Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Stare liczne opisy, dziś pełne patosu,
Myśl wracają do tamtych niespokojnych czasów.
W których zmora zaborów niezliczonych wojen,
Była gościem tu częstszym, niż czasy pokojem.
Niosła z sobą zwycięstwa, ale któraż ona,
Nosicielką jest dobra? Mocarzy pokona,
Jest złodziejką bogactwa, zdrowia, noi ziemi,
Nie wspominam życia- z dobrami wszelkimi.
Kraj spustoszy pożogą, co nie zrobi kula,
Wszelkie ludzkie stworzenie, głód w ramię przytula.
Resztę ludzi niewoli, grabi bez pamięci,
Zostaje tylko Pan Bóg, noi Wszyscy Święci.


Gromadzono latami i nie było dworu,
By się nie mógł szczycić kolekcjami zbiorów.
W dużej mierze obrazy, z rodzinnej świetności,
Polską chwałę oręża i jego możności.
Poprzez odciecz wiedeńską, Kościuszki Powstanie,
Legiony Dąbrowskiego, Listopada- ranie.
Styczniowych Powstańców, w Wielkopolskim zrywie,
Wojna bolszewicka i inne - w podziwie.


W wielkopolskich dworach czas napoleoński,
Rychłą dawał Polakom odbudowę Polski.
Początek w Winnogórze, dał Henryk Dąbrowski.
Narodowy panteon, stworzył w swym majątku,
W którym świetność dowódców świetlił od początku.
W ogromnym pokoju, w kolumnach z marmura,
Stał Czarnecki, Sobieski, w półpiersi - figura,
I Cesarz Napoleon. Ściany malowane freskiem gustownym,
Legionistów pomniki przedstawił potomnym,
Poległych we Włoszech. W tle włoskiego nieba,
Widać Apeniny.Ta serca potrzeba,
W pokoju pamięci była cmentarzyskiem,
Dla starego żołnierza modlitwą i wszystkim.
Girlandami barwione, wieńcem laurowym,
Niosły wszystkim przesłanie w pokłonie zmysłowym,
Wisiały na pomnikach, one zaś sterczały,
Wierzby okalające nad nimi płakały.
Różne kształty pomników, na nich wypisane,
Pola bitew, nazwiska, znane i nieznane.
W koło ścian, pod sufitem z girland wmalowany,
Liść lauru wpleciono, jakby podwieszany.
Na suficie zaś całym, godła narodowe,
Tarcze, pałasze, piki, trofea wojskowe,
Otaczały tarczę, wielką i środkową,
Z Orłem Białym i Pogoń. Z przyjaźnią wiekową.


Winnograd oddziaływał siłą w inne dwory,
A panowie Polacy, mieli te honory,
Nie tylko go odwiedzać, u siebie powielić,
Ale w patriotyzm, rodzinę, i szlachtę obdzielić.
Były to miejsca spotkań, poległych pamięci,
Gdzie mógł każdy we dworze oficjalnie święcić,
Legionistów schronienie i dawnych żołnierzy,
Kościuszki- gdy on im Ojczyznę powierzył.


Saloniki pamięci, powstały w wyniku,
Zagrożenia zaborców. W takim saloniku,
Broniono od represji, spóścizny Narodu,
Polityki antypolskiej. Z pamiątkami rodu,
W wątku łączono znanym wszystkim, historycznym,
Z zbiorami malarstwa, w portretach dziedzicznych,
W wszelkich innych pamiątkach, gdy nici historii,
Oplatając łączyły w narodowej glorii.
W polskich dworach, historia obecna odwiecznie,
Świadomość kształtowała ziemiaństwa bezpiecznie.
Od śpiewów historycznych, po dzieła malarskie,
Ustne przekazy i dzieła pisarskie.
Tworzyła ono piękno, co dziś winna szkoła!
O czasie w którym żyję, potępienia wołasz!


Przykładem Psary były, we dworze Brodowskich,
Z pięknymi tradycjami dla tamtejszej Polski,
W bogato rzeźbionej ramie - Jan III Sobieski,
W kształcie orła zaś rama, a orzeł Królewski,
Z rozpostartymi skrzydłami. Wokół w czterech rzędach,
Symetrycznie, dwadzieścia cztery portrety, mężów stanu,
W przeróżnych urzędach.
Ulubionym z tematów, który wnętrza zdobił,
Są sceny batalistyczne, łowieckie i konie, wrażenie swe robił,
Biorąc pod uwagę, twórców i ich dzieła,
Ich wcześniejsze dziedzictwo i skąd się myśl wzięła,
Uwielbiano Kossaków, Bagiński, Sarnecki, Wiewiórski,
Jan Matejko, Michałowski, Grottger, Postępowski, Piotrowski.
I wielu nam dziś nieznanych. Wśród różnych portretów,
Wieszano często bohaterów, pisarzy, poetów.
Każdy dwór posiadał portretów galerię,
Kreślił starożytność, odrzucał mizerię.
Potomnym, ślad obecności na zawsze wskazywał,
Niepokornych w porządek, na ogół przyzywał.
W najbardziej ich godnej wieszano komnacie,
By pamięć podkreślić, po ich wiecznej stracie.
Portrety sarmackie, są w pełnej postaci,
Z herbem, inskrypcjami, atrybutem dostojników,
W czym byli bogaci.
Z nich się młodzież uczyła, jak historia rodu,
Spleciona była zawsze z historią Narodu.


Na Podolu, Wołyniu, polskiej Ukrainie,
Dzieciom zawsze mówiono: "Polska nie zaginie,
Jeśli wszystko co święte, świętym pozostanie,
Patriotyzm, tradycję, przejmiesz przez wzrastanie."
I mimo przeciwności, tych było tysiące,
Tożsamość zachowali, bo serca gorące,
W narodowym fechtunku ciągle zaprawiano,
I o wszystkich wartościach nie zapominano.


Grafiki, ryciny, to scenki rodzinne,
Malowali artyści będący gościnnie.
Rzeźby, zwane biustami, jak tradycja każe,
Były w dworach jak bożki i małe ołtarze.
Najbardziej zasłużonych za Ojczyzny sprawę,
Gdy życie oddali za wolność - naprawę.


I nic tak nie boli, jak dzisiaj po latach,
Myśli w człowieku biją, a serce kołata,
Że ci sami sąsiedzi, tak mi myśli rzekła,
Wszystko dobro zniszczyli, we przedsionku piekła,
Dzisiaj głowy unosząc, uzurpują sobie,
Budować swój dobrobyt, na Ojczyzny grobie.
Wara, od nas wara, bo nie ten kto błądzi,
Ale myślą wrażą, skazuje i sądzi.
Stwórca rzekł kiedyś powstań i padnij też powie.
I postawi na nogi, co stoi na głowie.


Józef Bieniecki

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...