich nie wynotowałem (nie ma jak lektura w długich przerwach w nauce), ale oprócz "seksualnej posługi" było ich jeszcze dobre kilka. Szacunek, asher...!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

na wstępie mam pytanie. oczywiscie potraktuj je z przymrużeniem oka;)
ile sisco płaci Ci za reklamę?:) bo jak wiedziony ciekawością wszedłem na stronę melancholia.pl, o której wspomniales w tekscie, to mnie przekierowało na ich site.

a teraz, przechodząc do rzeczy, bardzo mi się podobało. co prawda tęsknię za większą porcją przemyśleń bohatera, ale i tak jest jak najbardziej w porządku

pozdrawiam
MZ

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzieki wielkie wszystkim! Dzięki Natalia, że zrozumiałaś :))). Dzięki Freney za dobre słowo i wsparcie w lekkim kryzysie. Dzięki Michał za tęsknotę za przemyśleniami. Tak naprawdę to kiedyś pracowałem w Wyborczej - najpierw jako dziennikarz na dorobku, potem jako akwizytor (fuj!). z Sisco nie mam nic wspólnego, a stronę po prostu wymyśliłem :)))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

" Codziennie zajmuję pozycję na tej samej barykadzie i strzelam ślepakami w stronę walca życia, który pędzi w moją stronę. Sięgnąłem po zeszyt w twardej okładce i niedbale zapisałem tę myśl obok tysięcy innych, bezładnych, nie pasujących do siebie, niemożliwych do zebrania w sensowną całość. Tak wyglądał mój dorobek intelektualny z ostatnich kilku lat."

- pracuj Jacuś, pracuj - nikt za ciebie nie napisze tego lepiej, od tego co jest ;)
[- bo walec to taniec sentymentalny :D]

"gdy już trzecia szklanka idealnie schłodzonego piwa rozrzedziła mi krew" - bo coś widać bez formy byłeś, gdzie te dychy? :)

"Przed kilkoma laty na moim piętrze w akademiku mieszkało 19 poetów, 12 prozaików, 6 malarzy i 4 dramatopisarzy."

- i ja mam wierzyć, że to realistyczna bajka? :D

Choć z drugiej strony?
"Wróciły tabuny wspomnień, brutalnie rozwiewane przez wichry codzienności, czas się zatrzymał, spowiła mnie upragniona nicość."

Niby to poezja - ale ta głębia coś plaskata wyszła (na mój węch)

-------------------------------------
Wiesz Jacku, ze to nie mój świat - mówiłem ci już.
Znam inną wersję tego rozdziału (bo znam całą rzecz) - ta jest chyba lepsza.
Mówię chyba, bo - mnie nie wciągnęła. Widzę pęknięcia w narracji - kurna, za kulturalne toto wszystko, jakbyś się ślizgał po powłoce tego świata (dokładnie tak, jak bohater), kurna, a wiem, że język masz w gębie i bluznąć umiesz :) (chociaż nie chodzi o wyrażenia, tylko pogrzebanie w psychice np. tej kobitki z kawiarni: wyszła nijaka jak nieudany makijaż).

I żeby Cię dobić, powiem jeszcze, że za długie - na ekranie nie da się tego maczku czytać.

No i wcięcia akapitów są nierówne :D

pzdr. bezet

ps. ja się zasadniczo nie znam na niczym, a już na prozie to ani-ani, ale jest demokracja, więc mogę, zresztą aż się prosiłeś, asher :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...