Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'walka' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 24 wyników

  1. czasami mam skrzydła jak ołów a czasem się z piór cała składam unoszę się wyżej niż umiem i niżej niż mogę upadam powstaję jak feniks z popiołów lub sypię się cała jak z maku i słodycz i gorycz rozdaję i nie mam żadnego już smaku to życie mi ciągłym cierpieniem to życie wciąż kocham nad życie i kiedy już przyjdzie mi odejść zapłaczę i spłonę w zachwycie
  2. Nad Dublinem słońce wstało W piękny ranek kwietniowy Gdy zaczęła się walka o naród nowy Za swą Irlandię wielu życie oddało Zagrzmiały ciężkie działa Pisarze, artyści, robotnicy W miasto wyszli irlandzcy ochotnicy Dla nich wieczna pamięć i chwała Szli szybko bo uciekał czas I tak go dużo nie mieli Każda chwilę życia oddać chcieli Za ten piękny irlandzki kras Sprawa z góry była przegrana Śmierć prosto w oczy im zaglądała Ze spojrzeń jasno wyczytała "Nie chcemy Anglika za Pana!" A tym co życie stracili W te burzliwe dni kwietniowe I opadli w spokoju w listowie Wszyscy zazdrościli Bo jakże miło pod własnym niebem Na własnej ziemi i za kraj swój Żyć, umierać i ruszać w bój
  3. SAGA HAGANA wyjście w mrok. ->Fanowskie opowiadania w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. ->Kolejne w trakcie twórczego procesu kreacji, brak daty zakończenia. ->Jest to czwarte opowiadanie w chronologi, zaleca się przeczytanie trzech wcześniejszych. (Prolog w opowiadaniu nr.1) ZŁE PRZECZUCIE HAGAN WIEDZĄC, ŻE NIE BĘDZIE MIAŁ ŁATWEGO ŻYCIA W BELVERUS POSTANOWIŁ JE OPUŚCIĆ I UDAĆ SIĘ W KIERUNKU MESSANTI, MIASTA PORTOWEGO ZINGARY. WYKUPIWSZY MIEJSCE NA BARCE CIEMNOSKÓREGO ZINGARCZYKA, ALKIRA NIEMEGO WYPŁYNĄŁ Z SAMEGO RANA, GDY WYTRZEŹWIAŁ PO DWÓCH DNIACH WYDAWANIA PIENIĘDZY KUPCA EURELIUSA. ZDAWAŁ SOBIE BOWIEM SPRAWĘ, ŻE KULT, KTÓREMU ZNISZCZYŁ ARTEFAKT, BĘDZIE GO ŚCIGAŁ I NIE ODPUŚCI. Ciemna toń rzeki delikatnie i monotonnie obijała się o burty statku, a bujna roślinność po obu stronach koryta dawała cień, spalonym i nagrzanym ciałom pasażerów. Hagan siedział na jednej z ław, gdzieś pośrodku barki, rozmyślając nad tylko dla niego wiadomymi sprawami. Ta cisza i spokój, bliskość natury, powodowały w nim mieszane uczucia. Z jedne strony miał ochotę znów położyć się spać, lecz z drugiej wiedział, że coś niebawem się wydarzy. To znajome uczucie bliskości świata umarłych, które pojawiło się, gdy wchodził na barkę, nie dawało mu w pełni cieszyć się tymi sielankowi chwilami. Mimo że decyzja płynięcia do Messanti, miasta portowego Zingary była jego osobistą decyzją, niewymuszoną przez żadne siły ani przeczucia. To czuł jednak, że został wplątany w jakieś wydarzenia. Pojedyncze promienie gorącego słońca, które przedzierały się przez wielkie konary drzew, paliły jego ciało, ubrane jedynie w skóry na biodrze, przepasane grubym i ciężkim pasem, ze stalową i prosto zdobioną klamrą. Koło prawego boku leżał uśpiony w pochwie, długi i ciężki miecz. Kruczo-czarne włosy były zlepione potem, a oczy zamknięte, pogrążone w ciemnościach medytacji. Gibkie i umięśnione ciało pokryte mocną opalenizną i kilkoma wyraźnymi bliznami od ostrzy czy zwierząt też zdawało się być w letargu. Jednak dusza Hagana mimo wszystko wyczuwała napięcie i jakieś nienazwane zło. Na stopach miał znoszone sandały podróżne, których wytrzymałość już wielokrotnie poddawana była próbie. Milczał i śnił na jawie. Czekał. Kapitanem statku był ciemnoskóry Zingarczyk, Alkir Niemy. Duży i solidnie zbudowany mężczyzna, który faktycznie nic nie mówił. Większość jego poleceń ogłaszała jego prawa ręka, Urbiln. Ten z kolei gadał czasem za dużo. Był wysoki, szczupły i prawdopodobnie też z Zingary. Do tego dochodziło ośmiu żeglarzy z załogi. W sumie barką opiekowało się dziesięć osób, a każda z nich miała twarz wilka morskiego i zabijaki. Na pokładzie byli też inni pasażerowie, którym Hagan już mniej się przyglądał. Przed wypłynięciem naliczył około dziesięciu osób. Jednak rozmiar barki był na tyle duży, że spokojnie mógł się pomylić o kolejną dziesiątkę. Zresztą nie interesowali go inni ludzie. Najważniejsze dla niego było to, kto dowodzi i kto jest w załodze, a reszta to tylko tło dla podróży. Pierwszy dzień i pierwsza noc minęła spokojnie. W ciemnościach północy część załogi niebędąca na wachcie spała na swoich kojach w specjalnie oddzielonej części barki, a pasażerowie, wliczając w to Hagana, w swojej, która była bliżej wyjścia na pokład. Noce na rzece dla niektórych ludzi mogą wydawać się dość osobliwym przeżyciem. Ciągłe lekkie bujanie i odgłosy zwierząt żyjących w ciemnościach tworzą specyficzną atmosferę. Krzyki małp, wrzaski ptaków czy ryki innych, większych bestii nie do końca pomagają w oddaniu się w łaskawe dłonie snu. Dlatego Hagan nie raz otwierał jedno oko, aby zobaczyć jak jeden czy drugi pasażer wstaje i przeklina na brak ciszy. Taki przerywany, lecz czujny sen barbarzyńcy nie przeszkadzał, przyzwyczaił się do tego w swoim już dość długim i awanturniczym życiu. Taki stan zawieszenia między snem a jawą był dla niego normą. Jednak drugiej nocy rzeka Khorotas postanowiła zmienić tę sielankową podróż. Wszystko zaczęło się od krzyków na górnym pokładzie. Najpierw stłumione, niepewne i zachowawcze, aby po chwili przerodzić się w głośne, chaotyczne i pełne wściekłości. Hagan zerwał się na równe nogi i był gotowy do zadawania śmierci znacznie szybciej, niż każdy inny człowiek na łajbie. No, może poza tymi na górze, którzy już prawdopodobnie odpierali atak. Za barbarzyńcą, który już wbiegał na pokład biegła zaspana reszta załogi, która jeszcze trzy godziny temu zakończyła swoją dzienną wachtę. Głupotą nie jest iść w bój, w nocy. Głupotą jest iść w bój, będąc nierozbudzonym. Cymeryjczyk wszedł na górę z obnażonym mieczem w momencie, gdy salwa strzał z lewego brzegu wbiła się w lewą burtę, pokład i grotmaszt, jednak nie trafiła nikogo z załogi. Żeglarze kapitana Alkira nie byli dłużni, gdy tylko strzały spadły, ci wypuścili swoje, jednak i to działanie nie miało wielkiego sensu, gdyż noc była tak czarna, że cel w obu przypadkach był praktycznie niewidoczny. Nagle ktoś krzyknął “Kapitanie! Chcą ściągnąć nas na brzeg!”. W tym samym momencie z prawej strony rzeki, z głębokiej ciemności wyskoczyło jak śmiercionośne węże, kilkanaście grubych lin z hakami, które zaczepiły się o prawą burtę. Noc rozdarło dodatkowo sapanie i parskanie koni, które najwidoczniej ciągnęły liny. Barka zaczęła niebezpiecznie skręcać w prawą stronę i z każdą sekundą zbliżała się do kamienistych brzegów rzeki Tybor. Żeglarze, jak i Hagan poczęli próbować ścinać grube pnącza lin holowniczych, jednak to nie było proste zadanie i już w oczach bardziej doświadczonej części załogi widać było pewność graniczącą z przekonaniem, że zaraz dojdzie do abordażu. Cymeryjczyk też to czuł, jednak niepokoiła go jeszcze jedna rzecz. Właśnie w tym momencie na pokładzie znajdowało się pięciu żeglarzy i kapitan, który z przerażającym grymasem gniewu i wściekłości wymachiwał potężnych kordelasem. Lecz nigdzie nie dostrzegł jego prawej ręki i trzech pozostałych załogantów. Zakrzyknął więc do jednego żeglarza, który też z całych sił ciął grube więzy lin. - Gdzie na Croma jest Urbiln! Gdzie reszta załogi!- Ten z wyraźnym wysiłkiem na twarzy odpowiedział zdyszanym krzykiem. - Na pewno nie pod pokładem Cymeryjczyku. Miał wieczorną wachtę! - Ktoś inny krzyknął. - Zdrajca! Urblin nas zdradził!- W tym momencie barka z wielkim hukiem uderzyła o brzeg i o porastające go drzewa. Abordaż nastąpił dosłownie chwilę później. Na pokład wdarli się dużą grupą, mężczyźni i kobiety, uzbrojeni w topory, krótkie miecze i z okrzykiem na ustach. W blasku księżyca było widać ich odzienie, co lekkimi szatami było, a u niektórych natarte olejem skórzane pancerze odbijały blask pochodni barki. Nie było wątpliwości, że są to rozbójnicy, ale żeby targnęli się na barkę? Zarobek nie pewny, bo nie wiadomo co jest przewożone. Sam atak może być krwawy dla atakujących, bo przeważnie załoga takich łajb jest zaprawiona w bojach na swoim pokładzie. No i pozostaje jeszcze kwestia dowódcy takiego ataku. Osobnik taki musi być zgoła bardzo inteligentnym i odważnym hersztem. Chyba że na pokładzie wśród załogi był zdrajca, który wiedział, co jest przewożone i gdzie. Ustalił on wcześniej znak lub sygnał ataku dla brzegu z dowódcą na plaży i czekał na dogodny moment, lub odpowiednie miejsce. Hagan przestał analizować, gdy pierwszy mężczyzna legł u jego stóp z uciętą żuchwą i fragmentem twarzy. Na pokładzie rozgorzała pełna bitwa. Do broniących się załogantów dołączyło kilku mężczyzn będących do tej pory pasażerami. Krzyki i wrzaski walczących mieszały się z brzdękiem oręża. Milczący kapitan był niczym huragan, siekając na prawo i lewo swymi dwoma kordelasami. Po kilku minutach pokład był pełen krwi, na której poczęli ślizgać się walczący, natomiast spod pokładu słychać było krzyki kobiet i płacz dzieci. Zaiste smutne to były godziny dla tych ludzi. W pewnym momencie Hagana zaatakowała dwójka bandytów. Kobieta i mężczyzna, uzbrojeni w krótkie miecze i siekiery. Barbarzyńca podniósł ostrze miecza w ich kierunku, cały we krwi wyglądał jak wilk, który właśnie znalazł owce, a nie jak owca, która zaraz zostanie zarżnięta. Zaatakowali razem, jakby czytali w swoim myślach. Na raz, z góry i z dołu. Jednak mężczyzna był minimalnie wolniejszy od kobiety i Hagan to wyłapał, rzucając się na niego niczym pantera. Cios kobiety przeciął powietrze, gdzie jeszcze sekundę wcześniej stały nogi barbarzyńcy. Ten był już na klatce piersiowej leżącego mężczyzny, przecinając mu szyję ostrzem miecza. Zabulgotała krew z rozciętego gardła, kobieta krzyknęła i uderzyła, jednak Cymeryjczyka znowu zniknął. Jej miecz i toporek wbiły się w martwe ciało mężczyzny, a nad nią stał już wilk z zimnej północy. W jej oczach Hagan nie dostrzegł niczego, gdy zadawszy potężny cios rękojeścią miecza, odebrał kobiecie świadomość. Barbarzyńca gdy mógł, nie zabijał niewiast, to nie leżało w jego naturze. Wydawać by się mogło, że szala zwycięstwa przechodzi w ręce obrońców. Jeden z żeglarzy dwoma szybkimi cięciami przeciął ścięgna obu rąk napastnika, a gdy ten stał jak lalka z bezwładnymi ramionami, wbił mu kordelas w czoło. Napastnik padł, jak stał, na zakrwawiony pokład barki. Inny obrońca nie miał tyle szczęścia, bo dopadło go dwóch rosłych osiłków, którzy dosłownie rozrąbali go siekierami, nim ten zdążył podnieść broń do obrony. Krwawa to była noc i późna godzina, kiedy krzyki walki powoli cichły i gdy wszystko już wydawać się mogło, było wygrane. Naglę przed barką, na plaży pojawił się mężczyzna w długich czarnych szatach. Hagan właśnie dobijał jednego z napastników, samemu będąc mocno pociętym na plecach i po prawej nodze, kiedy czarna postać podniosła ręce. Ktoś z załogi lub od pasażerów krzyknął na całe gardło. - To czarownik! Ustrzelcie go, za nim rzuci za… W tym samym momencie nastała taka światłość, że wydawać by się mogło, że wypali wszystkim na pokładzie oczy. Fala nieopisanego zimna przeleciała po ciałach przeżyłych. Hagan opierał się ile mógł, i nawet byłby ustał ten przerażający magiczny atak, jednak w tym samym momencie otrzymał straszne uderzenie w tył głowy. Padł nieprzytomny na pokład przesiąknięty krwią, a zbliżała się północ, księżyc wysoko wisiał na niebie, oświetlając zmasakrowane ciała, wyprute flaki i odcięte kończyny. *** Kobieta obudziła się z przerażeniem w oczach, wiedząc, że zaraz umrze, jednak nic takiego nie nastąpiło. Leżała na pokładzie pełnym krwi, ciał i dzikich zwierząt, które właśnie kosztowały darmową ucztę. Tymczasem wyczekiwanego wysokiego mężczyzny z mieczem w dłoni, stojącego nad nią niczym kat, nie było. Był za to jasny i przejrzysty poranek. Powoli zerknęła na prawą stronę. W kałuży własnej krwi leżał jej niedawno poznany chłopak Hetrus. Z jego klatki piersiowej wystawał znajomy miecz i toporek. Wiedziała jednak, że to nie ona go zabiła. To był ten, ten przerażający człowiek z północy, ubrany jak jakiś dzikus czy barbarzyńca! Jak to możliwe, że z taką łatwością pokonał ich dwoje, jak gdyby byli dziećmi?! Nagle uświadomiła sobie jeszcze parę innych rzeczy. Co ona w ogóle tutaj robiła? Kiedy tak naprawdę poznała Hetrusa? Dlaczego walczyła? Na koniec, jak błyskawica w jej umyśle, pojawiło się jeszcze jedno pytanie. Kim jestem? Te słowa samoistnie wyrwały się z jej ust. Ta chwila była chyba bardziej przerażająca niż otaczające ją mlaskanie zwierząt i zapach ciał gnijących na słońcu. Gdy schodziła na brzeg, unikając wzroku bestii zajętych pożeraniem trupów, nie mogła pozbyć się uczucia, że coś strasznego stało się w jej życiu. Tak przerażającego, że nawet teraz nie jest w stanie przypomnieć sobie nic ze swej przeszłości. Czuła też, że nie miała za dużo czasu, musiała działać. Coś pchało ją do przodu. Po drodze podniosła krótki miecz będący własnością jednego z trupów. Mimo że miała wrażenie, iż nigdy nie posługiwała się taką bronią, gdy trzymała w swej zgrabnej dłoni zimną stal, umiejętności pojawiły się jak błyskawica w jasny dzień. To jakaś czarna magia ? Pomyślała przerażona, ale wzięła się w garść i weszła w konary drzew, obrastające koryto Tyboru. Nie wiedziała, czego ma szukać i co właściwie w tym momencie ma zrobić, jednak szła przed siebie, trafiając w końcu na małą ścieżkę, ewidentnie rozdeptaną nocnym atakiem. Po dłuższej chwili marszu gdzieś po prawej stronie usłyszała czyjeś słowa, wypowiadane jakby z wielkim bólem, lub nienawiścią. Niestety nie była w stanie tego określić w tamtej chwili. Gdy zbliżała się do tajemniczego głosu, który zdawał się coraz cichszy i słabszy, natrafiła na zakrwawionego mężczyznę, leżącego na plecach. Miał na sobie skórzany pancerz i szaty, które wydawały się jej dziwnie znajome. Ten cały czas powtarzał w kółko “Dlaczego! Jaka czarna magia mogła to spowodować! Umrę przeklęty! Ja umrę!”. Słowa były pełne gniewu, smutku i strachu. Leżący miał głęboką ranę brzucha i strzaskane na miazgę kolano. Tutaj nie było wątpliwości, powoli się wykrwawiał. W pierwszej chwili kobieta nie wiedziała, co ma uczynić. Czy wrócić na ścieżkę pozostawiając konającego samemu sobie, czy może w jakiś sposób mu pomóc? W końcu wiedziona czy to instynktem, czy sercem podeszła bliżej. Gdy ukazała się przed jego oczami, ten jęknął z radości. - Agama! Co ty tutaj robisz?! Przeżyłaś? Nie poszłaś z tym kłamcą i pożeraczem dusz?! Ta w pierwszej chwili nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Poczuła wyraźnie, że mężczyzna podał jej imię. To było jej imię! Agama! Jednak skąd on to wiedział? Kim jest ten pożeracz dusz? Kim w ogóle jest ten konający mężczyzna? Musiała się tego wszystkiego dowiedzieć. Dlatego po chwili odpowiedziała, próbując zapanować nad emocjami. - Ja, ja nic nie pamiętam. Nawet nie wiem, kim jesteś. Przykro mi. Naprawdę nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. Mężczyzna mimo widocznego bólu starał się mówić wyraźnie. Zdawał sobie sprawę, że umiera i nic już nie da się z tym zrobić. - Ja teraz pamiętam, że zostaliśmy w różnych okolicznościach porwani przez tego sługę ciemności, aby mu służyć. Coś, coś zrobił w naszych głowach, jakoś namieszał, że zapomnieliśmy o naszej przeszłości. Teraz gdy umieram i nie ma jego osoby w pobliżu, wszystko do mnie wróciło. Agama, do Ciebie też wszystko wróci, tylko ten pół-demon, pół-człowiek musi zginąć! Nie może, … W tym momencie konający zaczął mocno pluć krwią, a wręcz dławić. Kobieta uklękła przy nieszczęśniku i delikatnie przewróciła go na bok, aby się nie utopił w własnej krwi. Ten zdążył jeszcze wybełkotać. - … nie pozwól … rytuał. … za późno. Po czym skonał. Agama jeszcze przez chwilę trzymała głowę nieznajomego mężczyzny, wpatrzona w martwe oczy. Mogła się tylko domyślać, co miał na myśli, mówiąc ostatnie słowa. Kilka chwil później znów szła do przodu, tylko tym razem znając swoje prawdziwe imię. Dłuższą chwilę później wyszła na piaszczystą drogę, na którą za wszelką cenę chciały się wedrzeć konary drzew, tworząc zielony dach. Spojrzała w prawo, potem w lewo i tak stała dłuższą chwilę, zastanawiając się, w którą stronę ma iść. Gdy tak rozmyślała, usłyszała cichy głos, szepczący jej do ucha “idź w prawo”. Wiedziała, że to nie były jej myśli, jednak nie miała siły, aby odmówić. Zaczęła więc powoli iść w tamtym kierunku, rozglądając się uważnie. Nie była w stanie oszacować, jak długo szła, ale zaczęła być głodna, gdy głos powiedział “skręć w lewo”. Spojrzała w tamtym kierunku. Gęsty las zapraszał między swe komnaty, delikatnym szumem i chłodnym cieniem. Co jakiś czas gdzieś w oddali odezwał się egzotyczny ptak, gdy Agama brnęła do przodu. Z każdym krokiem czuła, że głos się nasilał, stając się coraz silniejszy i wszechobecny. Jej świadomość przestawała decydować, jej jaźń znów powoli odpływała w mgłę. Za nim to całkowicie nastąpiło, zdążyła zauważyć, że wchodzi do jakiegoś sporego obozu między drzewami, na którego końcu było wejście do jaskini. Gdy zrobiła kilka kolejnych kroków, w jej umyśle zrobiło się ciemno. *** Hagan przebudził się, gdy słońce miało bliżej do snu niż na szczyt. Był zamknięty w drewnianej klatce, zrobione z mocnych młodych drzewek i grubych żeglarskich lin. Razem z nim siedziało kilku starców. Był w leśnym obozowisku, liczącym kilka namiotów, z wejście do jakiejś jamy czy groty. Na środku paliło się skromne ognisko, przy którym pracowało dwoje ludzi, chyba coś gotowali w dwóch dużych garach. Co jakiś czas pojawiali się i znikali inni, zajęci swoimi sprawami. Wszyscy byli ubrani praktycznie tak samo, jak napastnicy z barki. Co skłoniło Cymeryjczyka do wysunięcia prostego wniosku, że został przez nich porwany w jakimś konkretnym celu. Z kotła raczej nie unosił się zapach gotowanych ludzkich ciał, więc raczej nie byli to ludożercy. Barbarzyńcę nadal bolała głowa i nie był jak na razie w pełni sprawny, jednak już teraz wyczuwał coś bardzo niepokojącego dookoła. Wyczuwał cholernie mocną złą energię, która biła dosłownie z każdego mężczyzny i każdej kobiety, która była członkiem tego obozu. Nad tymi wszystkimi ludźmi wisiała moc jakiegoś złego ducha lub demona. Wstał i przeciągnął się jak gigantyczny kot. - Radzę Ci nie wstawać młody człowieku. ON nie lubi, jak ktoś się jego nie lęka. Odezwał się jeden ze starców. Patrząc na jego wygląd, człek ten siedział tutaj chyba najdłużej. Brudna twarz z gęstą biało-siwą brodą, podkrążone oczy i wychudzone ciało. Jednak jego słowa były jeszcze pełne bystrości i świadomości tego, co się wokół działo. - Nie zniżyłem i nie zniżę karku przed nikim starcze. - Tak też pomyślałem. Więc miej się na baczności, czarnowłosy. Hagan splunął przez drewniane kraty i obejrzał je raz jeszcze. Po chwili doszło do niego, że gdyby wszyscy co z nim w tej klatce siedzą, naparliby na jedną stronę, to byliby wolni. Jednak jak skłonić do tego te wymęczone dusze? Po dłuższej chwili ciszy odezwał się do starca. - Co z ucieczką starcze? Chcecie tu pomrzeć jak psy? - Ja, jak i reszta tutaj, nie mamy sił, żeby cokolwiek zrobić. To już jest koniec, nie rozumiesz czarnowłosy? Za nimi stoi człowiek-demon i magia tak potężna, że nikt ani nic nie jest w stanie się jej przeciwstawić. - Czyli obojętne jest dla was, życie lub śmierć? - Tak, tak… Nie było widać czy ktoś z pozostałych w klatce przysłuchiwał się rozmowie. Lecz po tych słowach wszyscy nagle zaczęli kulić się i chować swe twarze w dłoniach. Hagana dopadło obrzydzenie. Ten brak woli walki był jak choroba, jak zaraza. Po chwili gdzieś z ciemności barbarzyńca usłyszał znajomy głos. - My! My chcemy się bić barbarzyńco! Zemścić się za kapitana! Zginąć lub żyć! To był jeden z marynarzy, mieli podobną klatkę, kilka metrów od nich. Była postawiona bardziej w cieniu lasu. Dopiero teraz był w stanie ją dojrzeć. Odwrócił się, skąd padł głos i powiedział. - Poczekajcie, aż nastanie zupełna ciemność. Wtedy powiem wam, co macie zrobić. - Tak barbarzyńco. Będziemy gotowi. Hagana nie interesowało, ilu ich było oraz czy wśród nich byli ranni. Mieli wolę walki, tylko to się liczyło w tych czasach, a że napędzana rządzą odwetu! Tym lepiej! Nagle zobaczył, jak z lasu wychodzi kobieta. Z samego początku była przerażona i niepewna, jednak w jednej chwili jakby za sprawą magi, wszystkie te emocje zniknęły. Stała się taka jak reszta. Nienaturalnie spokojna. Barbarzyńca po chwili rozpoznał jej twarz. To była napastniczka, której darował życie. Weszła do środka obozu i jakby nigdy nic zaczęła wykonywać różne czynności. W międzyczasie podeszli do niej dwaj mężczyźni stojący do tej pory przy kotle, po czym pierwszy z nich zapytał. - Wróciłaś do nas Agamo. - Tak, mistrzu. Po chwili odezwał się drugi. - Jesteś ranna? - Nie mistrzu. - Dobrze, to wracaj do swych obowiązków. - Tak mistrzu. Na Croma! Co tutaj się dzieje?! Pomyślał barbarzyńca, a jego krew wzburzyła się jeszcze bardziej. Usiadł więc na ziemi, z ledwością gasząc gniew i zaczął myśleć gorączkowo nad tym, co usłyszał. Miał jeszcze trochę czasu do nocy. Zamknął oczy, wytężył słuch i zaczął przypominać sobie wszystkie tajemnice czarnej magi, jakie uczyła go matka. Każdy manuskrypt, każdy pergamin, każdą przypowieść czy legendę. Wszystko to, co mogło przynieść rozwiązanie tej przerażającej zagadki. Było wiele możliwości, kontrola umysłów, grupowa klątwa, zbiorowe przejęcie czy inne sposoby i zakazane sztuki. Jednak tutaj było coś bardziej złożonego. Coś większego. Za dużo umysłów było na raz pod kontrolą, takiego typu zaklęcie wymagało bardzo dużo mocy. Takie zaklęcie wymagało bezpośredniego kontaktu ze złą stroną. Wiedział cały czas, że może użyć swoich zdolności, jednak wtedy istniała gigantyczna szansa na to, że zostanie zauważony przez tego człowieka lub tę istotę. Co niestety mogło przynieść tylko śmierć, bo żaden dowódca nie lubi mieć wśród jeńców wilka i to jeszcze posiadającego magiczne zdolności. Musiał zdać się na naturalną przemoc, zresztą jak zwykle. Otworzył z powrotem oczy i rozejrzał się jeszcze raz po obozie. Dopiero teraz dojrzał stertę zrabowanego dobra z barki, przykrytą pod jakimiś starymi kocami. Uśmiechnął się dziko. Teraz wystarczyło poczekać. *** Noc już całkowicie rozlała się po obozie i zapalone zostało kilka pochodni gdy Hagan otworzył oczy, które do tej pory pogrążone były w spokojnym śnie. Po krótkiej chwili ocenił, że dookoła nie ma nikogo z tych biednych ludzi. Dziwne było to, że nie została wystawiona żadna straż, jednak co daje los, trzeba wykorzystać. - Wstawajcie wilki morskie! Nastał czas zemsty! Wyszeptał wyraźnie barbarzyńca w stronę drugiej klatki. Nie trzeba było czekać długo na odzew. - Jesteśmy Haganie! Mów co mamy czynić! - Po pierwsze, musicie wydostać się z klatki. Każdy z was ma wstać i oprzeć się o tylną jej ścianę, tą co najbliżej jest lasu. Łączenia na rogach powinny puścić. Potem jeden z was niech pójdzie do tamtej sterty rzeczy i znajdzie coś ostrego, żeby potem i mnie wypuścić. A teraz najważniejsze! Gdy zaczniemy się bić, zróbcie wszystko, aby nie zabijać tych ludzi. Oni nie są niczemu winni. To zły urok kieruje ich ciałami. Na ostatnie zdanie więźniowie z klatki obok wydali z siebie pomruki niezadowolenia, jednak w końcu ktoś odrzekł. - Dobrze Barbarzyńco. Mamy nadzieje, że się nie mylisz i że będzie warto ich oszczędzić. Jednak w takim razie jak rozpoznamy tego, kogo mamy faktycznie zabić? Sprawcę całego tego szaleństwa? - Ja będę was prowadził i ja się nim zajmę. A teraz nie ma czasu! Zróbcie tak, jak wam powiedziałem! Tylko jak najciszej! Kilka chwil później tylna ściana klatki żeglarzy upadła na ściółkę, a przez obóz przeszedł niczym cień najmniejszy i najzwinniejszy z nich. Kilka minut później Hagan był wolny i wszyscy byli gotowi do walki. Pozostała tylko kwestia broni. - Nie mamy wyjścia.- Odrzekł cicho barbarzyńca i kontynuował.- Musimy walczyć kijami, które leżą tutaj przy ognisku. Wiem, jak to brzmi, bo nasi przeciwnicy będą mieli ostrza jednak mamy do wyboru to lub ucieczkę. Co zatem czynimy kamraci? - Zemsta Haganie! - Odpowiedziały głosy w ciemności. - Niech i tak zatem będzie! Przyczaimy się teraz przy wyjściu z jaskini. Poczekamy tam, aż ktoś wyjdzie, a winien to zrobić po resztkę jedzenia z kotłów. Gdy to nastąpi, od razu ogłuszamy. Jeżeli będzie miał broń, ja ją biorę, aby mieć czym zabić tę istotę. Wy zajmijcie się resztą tych biedaków. Wilki morskie z barki nie bały się śmierci, a wśród nich było jeszcze kilku pasażerów. Wszyscy byli zdesperowani i gotowi do walki, bo każdy z nich stracił na barce wszystko, co miał. Jedni stracili swojego kapitana, inni żony i dzieci. Desperacja i chęć odwetu jest najstraszniejszym i najpotężniejszym sojusznikiem w pojedynku z przeważającą siłą wroga. Hagan wiedział o tym doskonale. Po dłuższym oczekiwaniu w ciemnościach, z jaskini wyszło dwoje ludzie. Był to mężczyzna i kobieta. Przy pasach mieli krótkie miecze, a na sobie żadnego pancerza. Nie zdążyli nawet zareagować gdy szybkie uderzenia drewnianych lag pozbawiły ich przytomności. Hagan podniósł jeden z dwóch mieczy, a drugi wręczył żeglarzowi, co przeciął liny spajające jego klatkę. Jak wataha wilków, cicho i praktycznie bezszelestnie weszli do jaskini, która była zatopiona w półmroku. Szli korytarzem naturalnie wyżłobionym w skale, jednak pokrytym dziwnymi i złowrogimi malowidłami wykonanymi czerwoną farbą lub krwią. Kilkanaście metrów dalej za zakrętem otworzyła się przed nimi wielka grota i stojący niczym posągi, ludzie. Kilka metrów za nimi, z podwyższenia obserwował ich, nienaturalnie wysoki mężczyzna. Był blady, łysy i ubrany w czarne, znajome szaty. Przez kilka sekund panowała przerażająca cisza. Nie padła żadna komenda, żaden dźwięk nie pojawił się w przestrzeni gdy ludzkie posągi ożyły i zaatakowały Hagana i jego ludzi. Jednak Barbażyńca był już skupiony na najważniejszym przeciwniku. Ruszył niczym pantera, wykonując długie i sprężyste kroki. Żadna z tym ludzkich marionetek nie była w stanie go zatrzymać. Gdy Cymeryjczyk stanął przed bramami królestwa śmierci działał niczym furia, niezważająca na rany, które pozostały na jego ciele z nocnego ataku na barkę. Pierwszego przeciwnika powalił potężny ciosem rękojeści miecza w głowę, drugiego posłał na ziemię kopniakiem, a pozostałą dwójkę po prostu ominął niczym zingarska tancerka. Gdy był już kilka metrów przed celem, nagle grota zamieniła się w wielką salę tronową. Nadal dochodziły do niego krzyki walki, lecz wokół niego były tylko czarno-granatowe widma walczących. Jego ofiara natomiast nie miała już ludzkiej postaci. Na jej miejscu stał teraz demon o ludzkiej posturze, jednak nie z ludzkimi kończynami. W miejscu rąk wisiały bezwładnie macki, a każda z nich posiadała wypustki, z których ciekła jasno-żółta maź. Zamiast nóg, były dwie ręce czarne niczym węgiel, o palcach tak długich jak sztylety. Głowa natomiast była najstraszniejsza, bo oto w jej miejscu była czarna pustka, jak otchłań, z której patrzyła niezliczona ilość nieludzkich oczu. Hagan wiedział, że właśnie trafił do miejsca opisanego w księgach jako dom lub domena każdego z demonów. Wiedział też, że tutaj nie zrani tego okropieństwa żadną ludzką bronią. Musiał zatem stoczyć bitwę, o których czytał u swojej matki, ale nigdy jeszcze nie brał w żadnej udziału. Ruszył więc całym impetem na to zło wcielone, które właśnie podnosiło swoje okropne kończyny i gdy te miał już opleść swoimi ohydnymi mackami duszę barbarzyńcy, ten włożył swe ręce do głowy demona. Ból i czerń przeszyła jego jaźń gdy pojawił się w środku tego okropieństwa. Dookoła niego nagle pojawiły się setki jak nie tysiące wychodzący z mroku macek, które zaczęły oplątywać jego ciało. Z każdą następną sekundą był rozciągany, wręcz rozszarpywany. Lecz nie był bierny, gryzł i szarpał. Jednak nie taki był jego plan. Miał tylko jedną szansę! Szansę, która nie była oczywista. Zaczął więc krzyczeć tak głośno jak tylko mógł. Krzycząc natomiast, próbował uwolnić z siebie tę nienaturalną moc, którą posiadał, a której tak bardzo się obawiał. - Teraz macie chwilę! Obudźcie się! Obudźcie się na Croma! Wsłuchacie się w mój głos! Teraz jest ten moment! Zemścijcie się za te wszystkie dni i miesiące niewoli! Gdy tak krzyczał, macki zaczęły przybierać na sile. Jakby dotarło do demona, co Hagan tak naprawdę miał zamiar zrobić. Ten widział, że to nie jego ciało jest rozrywane, a dusza. Więc krzyczał jeszcze głośnie i jeszcze bardziej próbował użyć tego co otrzymał w dniu swych narodzin. - OBUDŹCIE SIĘ! W tym momencie przez ciemności przebił się przerażający błysk, niczym ostrze. Hagan upadł w wielkiej sali tronowej i z otwartymi oczami spoglądał na przeszytego wieloma ludzkimi dłońmi demona. Wszystko wokół niego było ciche i martwe. Był sam i nie mógł nic zrobić. *** Niczym zły sen Agama obudziła się w momencie gdy kopała leżącego mężczyznę. W koło gorzała walka i wrzaski mieszały się z krzykami konających. Jednak tym razem, wiedziała więcej niż poprzednio. Wiedziała teraz, kto jest jej prawdziwym wrogiem i nie tylko ona. Ostatni z żeglarzy bronił się resztkami sił, przyparty do zimnej skały i z oczami pełnymi furii. Zmęczenie i wielkie zdziwienie malowało się na jego twarzy gdy ujrzał, jak napastnicy zatrzymali się nagle i skierowali swoje martwe do tej pory oczy, w grymasie gniewu na istotę, u której nóg leżał barbarzyńca. Ona jak i pozostali przy życiu nieszczęśnicy rzucili się na zło, które do tej pory było ich mistrzem. Zaczęli kłuć, rąbać i siekać, wydając przy tym przerażające wrzaski i krzyki. Były one przepełnione gniewem, smutkiem oraz szaleństwem. Trwało to tak długo, aż cała fizyczna forma tego demona nie została dosłownie posiekana, a jego krew nie zmyła plugawych znaków ze ścian groty. W końcu nastała cisza, a wszyscy spojrzeli po sobie. Żeglarz puścił miecz, który z metalicznym jękiem uderzył o zimną skałę i usiadł. Po dłuższej chwili wszyscy pozostali przy życiu zaczęli opuszczać to siedlisko zła. W końcu, w grocie pozostał tylko zmęczony żeglarz i tak samo zmęczona Agama. - To ten, który nas uwolnił? Odezwała się do siedzącego przy ścianie mężczyzny, patrząc nadal na ciało barbarzyńcy. - Tak, chyba tak. Tak myślę. Podeszła więc do niego i przez chwilę stała wpatrzona w jego tors. - Oddycha. Żyje. Trzeba go stąd zabrać. Po tym wszystkim, co dla nas zrobił, nie może tak umrzeć, o ile właśnie przychodzi na niego czas. Żeglarz nie bardzo wiedział, co właśnie dzieje się na jego oczach, ale pamiętał słowa mężczyzny. Zebrał w sobie resztki sił i podszedł do nieznajomej. Chwilę później wyciągnęli Hagana na zewnątrz, do ogniska, przy którym stali wszyscy przeżyli. Po chwili głośno i wyraźnie odezwała się Agama. - Nie wiem, co do tej pory tutaj robiliśmy i zgaduje, że wy wszyscy też nie wiecie. Jednak jedno wiem na pewno, w największych ciemnościach usłyszałam głos tego mężczyzny i widziałam jego duszę rozrywaną przez tego potwora. Dlatego za nim się rozejdziemy, pomóżmy mu albo umrzeć w spokoju i w cieple, albo dość do pełni zdrowia. Na ludzkich twarzach wokół ogniska nie było nic wypisane, jednak zgodzili się poprzez pomruki aprobaty, a w tym samym momencie do ogniska podszedł jeden ze starców, który więziony był w klatce. Był on chyba najstarszym z przetrzymywanych. - Odważny to człowiek i ta odwaga nie zostanie zapomniana. Jeżeli mi pomożecie to może uda mi się przyprowadzić go z powrotem do nas. Tej nocy i wiele następnych Agama razem z przeżyłymi mieszkała w leśnym obozowisku, troszcząc się o nieprzytomnego barbarzyńcę. Jednak nikt nie był w stanie powiedzieć, czy kiedykolwiek ten się jeszcze zbudzi. Grota natomiast została zasypana, razem z resztkami tej przerażającej istoty. c.d.n
  4. popłoch tafla wody była jej schronieniem od lat pozwalała bezwiednie w zamrożeniu trwać na oddech nie dawała jednak szans nadchodzi czas na uciekaj lub walcz zdjęcie: pixabay
  5. Gnieździ się człowiek w ciasnej izdebce O szorstką przestrzeń fason wyświechtał Zafastrygował nieco naprędce Przecież nic więcej zrobić się nie da Tańczą na bruzdach wyblakłe blizny Do rytmu łkania, łamią się dłonie Pęka monolit, wszystkie krzywizny Kiedyś barczyste, dziś obarczone Wie, że skazany jest na rozdarcie W ciągłej mitrędze nad rozwleczeniem Nieuchronnego wyroku w czasie Lecz ostatkami karmi nadzieję
  6. Jestem młody, chociaż już znużony życiem. Moje istnienie przepełnione bywa ciągle tym samym. Wszystko wokół mnie ma kolor szarej kostki oraz czarnych dróg. Pewnego dnia obudziłem się do rytmicznego dźwięku marszu który wybrzmiewał obok mego mieszkania. Wstałem więc z mego ciasnego łoża i przechodząc po starej spłowiałej wykładzinie doszedłem do okiennicy. Wyglądając za okno ujrzałem niepoliczalną grupę ludzi maszerujących w szeregach w stronę centrum miasta. Nosili oni różne, nowsze oraz starsze mundury w różnych kolorach. Od pruskiego błękitu, żółtego, brązowego aż do kruczej czerni. Niektórzy z nich trzymali w rękach strzelby, kije, czy sierpy oraz inne narzędzia służące w rolnictwie. A pewna grupa ludzi machała flagami różnych kolorów, często lecz nie zawsze z różnorakimi czarnymi symbolami na środku. Większość z nich z daleka jednak wydawała się być czysto, niebieska, czerwona, zielona lub czarna. Dopiero kiedy kolumna się zbliżyła do mego położenia mogę stwierdzić istnienie owych symboli. Na przodzie każdej mniejszej grupy maszerujących trzymają banery, niestety z wysokości mego mieszkania nie mogę odczytać ani jednego hasła. Widząc że w końcu coś się dzieję, oraz fakt tego że nic nie mam do stracenia. Pobiegłem ubrać się oraz zszedłem na ulicę aby dołączyć do tłumu. I tak też kolejny krąg rozpoczął swój bieg. Ludzie idą by walczyć o swe idee na ulicę. Zadanie to wydaje się być jakże banalne. Ot, przebić się przez małą grupę niezłomnej policji oraz wymierzyć sprawiedliwość dla tych którzy na nią zasługują. Jednak po paru dniach nowy rząd ustalony przez lud natrafił na swoich największych wrogów. Wspomniane przed chwilą społeczeństwo. Jak ostatnim razem udało się członków starego rządu zamknąć w więzieniach. Tym razem nie obyło się od malowania domu prezydenta na krwistą czerwień. Mijały więc miesiące, wraz z nowym tygodniem pojawiała się nowa, kolejny raz prawa władza. A problemem jakim staje się wówczas stara czołówka kraju, rozpływa się w powietrzu, praktycznie sama z siebie. Raz z kolorem oraz kierunkiem w cyklu życia drzew tak zmienia się nastawienie coraz to nowszych ludzi. Raz krzyczących tak a potem nie. Podziwiając to co się wokoło mnie dzieję, czasem mam chwilę pomyśleć, o sprawach ważnych i ważniejszych. Wspomniałem przed chwilą o sprawiedliwości. Więc też o niej napisze jako iż słowo to straciło jakiekolwiek znaczenie w na stałych nas czasach. Momentami mogę zauważyć na ulicach pojedynki. Tych którzy w jednej ręce trzymają złoty krzyż a w drugiej ostrze oraz po odwrotnej stronie można by powiedzieć że tych samych ludzi. Jedyną różnicą jest fakt iż ci mają zawsze jedną rękę wolną i walczą aby w końcu pozbyć się drugiej strony, czyli z resztą to co robią ich przeciwnicy. Chociaż ich bitwy są w pełni na marne. Ponieważ nie ważne która strona wygra, koniec w końcu wszyscy z nich, w zależności od źródła istnienia będą palić się na wieki lub spadać w nicość. Na ulicach często przebywają społeczności które starają się namówić ludzi na obalenie wszystkich rządów i wprowadzenie totalnej anarchii. Co też mnie szokuje, ponieważ nie może być większego chaosu oraz bezprawia jakie panuję teraz w naszym kraju. Rewolucyjne idee zawładnęły każdą dziedziną życia. I przynoszą fascynujące efekty. Ci którzy są wielcy, dominujący nad resztą, można by było stwierdzić bogowie na ziemi. Walczą o to aby umrzeć poprzez zgniecenie ciała swą własną wielkością. A ci słabi, mali, larwy społeczeństwa które tarzają się w swym własnym śluzie, domagają się bycia zdeptanym przez obuwie. W partii której celem według nich jest usunięcie chwastów społeczeństwa. Po dokonaniu właśnie tego, drugi najważniejszy człowiek w tej społeczności, przywódca lokalnej bojówki. Po uzyskaniu życia pełnego bogactw oraz wielbienia ze strony jego armii, położył się w swych łożach aby zasmakować trochę rozkoszy. Właśnie w tym momencie jego największy przyjaciel wtargną do jego mieszkania i zakończył jego żywot długim nożem. Po tym akcie on i jego rodzina została określona jako wrogowie stanu. A wszystkie taśmy filmowe zawierające jego przemowy zostały spalone wraz z książkami które zagrażały reżimowi. Patrząc na wschód kraju, żył tam kiedyś pewien rewolucjonista którego celem było likwidacja klas wyższych. Co udało mu się dokonać z łatwością. Jednak po pewnej nocy u władzy obudził się oraz zdał sobie sprawę że sam teraz należy to tych których zwalczał. Uciekł więc on na zachód. Lecz jego los był już przesądzony, zmarł tak jak prowadził swe życie. Ciosem czekanem w tył głowy. Jest to wieczne tango bez jakiekolwiek celu oraz honoru. Lecz jednak nie każdy kto walczy o swoje w można by powiedzieć sposób rewolucyjny jest zły. Ci którzy zamknięci są za siatami najzimniejszych obozów, Kurdowie, Afganie. Wykrwawiają się w cieniu. Bez jakiekolwiek zauważenia. Ponieważ ci co tak naprawdę cierpią są nie widoczni. Zasłania ich widok tych których uznaje się za cierpiących. Lecz jednak oni budzą się co ranka w wielkich pałacach oraz myją się w złotych wannach. Ponoć to ja nie ty, my nie wy jesteśmy zgorszeni. Chociaż w tym systemie jestem dla was właśnie obcy, a wy dla mnie. W pewnym momencie żar znikną. Kraj został pozbawiony większości jego mieszkańców. Nie ma w nim już miłości, wiedzy, przyjaźni. Wiele dzielnic które dawniej tętniły życiem, teraz to nierozpoznawalny gruz. Z którego pewnego dnia wyszedł młody chłopak. I patrząc na swe szare życie stwierdził, że pora na rewolucje. I tak wszystko rozpocznie się po raz kolejny. Tak już zostać musi jeśli chcemy być obojętni na to co nas z pozoru nie dotyczy. Lecz nadzieja nie umrze, bo jeśli to się stanie. To nie będziemy się różnić niczym od psów i kotów, przerażonych każdym dźwiękiem wiatru szumiącego po za domem. Kamil. P 06.01.2023
  7. -Mistrzu, po śmierci ojca, matka za mąż wyszła, a mnie myśl z tej nagłości taka w głowie błysła, że ona mego ojca wcale nie kochała. bo gdy był schorowany, o niego nie dbała, jak gdyby szybkie zejście było jej na rękę, aby niezwłocznie w nowym znaleźć się małżeństwie. - Skoro nie masz dowodów, nie rozogniaj sprawy, bo się bardzo naraża ten, co zbyt ciekawy. Zanim zaczniesz więc walkę, policz się dokładnie, inaczej możesz przegrać i wszystko przepadnie. Dedykuję Wędrowcowi, autorowi "Pojedynku" i nie tylko.
  8. SAGA HAGANA wyjście w mrok. ->Fanowskie opowiadania w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. ->Kolejne w trakcie twórczego procesu kreacji, brak daty zakończenia. ->Jest to trzecie opowiadanie w chronologi, zaleca się przeczytanie dwóch wcześniejszych. (Prolog w opowiadaniu nr.1) WEZWANIE OBOWIĄZKU PO TYM, JAK PRAKTYCZNIE CAŁA KARAWANA, KTÓRĄ OCHRANIAŁ HAGAN ZOSTAŁA WYRŻNIĘTA DO NOGI, A JEDYNYMI OCALAŁYMI Z TEJ MASAKRY BYŁ ON I CIEMNOWŁOSA KOBIETA. WOJOWNIK POSTANOWIŁ PRZEZ KILKA DNI ODPOCZĄĆ W TAWERNACH, LICZNIE ROZSIANYCH PO CAŁEJ STOLICY NEMEDII, JAKĄ JEST BELVERUS. UPIJAJĄC SIĘ DO CNA I TRACĄC WSZYSTKIE OSZCZĘDNOŚCI, NIE PRZEJMOWAŁ SIĘ NICZYM ANI NIKIM. DO CZASU… - Czy wy naprawdę jesteście tak tępi? Jak mam rozmawiać z pijanym i nieprzytomnym człowiekiem? - Ależ Panie! Ciągnęliśmy go do Ciebie przez dobre pół kilometra! Trzymając pod ramionami! Gdyby nie jego grube sandały, całe nogi miałby we krwi. Żaden człowiek nie byłby w stanie spać, będąc wleczonym po kamienistej drodze! - Durniu! Nie obchodzi mnie to! Ten człowiek nadal śpi i wali jak końskie łajno! Na dziedziniec z nim! Macie lać na niego zimną wodę, aż się nie obudzi i chociaż trochę przestanie śmierdzieć! - Tak panie! Będzie, jak sobie życzysz! Po tych słowach dwóch rosłych czarnoskórych strażników wyniosło przybysza na duży dziedziniec posiadłości handlarza Eureliusa Namidesa. Po kilkunastu minutach cała willa postawiona została na nogi przez gromki i donośny ryk wściekłości oblanego zimną wodą gościa. Pan tego domu niczym rażony gromem, wybiegł na zewnątrz, a gdy był już przy drzwiach wyjściowych, ujrzał nietypową scenę. O to jak do tej pory nieprzytomny i pijany mężczyzna trzymał za szyję, klęczącego ochroniarza. Ten z przerażeniem w oczach żałośnie bełkotał. Drugi jego wartownik, z obnażonymi mieczem groził i krzyczał coś w swoim ojczystym języku. Jeżeli nikt nic z tym nie zrobi, zaraz poleje się krew. Pomyślał Eurelius, wbiegając między ochroniarza, a nieznajomego z zakładnikiem. Obcy przeniósł swoje stalowe spojrzenie na pięknie i schludnie ubranego mężczyznę jednak nic nie powiedział. Jego uścisk na gardle ochroniarza powodował, że ten powoli zaczynał tracić przytomność. Handlarz nie miał za dużo czasu, musiał działać. - Ty jesteś Hagan, prawda? To ty pracowałeś przy ochronie karawany idącej z królestw granicznych? Mimo zadanego pytania osobnik milczał. Widać było, że to on kontrolował sytuacje, a przynajmniej tak to wyglądało z boku. Nie śpieszył się, mimo że jego zakładnik robił się już siny z braku tlenu. Zamiast odpowiedzi, przybysz zaczął dokładnie rozglądać się dookoła. Szybkim spojrzeniem sprawdził, co ma przy sobie. Całe szczęście dla Eureliusa, ochroniarze odebrali mu broń przed wprowadzeniem na teren posesji. Widoczne też było, że w jego organizmie nadal jest sporo alkoholu, jednak to niczego nie przesądzało. W końcu mężczyzna odpowiedział. - Tak. - Czyli mogę też sądzić, że to ty jesteś tym, który uratował moją bratanicę z rąk demona?! - Malja to twoja bratanica? Po tych słowach uchwyt na szyi ochroniarz zelżał, a ten padł na bruk, łapiąc łapczywie powietrze. - Tak. Dlatego też, między innymi, kazałem Cię tutaj przyprowadzić Haganie. Odpowiedział Eurelius wyciągając dłoń w geście pokoju i podziękowania. *** Kilka godzin później, gdy Hagan obmył się i odespał to co jeszcze zalegało w jego ciele, spotkał się ze swoim gospodarzem, w jego dużej i przestronnej sali gościnnej. Leżeli na pięknych i miękkich posłaniach, o nogach wykonanych z drzew cennych i niedostępnych w tych stronach. Wokół czuć było zapach kadzideł, dobrego wina i gotowanego jadła. Usługiwały im dwie służki, odziane skąpo, lecz z gustem. Były uśmiechnięte i chyba nawet nie tylko na pokaz. Dookoła Barbarzyńcy unosiła się aura spokoju i dobra. Rzadkość jak na wille bogatych i rozwiązłych mieszczan. Hagan jednak domyślał się, że nie został przyprowadzony tylko po to, aby ten człowiek mógł mu podziękować. W rzekomo cywilizowanym świecie nikt nie stara się tak bardzo znaleźć człowieka tylko po to. Popijając więc puchar lekkiego i bardzo wyrazistego wina, zapytał wprost. - Do rzeczy Eureliusie. Nie posłałeś po mnie, aby mi tylko podziękować, więc o co chodzi? - Tak Haganie. Widzisz, cała karawana nie żyje, a ty jako jedyny ochroniarz, czyli pracownik, przeżyłeś. Nie licząc mej biednej bratanicy, która swoją drogą bardzo chwali twoją troskę o nią w czasie podróży powrotnej. Handlarz uśmiechnął się dość ironicznie, gdy wspomniał o trosce Hagana. - To stawia Cię w dość ponurym świetle. Niektórzy moi znajomi już dawno oskarżyliby Cię o współudział w ataku lub o inne bzdury. Jednak ja mam wrażenie, że nie należysz do tego typu ludzi. Czy dobrze przypuszczam, barbarzyńco? Hagan przymrużył oczy i zapytał zniżonym głosem. - Co insynuujesz? Że stchórzyłem w walce? Że pozostawiłem kompanów na żer tych bestii? - Prawdę powiedziawszy, nie wiem. Nie było mnie tam. Malja też nie pamięta, jak to było naprawdę. Pamięta jedynie ciemność i ciało jakiejś przerażającej istoty. Nic więcej. Hagan odłożył puchar z winem na stolik. - Więc co chcesz mi powiedzieć. Pamiętaj jednak, że obrazę traktuję tak samo śmiertelnie poważnie jak wyciągnięte, w moim kierunku ostrze. - Haganie. Podpisałeś kontrakt z zarządcą mojej karawany, w którym znajduje się fragment o treści „… ni krwi ni życia szczędzić nie będę, aby karawana… „. – Handlarz uciął zdanie, wstał i wziąwszy głęboki wdech, zaczął nerwowo. - … mówiąc jeszcze dobitniej, wszyscy ochroniarze zginęli, a ty żyjesz! I to jest jedyny fakt, który znam. Rozumiesz więc, że to, co jest pewne, nie skreśla Cię z listy winnych tej tragedii. - Człowieku, czy bogowie rozum ci odebrali? Krew w żyłach barbarzyńcy zaczęła się gotować, jednak nadal nad sobą panował. Choć ten człowiek dość wyraziście mówił o tchórzostwie lub nawet zdradzie, na swój pokrętny sposób miał racje. Nie było innych świadków jego walki z ghulami i tymi wysuszonymi trupami. Nie było nikogo, kto mógłbym potwierdzić, że kazał wszystkim uciekać, samemu zostając aby walczyć. Pozostawał jedynie fakt, że przeżył i odzyskał Malję, a to z kolei mógł uczynić na wiele sposób. - Nie Haganie. Ja jedynie stwierdzam fakty. Nastała niezręczna cisza. Obaj rozmówcy patrzyli na siebie, nie wrogim, lecz bardziej dociekliwym spojrzeniem. W końcu pierwszy odezwał się gość, spokojnym i stonowanym głosem. - Dobrze. Rozumiem twój punkt widzenia. Rozumiem też, że chciałbyś mi zaufać. Dlatego jak do tej pory nie kazałeś mnie wydać strażnikom miejskim. - Tak. Nie ukrywam też, że Malja ma w tym swój wkład i przekonała mnie do tego. - Co mam więc uczynić, abyś uznał moją umowę za wypełnioną? - Jest pewna rzecz, a raczej zadanie, które mógłbyś dla mnie wykonać. Biorąc też pod uwagę, co opowiadała mi moja bratanica, powinno pójść ci lepiej niż moim ludziom. Hagan milczał, dając tym samym znak swojemu rozmówcy, że zamienia się w słuch. - Niecały miesiąc temu zleciłem pewnemu znamienitemu malarzowi, wykonanie mojego portretu. Połowę kwoty za jego pracę zapłaciłem od razu, drugą część miałem zapłacić po wykonaniu dzieła. Przez pierwsze dwa tygodnie Augusto Hartilius, bo tak nazywa się ów artysta, przychodził do mnie i wykonywał swoją pracę. Gdy ukończył, jak to on stwierdził, najważniejszą część dzieła, poprosił o tydzień prywatności i spokoju. Po krótkiej rozmowie wyszło na to, że mój wizerunek został już ukończony, a Augusto potrzebuje czasu, aby stworzyć tło dla portretu. Oczywiście przystałem na prośbę. Po tygodniu posłałem po Hartiliusa mojego sługę Bebunda. Niestety tego zatrzymały zamknięte drzwi. Mimo pukania i wołania nikt się nie odezwał. Po kilku godzinach sługa wrócił i o wszystkim mi opowiedział. Następnego dnia wysłałem do Augusto dwóch moich strażników, których już poznałeś. Rezultat był taki sam jak poprzednio, zamknięte drzwi i cisza. Dlatego jak się już zapewne domyślasz, zadanie będzie proste. Musisz odzyskać moje pieniądze albo ukończony portret. Barbarzyńca spojrzał w pusty puchar, w którym resztki kropel wina zbierały się na jego dnie, niczym pojedynczy żołnierze po rozbiciu oddziału. W końcu zapytał, podnosząc wzrok na gospodarza. - Ten malarz to nemedyjczyk? - Tak, i to jeden z tych bardziej znanych. Dlatego nie miałem problemu z przystaniem na jego życzenia czy warunki wykonania portretu. - Czy próbowałeś poinformować o całym zajściu straż miejską? Bo z tego co się orientuje, dla majętnego obywatela stolicy, można by wyważyć drzwi czyjegoś domu. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą duże pieniądze. - Widzisz Haganie! Wolałbym, aby nikt się nie dowiedział, że można brać pieniądze od Eureliusa Namidesa i nie wywiązywać się z umów, a jak zapewne dobrze wiesz, straże lubią dużo gadać po służbie. Hagan podniósł do góry puchar, i w ciągu kilku chwil pojawiło się w nim wino, nalane przez urodziwą niewolnicę. - Dobrze. Mam też rozumieć, że ufasz swojej służbie i nie muszę przesłuchiwać nikogo z tych, co poszli po malarza? - Tak. Gdyby cokolwiek wiedzieli, na pewno bym o tym usłyszał. Jestem dobrym panem, ale kłamstwo czy kradzież, karzę bardzo surowo. - O jakiej sumie pieniędzy mówimy? - Pełne sto sztuk złota. Na dźwięk tej kwoty Hagan kiwną głową z podziwem. Jednak po dalszym jego zachowaniu widać było, że nie takie sumy widział życiu. Spojrzał więc w oczy gospodarza i zaczął mówić, bardzo spokojnym i rzeczowym głosem. - Gdyby chodziło o jakiegoś mało znanego artystę, mógłbym rzec, że wziął zaliczkę i uciekł. Oczywiście mógł też zostać zabity przez tutejszych oprychów gdy poszedł hulać w jakiejś gospodzie. Od zawsze bowiem wiadomym jest, co najczęściej robią artyści ze swoim honorarium. Jednak powiadasz, że to znany malarz, który ma już swoją renomę… Hagan zamyślił się przez chwilę, spoglądając na ozdobiony kolorowym malowidłem sufit. Był to obraz rajskich ogrodów ze skąpo odzianymi dziewczętami, beztrosko pluskającymi się w spokojnej i szerokiej rzece. Natomiast w dalszej części malowidła był piękny, lecz rzadki las, skąd młodzi chłopcy podglądali roześmiane niewiasty. Było też coś niepokojącego w tym malowidle. Oto wysoko na niebie, powoli rozciągał się ciemny i mroczny kształt. Niczym nadlatujący antyczny smok. Jednak był to tylko kształt i na darmo oglądający mógł próbować określić jego prawdziwą formę. - Taka sytuacja niestety bardzo komplikuje całe zadanie… - Niespodziewanie kontynuował wątek gość gospodarza - … bo w tym momencie cokolwiek stało się z pańskim artystą, stać się to musiało przy aprobacie kogoś, kto nie boi się pytań. O ile Augusto nie popełnił samobójstwa lub nie zapił się na śmierć, gdzieś w którejś z podrzędnych spelun. - Haganie! Ten człowiek nie był taki! - Oh Eureliusie! Sam dobrze wiesz, jak ludzie potrafią się chować za wypracowanymi gestami, słowami, uśmiechami czy nawet wyuczoną serdecznością. Nie możemy też zapomnieć, że mówimy ciągle o artyście, a tacy to potrafią udawać jak mało kto. Gospodarz spojrzał na swoją służkę, która stała niedaleko, przy drzwiach prowadzących do kuchni. Stała tam taka samotna z delikatnym, lecz niepewnym uśmiechem. Na jego twarzy pojawiło się strapienie i grymas smutku. Ich spotkanie trwało jeszcze kilka godzin. Rozmawiali nie tylko o zadaniu, jakie ma wypełnić Hagan, ale i na wiele innych, ciekawszych tematów. Pod sam koniec, gdy gość opuszczał dom swego gospodarza, obaj byli zadowoleni z tak nieoczekiwanie owocnego spotkania. *** Niebo okryło się całunem nocy, a porządni i prawi obywatele Belverus rozeszli się po swoich domach, gdy na jednej z uliczek dzielnicy artystów, pojawiła się, zakryta czarnym płaszczem postać. Jej kroki były pewne, postura wyprostowana i dumna. Nie spieszył się. Gdy mijał pierwszy patrol Nemedyjskiej straży, rzucił tylko szybkie chwała królowi, pozwalając tym samym na to, aby Ci dobrze przyjrzeli się jego twarzy w świetle księżyca. Doskonale też wiedział, że ukrywając swoją tożsamość, zwróci na siebie uwagę i zostanie zapamiętany, a w ten sposób zostanie potraktowany jako prawy obywatel, który właśnie wraca do domu. Po kilkunastu minutach marszu suchą ja wiór drogą, dotarł na miejsce. Był to kamienny parterowy dom, dom jakich wiele na tej dzielnicy. Wszystkie trzy okna wychodzące na ulicę były zamknięte drewnianymi, starymi okiennicami. Drzwi tego domostwa były wykonane z grubych desek, połączonych żelaznymi okuciami. Hagan stał przed wejściem dłuższą chwilę, aby w końcu chwycić za grubą żelazną klamkę. Niestety, drzwi były zamknięte. Pod lekkim naporem najemnik zrozumiał, że nie tylko na zamek, ale i na sztabę, która została opuszczona od środka. Po kilku chwilach usłyszał cichy szelest i chrapliwy oddech, gdzieś za plecami. Odwrócił się. Przed sobą, po drugiej stronie ulicy, zauważył podnoszącego się z ziemi żebraka. - Ej Ty! Długo tutaj siedziałeś? Żebrak otulony w brudne i podziurawione łachmany spojrzał się przelęknionym wzrokiem na Hagana. Po chwili opuścił głowę i jąkając się, odpowiedział. - Tttak Panie! Co coodziennie tutaj jestem, na jedzenie zbieram. - Codziennie? W tym samym miejscu? - Tttak Ppanie! - A wiesz może, kto mieszka w tym przybytku?- Najemnik wskazał palcem na dom Malarza. - Tttak Panie! To dom arttysty Augusto Hartiliusa! - A kiedy go ostatni raz widziałeś? - Tttak ddokładnie to nie wiem Panie. Będzie chyba z kilka ddni temu. - Wchodził czy wychodził ? - Wchodził Panie. Hagan rzucił do misy żebraka kilka miedzianych monet. Bądź co bądź, ten człowiek pomógł mu bardziej w sprawie, niż sam zleceniodawca. W tych czasach były cztery waluty cyna, miedź, srebro i złoto. Dlatego ta jałmużna nie była tylko symboliczna. Nędzarz, aż podskoczył z radości, dziękując i bijąc pokłony do pasa. Ten uśmiechnął się delikatnie i rzekł. - Jeszcze jedna sprawa. Czy przez ten cały czas, od chwili gdy ostatni raz go zobaczyłeś, widziałeś, aby ktokolwiek innych wchodził do środka? - Nie Panie! Nic takiego nie widziałem. Najemnik skinął tylko głową i wrócił przed dom artysty, a żebrak z szybkością błyskawicy zabrał swój cały dobytek i rozpłynął się w ciemnościach ulicy. Czyli prawdopodobnie Augusto nadal przebywa w swoim domu. Nie dobrze. Raczej nie ślęczy tam nad tłem do obrazu. Bez jedzenia i picia? No dobra, od frontu nie wejdę. Nie zamierzam ryzykować. Muszę znaleźć inne wejście. Wejście, którym wszedł ewentualny nieproszony gość artysty lub on sam. Ale po co miałby wymykać się z własnego domu? Gdy głowa Hagana rozważała aktualną sytuację, jego nogi prowadziły go na tyły domostwa, gdzie przed nim wyrósł ponad dwu i pół metrowy kamienny mur. Jednak najemnik nie zamierzał się wdrapywać jak amator. W końcu jego ojciec był królem złodziei, i jako ostatni wyszedł żywy z Wieży Słonia. Oczywiście i ta legenda może być tylko zmyśloną historyjką dla radości gawiedzi, ale jeszcze nikt nie miał odwagi powiedzieć, że tak nie było. Wracając jednak do muru Aureliusa. Czarnowłosy mąż, wiedział, że domostwa w takich dzielnicach mają dodatkowe wejście od ogrodu. Dlatego powoli i spokojnie zaczął sunąć wzdłuż przeszkody, aż ujrzał furte. Była znacznie gorszej konstrukcji niż drzwi wejściowe, a do tego była otwarta. Z każdą chwilą Hagan czuł, że w tym domu będzie leżeć zimne i podgniłe ciało artysty. Z czujnością dzikiej zwierzyny, wszedł do ogrodu i przemieszczając się ścieżką między dość bujną, lecz zaniedbaną roślinnością, dotarł do tarasu domostwa. Niestety i tutaj drzwi zewnętrzne były otwarte, zapraszając niejako w sam środek ciemnego i ponurego domu. Zmysły najemnika wytężyły się do granic możliwości. Prawa dłoń Hagana delikatnie objęła rękojeść miecza. Wyrównał i uspokoił oddech, po czym powoli i nadzwyczaj cicho, wkroczył do środka. Wnętrze domu artysty było po prostu brudne. Porozrzucane gliniane naczynia, dzbanki i kubki. Kawałki strawy lub wyschnięte i twarde kromki chleba walały się po drewnianej podłodze. Prawie wszystkie meble były oblegane przez niedokończone szkice lub puste gliniane dzbany po winie. Dziw aż bierze, że żadne bezpańskie zwierzę nie zainteresowało się zapachami zgniłego jedzenia wydobywającymi się, z tego przybytku. Najemnik dojrzał też zaryglowane drzwi wejściowe oraz dodatkowe, lekko uchylone drzwi z lewej strony. Nie myśląc długo, skierował swoje kroki w ich kierunku, stąpając bardzo rozważnie i delikatnie, niczym czarna pantera szykująca się do morderczego skoku na ofiarę. Gdy przy nich stanął, z zaciśniętą dłonią na rękojeści miecza, pchnął je lekko lewą dłonią. Nie stawiały żadnego oporu, powoli otwierając się do środka. Jednak w tym samym momencie Hagan poczuł czyjąś obecność. Aura zimna zaczęła lekko wydobywać się z pracowni artysty. W końcu oczy najemnika ujrzały śnieżno-blade ciało podobne do opisu Eureliusa, leżące na środku pomieszczenia, z rękoma wyciągniętymi w geście przerażenia. Jego oczy były wielkie niczym misy pod świece ze świątyni Mitry, a usta wykrzywione w potwornym grymasie bólu. Ten człowiek nie zmarł z przyczyn naturalnych, ani nawet z przyczyn związanych z tak przyziemnymi czynnościami jak zasztyletowanie, zarąbanie czy uduszenie. Tutaj w powietrzu unosiła się mroczna magia. Magia Acheronu. Hagan zatrzymał się w drzwiach, lustrując pomieszczenie jedynie delikatnymi ruchami głowy. Ta czynność wyglądała prawie tak, jak gdyby nie chciał obudzić zmarłego. Jednak nie dlatego tak uczynił. Zrobił tak, gdyż wiedział, że zaklęcie, które zabiło malarza mogło nadal unosić się w powietrzu. Nadal mogło pozostać zabójcze i aktywne. Dlatego powoli i dokładnie lustrował pomieszczenie. Na środku pokoju leżało ciało, a pół metra dalej stała sztaluga z portretem Eureliusa. Tło tego dzieła było praktycznie skończone, pozostało jedynie dorobienie fragmentu podłogi i wykonanie podpisu artysty. Bo wszak wiadomo, że dzieło nie jest tak wybitne i drogie, gdy nie ma na nim podpisu wybitnego i drogiego artysty! Dookoła stały małe, drewniane komody z pustymi płótnami i wielką ilością farb, najróżniejszych kolorów. Pod ścianą, po prawej stronie od Hagana, opierały się gotowe obrazy przedstawiające żywe krajobrazy oraz piękne damy, nie zawsze ubrane. Jakim Aurelius człowiekiem by nie był, trzeba było mu oddać, że miał talent do przenoszenia na płótna i ubierania w barwy, delikatne linie i kolory kobiecych ciał. Gdy był już pewien, że pomieszczenie nie skrywa żadnego przeklętego przedmiotu będącego pułapką, która zabiła biedaka, wyjął coś ze swojej torby. Był to dziwnie wyglądający, czerwony kamyczek, którym delikatnie rzucił w kierunku ciała malarza. Zaklęcie magiczne, jeżeli nadal tam jakieś było, winno się od razu uruchomić. Jednak nic takie się nie wydarzyło. Wszystko wydawało się być w porządku, jednak ta aura zimna nie dawał spokoju Haganowi. Powolnym i delikatnym krokiem podszedł do zesztywniałego ciała. Nie był do końca pewien, ale być może nie był sam w pomieszczeniu. Zamknął na chwilę oczy i skupił się na swoich nietypowych zdolnościach. W tym samym momencie, koło sztalugi objawiła się przezroczysta postać Aureliusa. - Na włochate jądra eunucha! Czy ty mnie człowieku widzisz? Coś do mnie powiedziałeś? Hagan wyprostował się i odpowiedział krótko, acz treściwie. - Tak. - Ale jak to jest możliwe? Przecież jestem… - To jest teraz nieistotne Aureliusie. Powiedz mi lepiej, w jaki sposób wyszedłeś ze swego ciała, bo martwym to ty do końca nie jesteś. - Ty mnie znasz? Skąd? Pierwszy raz Ciebie na oczy widzę! - Zamknij się z łaski swojej i zacznij odpowiadać na pytania. Dobrze? Ton ostatniego zdania Hagan nie zostawiał wiele możliwości. Na eterycznej twarzy Aureliusza pojawił się grymas pokory i rezygnacji. - To wszystko wina tej dziewczyny i jej chędożonej sekty! - Zaklęcie, które wyrwało duszę z twojego ciała, samo się nie cofnie, ale mamy dość dużo czasu, aby Ciebie wysłuchać i być może nawet uratować. Ale musisz się skupić i dokładnie odpowiadać na moje pytania. Interesują mnie tylko fakty. - Czyli mogę jeszcze kiedyś być żywym? - Jak będziesz tak pierdolił, to z każdą chwilą szansa ta staje się coraz mniejsza. - Dobrze, już dobrze. Poznałem taką śliczną szlachciankę, córkę… - Do brzegu. Przerwał mu Hagan, sycząc przez zęby. Jego cierpliwość nigdy nie była duża, o ile w ogóle istniała. - … i wszystko było świetnie. Spotkania z winem i innymi jej przyjaciółmi i przyjaciółkami. Potem wprowadziła mnie do wyrafinowanego grona znajomych, też wysoko urodzonych, które potem okazało się jakiegoś rodzaju kultem czy sektą. Nie przeszkadzało mi to, do momentu, aż nie okazało się, że Havila była dziewicą. Tak, mnie też to zdziwiło. Ale to nie było problemem. Bo problemem było to, że ci jej przyjaciele z sekty poprosili mnie, abym pomógł zaaranżować jej porwanie, aby potem złożyć ją na stół ofiarny w czasie jakiejś nocy połączenia, czy czegoś takiego. - Mam nadzieje, że się nie zgodziłeś? Niebieskie oczy barbarzyńcy zapłonęły gniewem. - Oczywiście, że nie! Kochałem ją i nadal kocham! No może nie taką poetycką miłością, że niby wieczna i te inne głupoty! Ale tak! Kochałem ją i nie mógłbym tego uczynić! Nigdy w życiu! - I co było dalej? - No i tego samego wieczoru wróciłem sam do domu, aby dokończyć zamówiony portret. Gdy zacząłem prace, po kilku godzinach usłyszałem jakby kroki w dużej komnacie, jednak nikogo tam nie było. Wróciwszy do sztalugi, poczułem dotknięcie czegoś bardzo, ale to bardzo zimnego w głowę. Potem pamiętam przerażający ból, który przeszywał moje ciało. Ból i wielki mróz. Potem pamiętam już tylko chodzenie bez sensu po pracowni, w tej formie, w jakiej mnie teraz widzisz. I to tyle. - Dobrze. Jeżeli zapytam się ciebie, gdzie znajdowało się miejsce spotkań tego kultu czy sekty, będziesz pamiętał? - Tak! Oczywiście, że tak! To piwnice dawnego budynku, gdzie przetrzymywano niewolników. Nikt tam nie chodził, bo zamknęli go ze względu na jakąś chorobę, która zabiła połowę biednych ludzi, co mieli na drugi dzień pójść na sprzedaż. Od mojego domu to jakieś piętnaście minut drugi na północ, główną ulicą. Szeroki, parterowy budynek. Na pewno go poznasz! - A pamiętasz kiedy się spotykali ci wyznawcy? - W większym gronie, co sześć dni. Tyle tylko pamiętam. - Dobrze, to mi wystarczy. Zostań tutaj i za wszelką cenę nie odchodź od swego ciała. - Przecież i tak nie mogę! - W pewnym momencie zaklęcia będziesz mógł, ale nie czyń tego, bo już nigdy nie będziesz mógł wrócić. *** Noc nadal spowijała ulice stolicy Nemedii, gdy w kamiennym obejściu do starego więzienia niewolników, zniknął wysoki mężczyzna. Przez całą drogę od domu malarza Aureliusa, aż do tego miejsca, człek ów szedł bocznymi uliczkami, tym razem omijając każdy napotkany patrol. Wiedział, że to może być sprawa o wiele trudniejsza i większa niż tylko odzyskanie pieniędzy lub portretu handlarza. Nie mógł zostawić artysty w potrzebie, szczególnie takiego, który był po prostu naiwnie głupi. Jeżeli miał szanse uratować jakiegokolwiek człowieka, to musiał z niej skorzystać. Szczególnie że ten mężczyzna mógł jeszcze powrócić do żywych. Rozdzielenie duszy od ciała to tak stara i silna magia Acheronu, że do jej użycia potrzebny był na pewno acheroński przedmiot, relikt. Hagan nie był do końca pewien, czym mógł być ten przedmiot, jednak jego intuicja podpowiadała mu, że na pewno leżał gdzieś w miejscu zebrań tego kultu. Więc odnalezienie go raczej nie będzie sprawiać mu problemu, jednak cofnięcie zaklęcia to będzie nie lada wyzwanie. Jeżeli ujrzy przedmiot, to może odpowiedź pojawi się sama. Wszystko będzie zależeć od tego, co Ci durnie znaleźli i czym postanowili się bawić. Pomieszczenia na parterze były puste. Wszędzie hulał chłodny podmuch nocy, lecz tylko w jednym pokoju czuć było zimno skał i ziemi. Najemnik zaczął uważnie przeszukiwać każdą ścianę, aż natrafił na sprawnie schowany, żelazny pierścień. Spokojnie i delikatnie pociągnął do siebie, otwierając tym samym wąską szczelinę, z której buchnęło chłodne powietrze. Tym razem nie użył świecącego proszku, ryzyko było za duże. Szedł bardzo powoli, ostrożnie stąpając po stromo wyciętych stopniach. Sam tunel był prawdopodobnie naturalną jaskinią, chodź kilka pierwszych metrów, sprawiało wrażenie, że zostało stworzonych, aby dobić się do jaskiń. Nie schodził długo, bo już po chwili stał na płaskiej przestrzeni, delikatnie obmacując boczne ściany. To pomieszczenie zdawało się być większym przedsionkiem i miejscem, gdzie kultyści zostawiali swoje szaty, gdyż w koncie wymacał żelazne haki na ubrania, a na nich kilkanaście grubych i długich płaszczy z kapturami. Chwilę później stanął naprzeciw drewnianych, mocno umocowanych w skale drzwiach. Delikatnie nacisnął żelazną i masywną klamkę, lecz ta nie chciała ustąpić. Drzwi były zamknięte. W grę wchodziły dwie opcje. Pierwsza z nich to otwarcie drzwi wytrychem, akurat kilka lat temu, dla własnych potrzeb, nauczył się otwierać takie zamki. Druga opcja była mniej prawdopodobna. To przeszukanie płaszczy kultystów, mając nadzieje że ktoś był na tyle głupi, iż zostawił klucz w kieszeni. Po krótkiej chwili, Hagan zaczął przeszukiwać ubrania. Nie mylił się, na ostatni haku pod płaszczem, wisiał duży mosiężny klucz. Taka sytuacja mogła świadczyć o jeszcze jednej możliwości. W środku mogły znajdować się pułapki lub strażnik. Delikatnie włożył klucz do zamka. Zapadki przeskoczyły, a drzwi pchnięte ustąpiły bez oporu. Najemnik ujrzał większą salę, z wymalowanymi przeróżnymi acherońskimi znakami na kamiennej, szorstkiej posadzce. Wszystko to oświetlała wielka kamienna czara umieszczona pośrodku pomieszczenia, w której płoną delikatny i znajomy niebieski płomień. Kilka metrów dalej od źródła niebieskiego światła, wyrastał z ziemi czarny i idealnie prostokątny ołtarz. W przeciwieństwie do reszty pomieszczenia, ten nie posiadał żadnych znaków czy symboli. Na nim zaś, barbarzyńca ujrzał zawinięty w piękną czerwono-złotą tkaninę przedmiot. Hagan miał już ruszyć do przodu gdy kątem oka zauważył, że po jego prawej jak i lewej stronie, siedzą przy ścianie cztery wysuszone ciała. W ich stanie rozkładu ciężko było orzec, jakiej są karnacji czy jakiej są rasy. Biorąc jednak pod uwagę sposób zabezpieczenia tego miejsca kultu, Najemnik wiedział, że mogą to być wyczekiwani przez niego strażnicy. Jednak jego zasady zabraniały mu bezczeszczenia zwłok, nawet jeżeli istniało uzasadnione podejrzenie, że te ożyją i będą chciały go zabić. Szedł powoli, wzdłuż prawej ściany, aby ominąć wszystkie acherońskie runy wymalowane na podłodze. Choć czuł, że nie ma tutaj w pomieszczeniu aktywnych magicznych pułapek, to jednak w tej prastarej magii nie był, aż takim specjalistą. Tutaj użyte zaklęcia mogły być bardziej skomplikowane i silniejsza, niż jego zdolności. Nie mógł ryzykować. Gdy był już przy ołtarzu, najpierw założył na lewą dłoń ciemno-szarą rękawicę, a następnie wyjął z torby zestaw fiolek z różnymi proszkami. Po krótkiej chwili miał już to, czego szukał, czyli tę jasno-pomarańczową. Po nałożeniu i rozprowadzeniu zawartości fiolki na ostrzu miecza schował puste naczynie z powrotem do torby. Wziął głęboki oddech. Pierwsze co uczynił, to delikatnie odsłonił materiał lewą ręką, aby zobaczyć, co jest w środku. Widok nie był nadzwyczajny jak na acheroński relikt. Jednak stawiał on wiele pytań, szczególnie takich, których odpowiedzi pomogły by Aureliuszowi. Czym był ów przedmiot? Otóż przed Haganem leżała wyschnięta dłoń z dwoma czarnymi pierścieniami na palcach wskazującym i serdecznym. Sama dłoń była dwa razy większa od dłoni przeciętnego mężczyzny, a jej wyschnięta skóra była czarna niczym heban. Czas nigdy nie był sojusznikiem złodziei, dlatego najemnik bez zastanowienia złapał dłoń przez rękawice i gdy miał już schować ją do torby, usłyszał dwa ciche, męskie głosy. Mówiły, nakładając się jeden na drugi. Tak jakby przed Haganem stało dwóch mężczyzn i każdy z nich chciał mu coś ważnego powiedzieć. Wreszcie ktoś, kto nie jest tylko naczynie. Ktoś, kto nas zrozumie! Powiedział pierwszy głos, lecz w tym samym momencie mówił drugi. Znowu śmiertelnik co nie szanuje snu sił potężniejszych niż jakakolwiek armia ziemskiego królestwa. Po coś przyszedł zuchwalcze! Czego chcesz! Na to wtrącił pierwszy. Nie słuchaj słów istoty, której wieczność wypaliła chęć do życia! Lepiej zabierz nas stąd w daleki świat i pokaż cuda twoich czasów! Drugi zaś zawtórował. Durniu! Jeszcze się nie nauczyłeś, że już nigdy nie wyjdziesz poza nasze więzienie! Nie mało Ci cierpienia przez złudną nadzieję! Ludzie to słabe istoty, pożądające tylko… Dość! Pomyślał Hagan, wkładając dłoń z pierścieniami do torby. Tylko głupiec może dyskutować lub nawet słuchać rozmów istot starszych niż niektóre królestwa. Podniósł wzrok w stronę drzwi i zobaczył to czego się obawiał. Cztery wysuszone ciała zagradzały wyjście, stojąc niczym kamienne posągi. To nie były ghule, tak jak w czasie eskorty karawany. To były puste ciała dawnych niewolników, zniewolone nawet po śmierci. Ci wrogowie różnili się od tych poprzednich tym, że ich egzystencja nie kończyła się na wykrwawieniu lub rozczłonkowaniu. Ich ciała nie posiadały ani krwi, ani serca, które by pompowało ten życiodajny dar. Napędzała je magia mrocznego Acheronu i tylko siła równa lub większa od tej, mogła cokolwiek wskórać. Na szczęście Hagan wiedział co nieco na ten temat. Dlatego w ciszy, z szybkością pantery zaatakował, celując prosto w nogi ożywionych zwłok. Pierwsze ciało nie zdążyło wykonać żadnego ruchu, gdy straciło kontakt z ziemią po tym jak jego obie kończyny odleciały ucięte, na pobliską ścianę. Drugie ożywione ciało stojące obok, niezdarnie zamachnęło się z potężną siłą, lecz cios ten był za wolny, aby dosięgnąć karku najemnika, który przeturlał się w kierunku drzwi. Niestety. Wyjście zagrodzili mu pozostali dwaj ożywieńcy. Obaj zaatakowali w tym samym momencie. Pierwsze uderzenie ręką, Hagan sparował mieczem, ucinając tym samym przeciwnikowi dłoń, lecz druga wysuszona łapa spadła z olbrzymim impetem na lewy bark najemnika. Ten poczuł jak jego naprężone mięśnie, rozciągają się do granic możliwości, aby zamortyzować uderzenie. Ból przeszył ciało leżącego Hagana, lecz ten nie czekając na dalszy bieg wydarzeń, z całej siły zamachnął się mieczem, wykonując tym samym trochę nieporadny młynek. Mimo dość niecelnego uderzenia posłał na ziemię kolejną z istot, a drugą pozostawił z jedną nogą. Ta chwiejąc się jak samotne drzewo targane przez wichurę, też upadła na ziemie, nie potrafiąc utrzymać równowagi. Natychmiast, naprężając plecy i kark zręcznie powrócił do pozycji stojącej. Nie czekając na czołgające się nieumarłe ciała oraz jedno w nietkniętym stanie, zaczął biec w kierunku schodów. Ból lewego barku był nie do zniesienia, lecz adrenalina i barbarzyński szał skuteczne niwelował jego negatywne efekty. Wiedział, że gdy pierwsze promienie słońca dotkną tych ożywionych ciał, te rozpadną się bez śladu. Była jeszcze szansa, iż zaklęcie nekromancji wiązało te istoty z tym konkretnym miejscem, co skutkowałoby tym, że nie mogły opuścić tej przeklętej komnaty. Jednak Hagan nie myślał już o tym, przemierzając uliczki w stronę posiadłości malarza. Teraz myślał o czymś zupełnie innym. *** - I co teraz? Masz to coś? Pokaż, pokaż! Bez krytycznie zawracała dupę Haganowi, eteryczna postać Aureliusza. Co rusz zerkając przez pokryty maścią lewy bark najemnika. Ten jednak milczał wpatrując się w zawinięty acheroński relikt. Możliwości cofnięcia takiego potężne zaklęcia było sporo, w tym najbardziej prozaiczny sposób, czyli zniszczenie przedmiotu razem z dwoma czarnymi pierścieniami. Jednak to mogło też wywołać dodatkowe, bardzo negatywne efekty jak wypuszczenie dwóch prastarych duchów bądź demonów na wolność. - Człowieku! Miej uczucia! Pokaż, co mnie oderwało od Ciała! Proszę! Najemnik nic nie mówiąc, odsłonił powoli dłoń, ukazując malarzowi ten prastary fragment czyjegoś ciała. - To jest dłoń? Ktoś mi przywalił dłonią? Nie rozumiem. Zamyślony głos Hagan tym razem odpowiedział, całkowicie beznamiętnie. - To nie dłoń tutaj jest zaklęta tylko te dwa pierścienie… W tym samym momencie, w przestrzeni odezwały się znowu dwa głosy. Jednak tym razem oba brzmiały zupełnie inaczej. A więc to tak! Ty chcesz pomóc temu biednemu chłopaczkowi powrócić do swego ciała! Widzisz to Duru! Na co drugi głos odpowiedział, praktycznie w tej samej tonacji. Widzę Dal. Dlatego sądzę, że będziemy mieli dla Ciebie bohaterze pewną propozycję. Pierwszy głos jedynie potwierdzał znaczącym pomrukiem wszystkie słowa, które właśnie wypowiadał ten drugi. Zjednoczymy tego biedaka z powrotem z jego ciałem, jednak tylko wtedy gdy dasz słowo, że coś dla nas zrobisz. Hagan milczał. Nie przywykł układać się z demonami czy czymkolwiek były te istoty. Wiedział też, że jeżeli da słowo, to będzie musiał je spełnić. W innym przypadku konsekwencje mogą być dużo gorsze niż śmierć. Drugi głos kontynuował. Znajdziesz dla nas świeżo zmarłe, męskie naczynie. Może być średniego wzrostu, ale dobrze zbudowane. Oczywiście nie może umrzeć od dekapitacji czy innej brutalnej śmierci, bo wtedy takie ciało nie będzie miało dla nas żadnej wartości. Gdy już je nam znajdziesz, włożysz na jego obie dłonie po jednym z pierścieni. To tyle! Dla Ciebie to będzie chwila, a dla nas wszystko! Eteryczna postać Aureliusa, aż drgała w spazmach radości. - Haganie! Na co czekasz! Mało jest gnoi na tym świecie, którzy zasłużyli na śmierć! Pomóż mi Haganie! Do końca życia będę Ci dozgonnie wdzięczny! O twoich czynach dowie się cała Nemedia! Hagan milczał bardzo długą chwilę, aż rzekł ponurym głosem. - Dobrze. Dostaniecie naczynie, a teraz powiedzcie jak włożyć duszę tego moczymordy. - Tylko nie moczymordy, ja … W tym momencie odezwał się pierwszy głos. To nic trudnego. Przyłóż dłoń do klatki piersiowej, ciała tego chłopaczka, a my zrobimy resztę. Najemnik uczynił tak, jak powiedział pierwszy głos. Gdy dłoń z pierścieniami dotknęła klatki piersiowej ciała Aureliusa, eteryczna postać malarza została wręcz wchłonięta z powrotem na swoje miejsce. Nie minęła nawet minuta, a malarz stał wśród żywych na środku swojej pracowni. *** Handlarz otrzymał swój obraz, malarz odzyskał swoje ciało, a Hagan spełnił swój obowiązek zawarty w kontrakcie. Jednak nadal pozostawała jeszcze jedna rzecz do wykonania. Głosy z pierścieni dzień w dzień uprzykrzały mu życie, przypominając o jego zobowiązaniu. Nawet gdy zostawiał dłoń w pokoju karczemny, który wynajmował. Niestety, danie słowa demonom wiąże duszę składającego przysięgę z nimi, praktycznie nierozerwalnie, a to powoduje, że istoty były w pewnym sensie już nawet w głowie najemnika. Bez znaczenia było to, gdzie znajdowało się naczynie zawierające esencje tych istot. Tak było, aż do pewnego wieczoru. Gdy Hagan wracał napruty z jakiejś karczmy, kłócąc się z głosem pierwszym jak i drugim, na głos. W pewnym momencie drogę zagrodził mu człowiek z obnażonym mieczem i twarzą pokiereszowaną w licznych bójkach i potyczkach. - Oddaj co nie Twoje, a puszczę Cię wolno cudzoziemcze. - Goń się psie. Po tych słowach mężczyzna zaszarżował na najemnika, pełen wściekłości i gniewu. Niestety Hagan był znacznie bardziej doświadczony w walkach ulicznych, nawet po pijaku. Więc za nim ten wykonał długie cięcie znad głowy, najemnik doskoczył do niego i z przerażającą szybkością skręcił mu kark. Wtedy usłyszał. Tak to jest takie naczynie! Haganie! Zrób to teraz, a damy Ci spokój! Drugi głos mu wtórował. Tak Haganie! Znikniemy z twojego życia już na zawsze! Zobaczysz! Włóż mu po pierścieniu na dłonie! Najemnik stanął i spojrzał na ciało. Potem na jego twarzy pojawił się dziwny pijacki uśmiech, szeroki jak to tylko możliwe. Po czym bez słowa uczynił tak, jak głosy sobie tego życzyły. Nagle zerwał się wiatr, a ciało nieszczęśnika podniosło się z ziemi, wręcz lewitując. Jego kark znów niezdrowo zatrzeszczał, prostując się na powrót do poprzedniego, zdrowego stanu. Jego oczy się otworzyły i przemówił… - Wreszcie jesteśmy wo… W tym momencie ostrze miecza Hagana z piorunującą, acz niezgrabną precyzją ucięło głowę nieszczęśnika, poniekąd zabijając go drugi raz. Chwilę później, gdy najemnik znikał w jednej z bocznych uliczek, z pijackim śpiewem na ustach, słychać było jakby zawodzenie dwóch głosów, milknących raz z ustającym wiatrem. - To nie koniec Haagaaanieeeeee! ...
  9. SAGA HAGANA wyjście w mrok. Fanowskie opowiadania w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Kolejne pojawi się za jakiś czas. (Prolog w opowiadaniu nr.1 "Rozmawiając ze zmarłymi") CIAŁO BEZ KOŚCI PO KILKU TYGODNIACH SPĘDZONYCH W RODZINNEJ CYMERII HAGAN NAJĄŁ SIĘ JAKO OCHRONIARZ KARAWANY IDĄCEJ PRZEZ KRÓLESTWO GRANICZNE DO NEMEDII. PRZED NIM ROZCIĄGAŁY SIĘ WIELKIE PONURE MOKRADŁA OTULONE STARYM LASEM. KARAWANA JAKO JEDYNA DAWAŁA SZANSĘ PRZEJŚCIA TEGO KRÓLESTWA ŻYWYM. Ciężkie czarne chmury niosące ze sobą wielkie krople deszczu uderzające w ziemie, niczym bębny na niewolniczej galerze, zasłaniały całe wieczorne niebo. Jednak wśród tej naturalnej symfonii słychać było przekrzykiwania ludzkich gardeł i odgłosy morderczej walki. Trzy wozy zaprzęgnięte w muskularne cymeryjskie byki stały zakopane w błocie, aż do połowy drewnianych kół. Na nich zaś stali przerażeni i niezdolni do walki pasażerowie. Dookoła resztki najemnych ochroniarzy z dowódcą karawany na czele, odpierali ataki niewypowiedzianej grozy. Mokradła, wilgoć i zbliżająca się ciemność nocy potęgowały uczucie nieuchronnej porażki. To z czym walczyli, oblepieni błotem i przemoknięci do suchej nitki najemni ochroniarze, wydawało się najczarniejszą zmorą wyciągnięta z najstraszniejszego koszmaru. Ludzkie ciała, wysuszone do kości niczym mumie, jednak posiadające w kościstych oczodołach zamglone gałki oczne, atakowały już od kilku dobrych minut. Z ich gardeł unosiły się tylko charczące i gardłowe warczenie. Te ludzkie worki na kości nie posiadały broni, raniły i zabijały jedynie twardymi jak kamień dłońmi z długimi i brudnymi pazurami. Zwieńczeniem wyglądu tych sług ciemności, były fragmenty starych łachmanów, kawałki pociętych pancerzy czy nawet skrawki ozdobnych i kiedyś wartościowych szat. W samym środku potyczki, gdzie stał wóz z przerażonymi kobietami z dziećmi i modlącymi się starcami, walczył wysoki i czarnowłosy mąż. Jego ciosy długim stalowym mieczem były szybkie i celne. Finezją nadrabiał brak gigantycznej cymeryjskiej siły. Te ludzkie kukły nie były w stanie dosięgnąć ramion czy pleców charakternego wojownika. Jego kondycja przewyższała wszystkie te najemne moczymordy, które teraz sapiąc i prychając z bólu nierozciągniętych i przepitych mięśni, próbowały doczekać kolejnego dnia. Jego miecz niczym bicz woźnicy chlastał i odrąbywał kończyny, starych i pustych ciał prawie-umarłych. Gdy nagle ktoś zakrzyknął! - To koniec! Wszystkich nas wyrżną! Musimy spróbować uciec na południe! Do zajazdu! Ktoś inny odpowiedział w zgiełku śpiewającej stali i odgłosach rozrywanych kości. - A kto zostanie, aby zatrzymać ten diabelski pościg!? Wtedy przez całe pobojowisko przeleciało jedno zdanie, wypowiedziane z taką siłą i mocą, że nikt nie miał wątpliwości, co ma robić w danej chwili. To był Hagan! Świeży najemny narybek, który zatrudnił się kilka dni temu, przed wjazdem na tereny Królestwa Granicznego. Nie mówił zbyt wiele, nie był za bardzo skory do żartów jednak jego postawa i to zwierzęce spojrzenie mówiły same za siebie. Ten człowiek był niebezpieczny. - Ja ich zatrzymam! Uciekajcie! Tym umęczonym potyczką i ranami ludziom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Od strony ostatniego wozu już biegło kilku zdyszanych najemników i woźnica. Gdy dopadli do środka karawany, zabrali kobiety, dzieci i starców. Po kilku minutach wszyscy, co uchowali życie, uciekali w mrok, na południe do oddalonego o kilka kilometrów zajazdu. Hagan przez chwilę biegł z nimi, lecz w pewnym momencie zatrzymał się, odwrócił i lekko dysząc, zacisnął mocniej miecz. W ciemnościach przed nim znów pokazały się majaczące kształty tych nienaturalnie wychudzonych żywych zwłok. Co za plugawa magia nie pozwala im umrzeć i odejść na wieczny spoczynek? Pomyślał czarnowłosy wojownik, ocierając lewą ręką czoło z potu i krwi. Wiedział, że te spasione wieprze, które teraz uciekały na południe, bez zastanowienia zostawiłyby kobiety i dzieci, jeżeli to uratowałoby ich żałosne tłuste dupy. Wiedział też doskonale, że właśnie śmieją się z jego, wydawać by się mogło lekkomyślnej postawy. Żałosne ścierwa, jeszcze się z wami policzę, ale najpierw zajmę się tym cholerstwem. Naprzeciw Hagana zatrzymało się siedem przerażających i groteskowych postaci. Ani jeden mały ruch nie zmącił ich nieruchomej linii frontu. Te chude twarze nie posiadały żadnej mimiki, nie można było odczytać niczego z ich sinych warg, lecz wojownik czuł ich przeciągane słowa i zdania. Były niczym dźwięki mamrotania wiekowego starca, które w jakiś sposób wydawały się pełnymi wyrazami. To na pewno były pozostałości ich dusz, które jeszcze nie obumarły całkowicie. „Ja muszę wykonać wolę pana!” Resztki jednej duszy mówiły. Inna zaś przeciągle wołała, że „nie zawsze tak będzie! W końcu zginę lub ty zginiesz!” Jeszcze inna, której ciało było najchudsze i najniższe ze wszystkich wręcz łkała „ ja już więcej tego nie wytrzymam, ja już nie mogę.” Te przerażające i mordercze istoty w rzeczywistości były marionetkami w rękach kogoś potężniejszego niż byle stygijski akolita. Były żyjącymi ludźmi, chodź zawieszonymi między życiem a śmiercią. Ich rozkład ciał został zatrzymany, a ich funkcje życiowe zminimalizowane do tego stopnia, że ich siła i wytrzymałość na pewno pochodziła z innego źródła, niż ich własne organizmy. To były bezkrwiste worki kości wykonujące czyjeś polecenia. Dlatego pokonanie ich nie rozwiązywało problemu. Trzeba było zabić ich pana, jednak wpierw Hagan musiał przeżyć. Na Croma! Deszcz przybrał na sile jeszcze bardziej. Droga stała się grzęzawiskiem, a każdy krok był okupiony nie lada wysiłkiem. Oblicze czarnowłosego wojownika skamieniało, a dłonie jego zacisnęły oburącz miecz. Nie był pewien czy przeżyje, ale wiedział, że jest taka szansa i to mu wystarczało. W końcu ruszył na przeciwników z przerażającym grymasem furii. Ludzkie marionetki ruszyły w tym samym momencie, jakby rażone impulsem nakazującym im zaatakować, gdy tylko ich przeciwnik zrobi to samo. Hagan z niesamowitą zręcznością skoczył na środkowego nieumarłego, wbijając mu miecz prosto w klatkę piersiową. Huknęły łamane żebra i gnieciony kręgosłup, gdy stojąc na nim, wyrwał z niego ostrze, gotowy sparować lub odskoczyć w razie nagłego uderzenia. Nie mylił się, wróg otoczył go kołem i z każdej strony zaczęły nadlatywać razy szponiastych dłoni nieumarłych. Grube skóry będące jego jedyną zbroją były rwane i szarpane niczym delikatne płótna, cięte ostrym jak brzytwa nożem. Jednak to na początku nie robiło na nim większego wrażenia. Cios za ciosem wirował wśród wrogów jak tancerz. Systematycznie i przerażająco szybkimi uderzeniami, odcinając co chwilę jakąś kończynę czy zadając poważne rany. Jednak te obrażenia nie zatrzymywały jego wrogów. Natomiast ciało Hagana otrzymywało coraz więcej razów, które teraz broczyły krwią znacznie szybciej. Mimo to ten furiat w kruczych włosach jakby przyspieszał, a nie zwalniał, gdy krew zalewała oczy z pociętej głowy. Z każdą chwilą, która zbliżała go do niechybnej śmierci, stawał się szybszy, wytrzymalszy i bardziej zabójczy. Nagle nadarzyła się wyjątkowa okazja i długi miecz cymeryjczyka ściął dwie głowy nieumarłych, na raz. Ciężko oddychając i stojąc na obolałych nogach, rozejrzał się niczym zakrwawiony wilk za resztą swoich ofiar. Dwie ludzkie marionetki, jedna bez ręki, druga jeszcze jakimś cudem cała, patrzyły się na niego pustym i bezmyślnym spojrzeniem. Wojownik wiedział, że jeżeli nie są to ostatnie istoty na tym grzęzawisku, to dzisiejszego ranka już na pewno nie obejrzy wschodu słońca. Hagan nie bał się śmierci, jedynie możliwość kalectwa wywoływało u niego ciarki. Chociaż w takich chwilach też nie do końca był to strach. Raczej pełna świadomość tego, że dla cymeryjczyka lepsza jest śmierć niż bycie kaleką. Bez znaczenia czy nadal groźnym, bo jednak kaleką. Stojąc tak w deszczu i nie widząc innych możliwości, cymeryjczyk zacisnął zęby i powoli ruszył na swoich wrogów. Nie miał już sił na żaden plan. Jego przeciwnicy znów jakby kopiując jego działania, ruszyli w taki samym tempie. Deszcz nie przestawał złowrogo ciskać kroplami, gdy pierwsze uderzenie spadło na dwóch przeciwników Hagana. Cios ten poszedł na lewego truposza, prosty obrót z uderzeniem w głowę. Gdy miecz dosięgnął wroga, który właśnie upadał na ziemię z odciętym ramieniem i fragmentem czaszki, przeciwnik po prawej dwukrotnie chlasnął cymeryjczyka po plecach, raniąc go jeszcze mocniej i dotkliwiej niż do tej pory. Jednak ten nie wykonał obrotu na pokaz, wykorzystując siłę rozpędu uderzenia, dokończył obrót, trafiając wroga pod żebra i wbijając tym samym miecz, aż po bark, po drugiej stronie. Ostatni z ghuli padł na ziemie, nie wykazując żadnych oznak istnienia. Hagan z ledwością uniósł zakrwawione oczy i rozejrzał się w ciemnościach za jakimkolwiek drzewem. Gęste krople deszczu i spływająca krew z licznych ran na głowie, znacznie ograniczały mu pole widzenia. Jednak w końcu wypatrzył dość solidne i rozłożyste drzewo, kilkadziesiąt metrów od niego. Ruszył bardzo powoli, a idąc, wyciągnął z torby puzderko z własnego wyrobu maścią na rany. Wcierał ją wszędzie tam gdzie mógł dosięgnąć, a gdy stanął pod drzewem, wziął głęboki oddech i wdrapał się na pierwszą grubą gałąź. Tam po kilkunastu minutach zasnął, nie dbając już o nic więcej. … Nad ranem obudziło go krakanie dwóch czarnych jak węgiel kruków, łypiących na niego podejrzliwie ślepiami z onyksu. Nie spadł z drzewa, nie został zjedzony ani nawet żadne robactwo nie zdołało go obleźć. Te maleńkie zwycięstwa dawały nadzieje, że jednak przeżyje kolejny dzień, mimo że poranne słońce nadal było schowane za deszczowymi chmurami. Bolało go wszystko, a rany nieposmarowane maścią piekły żywym ogniem. Jednak nie wyczuwał skrajnego osłabienia lub zawrotów głowy, które mogłyby świadczyć o tym, że został zatruty albo, że wdała się gdzieś trupia zgnilizna. Powoli zszedł z drzewa, wziął kilka dużych łyków wody z bukłaka, przegryzł suchy chleb z wysuszonym kawałkiem mięsa i ruszył w kierunku rzekomego zajazdu. Zostawiając za sobą przemoknięte wozy z bagażami i resztki ludzkich ciał, jedzonych właśnie przez bagienne stworzenia. Szedł cholernie nie równą, błotnistą i pełną dziur drogą. Śladów ucieczki mężczyzn i kobiet nie było widać. Zresztą nic dziwnego, biorąc pod uwagę wczorajszą ulewę. Z każdą minutą organizm Hagana regenerował się znacznie szybciej niż u jakiegokolwiek przeciętnego człowieka. Dlatego już po godzinie, gdy na horyzoncie starych spróchniałych drzew i wszechogarniających szarych mokradeł pojawiły się kształty rzeczonego zajazdu, wojownik czuł się dobrze. Nie do tego stopnia, aby przetrwać taką samą walkę jak w nocy, ale żył i to się liczyło. Gdy był już kilkanaście metrów od drewnianych drzwi, poczuł w powietrzu coś niedobrego. To nie był tylko zapach krwi, przecież niektórzy uciekający byli ranni. W powietrzu wisiał strach, a dookoła zajazdu panowała tak dobrze znana Haganowi, grobowa cisza. Przystanął i przez naprawdę dłuższą chwilę zaczął oglądać bardzo uważnie budynek. Ściany, jak i drzwi domostwa były poniszczone, a wpół otwarta stajnia ledwo co trzymała się na zbutwiałych krokwiach. Dach nie był dziurawy, ale też nie był zadbany jak na działającą oberże. Najdziwniejsze jednak było to, że przy wejściu wisiała, jeszcze tląca się latarnia karczemna. To nie wygląda mi na miejsce dla żywych. Czemu nie słyszę żadnych odgłosów ze środka? Przecież ta rudera z ledwością pomieściłaby tych wszystkich ludzi, którzy w nocy tutaj uciekali. Nie możliwe, że nikogo nie jestem w stanie usłyszeć. Jego mięśnie nie odpoczęły całkowicie, nadal były spięte i obolałe, jednak nie miał innego wyjścia. Musiał wejść do środka. Trzymając miecz w prawej dłoni, pchnął drzwi od przybytku. Te ze zgrzytem otworzyły się ukazując Haganowi duże pomieszczenie zajazdu. Wszystkie ławy i stoły były poprzewracane, a gdzieniegdzie widać było plamy zaschniętej krwi. Wojownik bardzo powoli i uważnie rozejrzał się dookoła. Kilka metrów przed nim był zniszczony szynkwas, jakby przepołowiony, otwierający tym samym drogę do zamkniętych drzwi na zaplecze. Po lewej stronie klika metrów w głąb sali, zobaczył schody prowadzące prawdopodobnie do kilku pokoi gościnnych na piętrze. Dopiero teraz ujrzał pod stołami kilka sztuk broni, bez ich właścicieli, porzucone bezwiednie. Pomimo tego wszystkiego nie dojrzał wyraźnych śladów walki. Powoli zaczął podchodzić do zniszczonego szynkwasu, a z każdym krokiem czuł w powietrzu zwiększający się odór zgnilizny i rozkładających się ciał. Gdy był metr od wejścia na zaplecze, ujrzał pod stopami zarysowane i poniszczone deski. Tak jakby ktoś ciągnął po podłodze, coś naprawdę ciężkiego. Na jego czole pojawił się pot, nie z gorąca, lecz z napięcia, jakie z każdą chwilą wzrastało w jego przemęczonym organizmie. Drzwi okazały się jednak lekko uchylone i to właśnie z pomieszczenia za nimi, wydobywał się odór. Końcem miecza pchnął je do środka. Gdy ujrzał wnętrze, od razu zacisnął prawą dłoń na rękojeści broni i szpetnie przeklną. Pomieszczenie było pełne gnijących ludzkich ciał, ułożonych w szeregu, od jednej najdalszej ściany do drugiej. Byli tam wszyscy, oprócz dzieci, a w rogu tej rzeźni zionęła dość pokaźna dziura w podłodze. Tak mniej więcej, na dwa metry wzrostu i tyle samo szerokości. Gdy Hagan z wytężonymi do granic możliwości zmysłami, badał ciała zabitych, zauważył, że nie mają prawie wcale ran śmiertelnych. Szereg wyschniętych i opróżnionych z krwi trupów leżał jakby ułożony na chwilę. Wszystkie obrażenia, jakie posiadali Ci zmarli powstały na pewno w czasie nocnego ataku ghuli. Nagle, ze śmierdzącej jamy, dobiegł do wojownika słaby kobiecy krzyk. Był krótki i płytki, dlatego ten nie myśląc już ani chwili dłużej wbiegł w ciasny, pokryty jakimś dziwnym śluzem i fragmentami naskórka, tunel. Przez całe życie nie było i nie będzie mu żal chłopów, ale do kobiet tak jak i ojciec, Hagan miał słabość. Szczególnie do tych, które potrzebują pomocy. Gdy wbiegł w ciemność, zatrzymał się na chwilę i wyjąwszy z torby garść dziwnego pyłu, obsypał nim swój miecz, który w krótkiej chwili zajaśniał blado-niebieskim i delikatnym światłem. Teraz mrok mi nie przeszkodzi. Warknął groźnie i ruszył, trzymając w obu dłoniach świecący oręż. Po chwili, ku jego zdziwieniu wbiegł do dość dużego pomieszczenia. Po lewej wznosiły się w górę strome kamienne schody, a po prawej widać było dalszy korytarz, też wykonany z tych samych bloków. Jego świecący proszek nie dawał dużego blasku, więc pole widzenia miał znacznie ograniczone. Ruszył w stronę największego smrodu, w głąb korytarza po prawej. Już kilka sekund przed jego końcem, usłyszał, jak coś przed nim wije się i mlaska. Odgłosy bulgotania i wydobywających się gazów jelitowych, też doszły do jego uszu. Nagle rozległ się głęboki i mrożący krew w żyłach głos. - Kto to mnie odwiedził? Syn zabójcy boga z wieży?! Prawdę mówiąc, nie oczekiwałem, że przeżyjesz spotkanie z moimi sługami. Zbyt wielu was już poległo, aby ktokolwiek mógł myśleć, że pojawi się syn lub córa równa waszemu ojcu. Hagan stał pośrodku pradawnej komnaty. To, co widział przed sobą, było starym złem, przerażającym i zdeformowanym ludzkim kształtem, nieposiadającym kości, pływającym ciałem. Za tą istotą leżała wpół przytomna i praktycznie naga, ciemnowłosa kobieta. - Kim jesteś demonie!? - Demonie? – Odpowiedziała istota, falując wszystkimi kończynami naraz, jak gdyby unosząc się na morzu.- Nie jestem żadnym demonem.- Głos odpowiedział spokojnie.- Byłem kiedyś człowiekiem, wiele set lat temu, a teraz trafiłem na potomka samego Conana! Hagan gorączkowo szukał wzrokiem po komnacie innych przeżyłych jednak nikogo nie mógł dojrzeć w tych piekielnych ciemnościach. Odezwał się więc z mocą! - Skąd wiesz, że jestem synem tego człowieka! Przestań błaznować i mów! - A która istota go nie zna i nie wyczuje jego potomków? Wojownik był tak wściekły, że nie czekając na dalszą odpowiedź, wrzasnął! - Tak będziesz odpowiadał!? Giń więc! Kończąc zdanie, ruszył z całym impetem na wielkie, kilkumetrowe monstrum zrodzone z krwi. Jednak po chwili stanął sparaliżowany. Niczym posąg ze spiżu. - Nie czas i miejsce, śmiertelny potomku zrodzonego z wojny! Nie czas i miejsce. Po tych słowach Hagan ujrzał, jak ta istota w ciągu kilku sekund wlewa się do jednego z małych otworów w ścianach komnaty. Rozciągając się niewyobrażalnie, znika w szczelinie nie większej niż jego ręka. Po kilku kolejnych chwilach paraliż ustąpił, a wojownik upadł z impetem przed majaczącą ze strachu, nagą kobietą. - To ty, ty jesteś tym najemnikiem z Cymerii? – Usta kobiety z ledwością artykułowały wyrazy. Hagan dusząc w sobie gniew człowieka, z którego ktoś właśnie sobie zakpił, odpowiedział, kładąc ciemnowłosą na swoim ramieniu. - Czy to teraz jest najważniejsze? Po tych słowach wyszedł, krusząc pod stopami małe kości… .
  10. PROLOG W czasie wielu przygód Conan spotkał na swojej drodze znacznie więcej pięknych kobiet, niż można by to oszacować. Z większością z nich dzielił swe łoże, aby następnego dnia lub kilka tygodni później znów wyruszyć na szlak. Wszystkie te godziny uniesień były wypełnione zwierzęcą rządzą i dziką namiętnością. Rozkosze te przeważnie też zalewane były wszelkiego rodzaju winem lub innego rodzaju trunkami. Dlatego nikogo nie winno dziwić to, że potomstwa Króla Conana może być mnogo. Ktoś nie przychylny, panującemu na tronie władcy Aquiloni, powiedział kiedyś żartobliwie, iż niemożliwością jest wejść do jakiejkolwiek tawerny na całym świecie i nie spotkać tam bękarta króla. Być może jest to lekka przesada, jednak jak w każdej historii tak i w tej, jest ziarno prawdy. Okazuje się bowiem, że prawdą jest fakt, iż Król Conan zostawił po sobie co najmniej jednego syna. A przynajmniej takiego, o którym niedługo będzie głośno za sprawą jego przygód spisanych przeze mnie. Zapytacie zapewne teraz, kim była lub jest jego matka? Wszystko na to wskazuje, że jest nią Zelata, wiedźma z dzikich ziem. Czemu nie mam pewności? Bo nigdy nie powiedział mi tego wprost. Zresztą tak jak jego ojciec, Hagan nie był zbyt wylewny w sprawach innych niż te, które w danej chwili zaprzątały mu głowę. Jednak najciekawsze z tego wszystkiego jest to, że Haganowi los dał zupełnie inną ścieżkę sławy i chwały. Rzucił mu pod nogi trochę inne umiejętności i trochę inny wygląd niż jego legendarnemu ojcu. Będą to przygody o czynach Hagana, który był synem Conana z Cymerii, króla Aquiloni, króla złodziei, kapitana piratów Czerwonego Bractwa, zabójcy Piktów, potworów i magów. Człowieka ze stali i z gorącym sercem. Będą to historie o losach syna, który próbował dorównać swemu ojcu, a przynajmniej taki był jego zamiar… . ROZMAWIAJĄC ZE ZMARŁYMI Ta historia miała miejsce gdzieś na północnym wschodzie Cymerii. W dzikim i starym lesie niedaleko gór granicznych z Asgardem. Hagan szukał tam ciszy i spokoju, prawdy i chłodu swoich Cymeryjskich przodków. To tutaj zrozumiał jakimi umiejętnościami obdarzył go los, bo raczej nie był to Crom. Noc była cicha i zimna. W oddali rozchodziło się ujadanie wilków spragnionych ciepłej i pożywnej krwi. Wśród tych ciemności i gwiazd, które jakby bały się oświetlać dziką i barbarzyńską Cymerię, stała samotna i stara chatka. Wśród ubogiego wnętrza, na prowizorycznym posłaniu leżał wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Miał czarno-krucze włosy i zimne, niebieskie oczy. Jego postura była atletyczna, mięśnie wyraziście zarysowane, lecz bez barbarzyńskiej dzikości. Nie były one wielkie i sprężyste, to było ciało zwinnego i giętkiego mężczyzny. Był odziany w ciemno-brązowe skóry przepasane ciężkim pasem ze stalową klamrą. Na nogach miał wytrzymałe sandały podróżne, sznurowane trochę ponad kostkę. Koło jego prawej ręki leżał ukryty w ciężkiej pochwie, długi i solidny miecz. Niedaleko jego posłania leżała też torba podróżna wykonana z koziej skóry. Jego rysy twarzy były delikatne, a tygodniowy zarost tylko trochę dodawał jej srogości. Jednak gdy otworzył swoje oczy, można było w nich dostrzec przyczajoną dziką inteligencję i groźbę. Te oczy nie pasowały do ucywilizowanego człowieka. Leżał tak na plecach już od kilkunastu minut, wpatrzony w drewniany i spróchniały sufit. Przybył w to ciche miejsce, aby pobyć sam i porozmyślać nad tylko jemu wiadomymi sprawami. Jednak regularnie od trzech dni, w środku nocy zaczął budzić go kobiecy głos. Był oddalony, słaby i przepełniony żalem oraz goryczą. W końcu Hagan odpowiedział cichym, lecz pełnym mocy oraz charakteru głosem. - Czego chcesz kobieto? Nie widzisz, że śpię? Wojownik do tej pory nie odzywał się do natarczywej zjawy. Jednak dzisiejszej nocy miał już dosyć. Jego ciało nie drgnęło nawet o milimetr, gdy głos odpowiedział. - Pomóż mi. Pomóż dobry Panie! - A skąd taka pewność, że jestem dobry? Albo że Ci pomogę? - Pomóż mi, bo cierpię! Hagan przymknął powieki. To nie pierwszy raz, ani nawet setny, kiedy jakaś zjawa czy duch przerwała mu jego sen, czy jakąkolwiek inną czynność. - Odejdź. Nie interesujesz mnie Ty, ani Twój problem. - Pomóż mi! Proszę! - Odejdź, powiadam! Daj spać tym co, jeszcze mogą się obudzić! Po tych słowach głos umilkł, a wojownik nie musiał już otwierać oczu. Po dłuższej chwili zasnął snem spokojnym, acz czujnym. Jednak chwilę przed zaśnięciem wrażliwe ucho mogło usłyszeć, jak szepcze cicho, że „Nawet tutaj! Na Croma!” Następnego dnia o poranku, gdy biała rosa otulała jeszcze trawy starego lasu, Hagan wyszedł, aby poszukać drewna na opał. Gdy wędrował między drzewami, nagle poczuł obrzydliwy zapach gnijącego mięsa. Powoli chwycił za rękojeść miecza i uważnie rozejrzał się dookoła. Jednak w pobliżu nie dostrzegł żadnych szczątek. Zapach był tak wyrazisty, jakby truchło leżało koło niego. Spokojnie i powoli zrobił jeszcze kilka kroków, rozglądając się uważnie lecz nadal nic nie widział. W tym samym momencie zobaczył przed sobą wpół eteryczną postać kobiety, której ciało było w stanie rozkładu. Przystanął, opuścił broń i spojrzawszy się w puste oczy zjawy bez trwogi rzekł. - Uparta jesteś. Co miałbym zrobić, abyś dała mi spokój? Zjawa unosiła się delikatnie nad zieloną i mokrą trawą, a jej postać falowała w promieniach mocnego wschodzącego słońca. Na sobie miała tylko starą czerwoną tunikę, która odkrywała więcej niż mniej. Nie odezwała się tym razem, jedynie wyciągnęła rękę i wskazała kierunek, gdzieś w głąb kniei. Kiedyś musiała być wysoką i dobrze zbudowaną, dojrzałą kobietą. Wojownik spojrzał się w kierunku, w którym wskazała zjawa. Wielokrotnie miał do czynienia z duchami czy innymi eterycznymi istotami. Już od dzieciństwa matka uczyła go o ich zwyczajach i sposobie zachowania. Jednak z każdym rokiem i z coraz częstszymi odwiedzinami tych istot przestawał na nie reagować. Może raz czy dwa próbował jednej, czy drugiej pomóc, ale zawsze kończyło to się śmiercią innego, żyjącego człowieka. Dlatego tak bardzo mocno opierał się przed pomocą, bo nie widział w tym większego sensu. Pomagać tym, co nie żyją, zabijając tych, co jeszcze oddychają? Gdy Hagan mijał zjawę, idąc we wskazanym kierunku, rzekł. - Robię to tylko dlatego, żebyś dała mi wreszcie spokój. Jego marsz przez stary las trwał może dwie godziny. W tym czasie mijał wysokie i rozłożyste drzewa, których kora była gruba niczym kciuk. Nie liczył na to, że zjawa ma prosty problem. Jego wiedza na ten temat wielokrotnie mówiła o niedopełnieniu obrządków pogrzebowych lub klątwie albo czymś jeszcze bardziej skomplikowanym. Dlatego szedł z ponurą miną, a przez jego wysokie czoło przechodziły bruzdy wściekłości. Nie należał do tych, którzy ukrywali swój gniew. Zresztą tak jak jego ojciec, dość często wpadał w niepohamowaną furię. W końcu, w oddali między drzewami dostrzegł drewnianą i dość dobrze zachowaną chatę. Była zbudowana z grubych bali drzew, a jej dach widział już niejedną zimę. Przed wejściem do niej, na palenisku piekł się zając. Hagan przysiadł i zaczął dokładnie oglądać cel swojej wędrówki. Istoty spomiędzy światów nie myliły się co do rodzaju ich problemu i potrafiły dość dokładnie wskazać miejsce ich tragedii. Nawet na dystansie dwóch godzin marszu, palec zjawy zapewne bezbłędnie wskazywał właśnie te domostwo. W końcu dostrzegł coś bardzo istotnego. Na jednej ze ścian chaty wisiał znajomy symbol. Instynktownie przykucnął jeszcze niżej i przez zaciśnięte zęby warknął cicho. - Czerwone psy! Czemu mnie to nie dziwi? Wiedział, że w tym momencie były dwie możliwości. Albo właściciel chaty już dawno go zauważył i właśnie w tej chwili jest obserwowany z ukrycia, albo jest nieświadom jego obecności. Tak czy inaczej, nie miał wyjścia, musiał zaczekać. W końcu coś się wydarzy, a Hagan był przygotowany na wszystko. Jego prawa dłoń delikatnie muskała głowicę rękojeści miecza, gdy po kilkunastu minutach z chaty wyszedł olbrzymi, rudy i strasznie zapuszczony mężczyzna. Poruszał się ciężko, a w prawej dłoni trzymał krótki nóż myśliwski. Przykucnął przy palenisku i zaczął doglądać piekącego się, oskórowanego szaraka. - Jeden Vanir. Może myśliwy, a może dezerter. Wymamrotał pod nosem Hagan, wciąż wpatrując się w olbrzyma, który był przynajmniej o głowę wyższy od niego. Jednak coś mu nie dawało spokoju. Kim jest ta zjawa dla tego kundla? A jeżeli to zły duch? Zabijać Vanira dla zabicia Vanira to jedna rzecz, ale zabijać go, aby pomóc złemu duchowi, to już za dużo. Ta sytuacja nie miała dobrego wyjścia. Wojownik postanowił działać. Powoli, niczym pantera, wyłonił się z ukrycia i podszedł na kilkanaście kroków do nieznajomego. Nie wyciągnął miecza, tylko stanął szeroko na nogach i czekał na reakcję Vanira. Ten bez żadnych oznak paniki wyprostował się i spojrzał na przybysza. Stali tak dłuższą chwilę w ciszy. W końcu czerwonowłosy wszedł bez pośpiechu do chaty, aby wyjść z niej, dzierżąc już nie nóż myśliwski, a bojowy topór. Rozżarzone drewno, polewane kapiącym tłuszczem zająca co chwilę wypuszczało wesołe iskry ognia. Hagan powoli wyciągnął długi miecz, a dźwięk wydobywającego się ostrza z pochwy, przeszył zielone połacie lasu niczym pieśń żałobna, przelatująca między grobami cmentarzyska. Jego mięśnie napięły się do granic możliwości. Przeciwnik powoli zaczął iść w jego kierunku, obrzydliwie szczerząc pożółkłe i nieliczne zęby. Pierwszy cios Vanira był szybki i miał spaść prosto na czerep Cymeryjczyka, jednak ten odskoczył i ciął płasko w prawe ramię czerwonowłosego. Niestety nie dotarł do celu, bo przeciwnik odchylił się na bok, unikając tym samym groźnego ostrza. Nastała chwila wytchnienia. Hagan wiedział już, że natrafił na doświadczonego plemiennego wojownika. Ten z kolei też przestał lekceważyć nieznajomego. Kolejne ciosy, niczym pioruny zaczęły spadać na gardę i uniki Cymeryjczyka, a bojowy okrzyk Vanira rozdzierał las niczym stare płótno. Topór wroga co chwilę zmieniał kierunki uderzeń, a Hagan musiał naprawdę mocno się skupić. Wiedział, że jego jedyną szansą jest uderzenie kiedy ten popełni jakiś błąd. Jednak owy błąd nie nadchodził. Pot zaczął obficie pojawiać się na obu skroniach walczących. Ich oddechy zaczęły być coraz głośniejsze. Hagan próbował przechodzić do kontrataku, jednak niespożyte siły jego przeciwnika, skutecznie mu to utrudniały. Z każdą chwilą pojedynek przeradzał się w coraz bardziej chaotyczną i zdesperowaną walkę, której końca nie było widać. Nagle Vanir z całej siły i z niespotykaną zajadłością wymierzył w niego solidnego kopniaka. Cymeryjczyk poczuł na klatce piersiowej silne i zapierające dech w piersiach uderzenie. Cios był tak mocny, że posłał go na ziemię. Tylko cymeryjskie zmysły uchroniły go od śmierci, bo w ostatniej chwili przeturlał się na prawą stronę, unikają śmiercionośnego uderzenia z doskoku. W oczach jego przeciwnika było już tylko szaleństwo i żądza mordu. Miał chwilę, aby wstać, gdy czerwonowłosy znowu zaszarżował, jednak tym razem popełnił błąd. W przypływie szału Vanir nie dostrzegł, że Hagan zmienił rękę, w której dzierżył miecz. To był moment, gdy długie proste cięcie rozstrzygnęło morderczy pojedynek. Ostrze brutalnie rozerwało mu pachwinę, następnie bebechy i klatkę piersiową. Czerwona i ciepła krew trysnęła na zadeptaną trawę i liście. Wojownik nie dokończył swojego ostatniego ataku, padając na ziemię z wylatującymi wnętrznościami. Hagan poczuł, że gdzieś między koronami drzew właśnie uleciał duch tego barbarzyńskiego wojownika. Nie czekał długo. Po wzięciu kilku głębszych oddechów wytarł miecz o czyste skrawki ubrania Vanira i powoli wszedł do chaty. W środku panował gigantyczny bałagan i przerażający smród. Woń ta była identyczna do tej, którą poczuł ponad dwie godziny temu. Rozejrzał się uważniej. Był w pierwszym, największym pomieszczeniu jednak ohydny zapach dobywał się z innego, mniejszego pokoju. Ten natomiast był oddzielony od głównej izby starą i grubą kotarą. Czujnie, dzierżąc miecz w prawej dłoni, odsłonił wejście. Na środku było spore drewniane łoże, obłożone dookoła świeżymi kwiatami. Na nim zaś leżało ciało, przykryte brudnym i spleśniałym płótnem. Hagan domyślił się, po małych fragmentach materiału, że kiedyś to płótno było aksamitnie białe. Podszedł bliżej i odsunął je delikatnie z góry. To była twarz zjawy. Czyżby znów zabił człowieka pchany intrygą i wolą złych mocy? Przecież w tym wszystkich nie było nic obrzydliwego ani przerażającego! Żadnego kultu czy widocznych prób jakiegokolwiek zaklęcia. Owszem kobieta ta nie była pochowana, jednak to o niczym nie świadczy. Jest wiele obrządków pożegnalnych, które zakładają długie czczenie zmarłej osoby, zanim się ją pogrzebie. Gdy miał już wychodzić, rozwścieczony widokiem pięknych kwiatów i zmarłej kobiety, coś przykuło jego wzrok. Na wysokości brzucha zmarłej, płótno było nienaturalnie wysokie. Posiadało też kanty, jakby nieboszczka coś trzymała w dłoniach. Ostrzem miecza i szybkim ruchem odrzucił zgniły materiał na bok. To, co po chwili ujrzał, napełniło jego serce grozą. Zmarła miała na dłoniach jak i stopach żelazne kajdany z namalowanymi przedziwnymi symbolami. Gdy tak chwilę stał, z przerażeniem i gniewem w oczach, przypomniał sobie niedawno zasłyszaną historię o oszalałym wodzu jednego z Vanirskich plemion. Człowiek ten, po tym jak zmarła jego ukochana, miał popaść w taki smutek i trwogę, że poprzysiągł zatrzymać jej ciało i ducha na tej ziemi, tak długo jak on sam będzie żył. Nie zastanawiał się długo. Rozciął kajdany, wykopał niedaleko od chaty grób i złożył w niej ciało nieboszczki. Truchło szalonego z miłości wodza pochował po drugiej stronie chaty. Hagan wierzył, że ludzie, którzy popadli w obłęd z miłości, nie byli tak do końca złymi ludźmi. Po prostu postradali rozum, a nie serce. Od tamtej pory żona szalonego wodza Vanirów, Firia już nigdy mu się nie objawiła. Jednak jakimś cudem, czy zrządzeniem losu, o jego czynie usłyszeli inni. Czy to był przypadek, cichy świadek? Czy może jakaś siła wyższa rozpowiedziała, o jego godnym pochwały czynie? Tego Hagan nigdy się nie dowiedział. Jednak wtedy zrozumiał, że los dał mu możliwości, których nie może się wyprzeć ani zagłuszyć. Wtedy też Hagan zyskał przydomek. Hagan, rozmawiający ze zmarłymi.
  11. A kiedy opuszczę już tę otchłań brunatną Gdy rany opatrzę troską własną Te blizny niekształtne przyjmę jak swoje I życie powitam nowe Pofrunę w bezkres Z siłą dotąd nieznaną Na fundamencie własnym We łzach zbudowaną
  12. Serce - jeśli jeszcze tak je można nazwać. Rozpalone jak zapałka.. Szczere uczucia, a może pułapka. Naprawde szeroki doświadczeń wachlarz. Rozpatrz każdy wariant.. lecz rozpacz to nie rozwiązanie.. Zbyt bystry bądź by nie dać się nabrać. Nauka na błędach - nie pozwól się stłamsić.. bez starań i walki.. nie pozwól by życie Twe ktoś zmienił we własne. Zastanów się nad tym poważnie. Nim zaśniesz.. Będąc z otwartym umysłem sami.. z własnymi myślami..
  13. Opowiem ci o czasach mroku tak białym jak lodowce ponad chmurami o upadku, tak kolorowym jak podróż przez dżunglę *** Twój port – tlący się gruz pomyłek i chęci Nawet pomost kończy swój żywot A tam ocean po horyzont, pełen pytań bez odpowiedzi Pierwsza fala, śpiew syren, los otworzył drzwi przygodzie Nie myślisz – jednak tylko jeden mógł iść po wodzie Morza rumu, machasz nożem, czarna flaga ta czaszka jest twoja Nacierasz się białym pyłem, brudu nie zapudrujesz Chmury dymu – tym oddychasz małe kartoniki – jesteś ponad, tak piękne są te sztormy ...kamień u szyi Ostatnia żyletka, bezludna wyspa, to koniec podróży – zamiast oceanu pustynia tak – to jest dno z pirata zrobiło się zero – o nie, jesteś już dużo niżej *** Zapłakane oczy dzieci tną bardziej niż ostrze Nie będzie rzeki twojej krwi Nadchodzi zaćmienie – ono daje drugą szansę Karteczka na lustrze - „codziennie jeden krok do przodu”
  14. Gdy jechałem na twój pogrzeb Wszystko we mnie drżało Od grzesznych korzeni po wolne w obłokach jaskółki I ten świst… To lawina czy huragan? A może słodki śpiew cykad? Obraz tamtego wybrzeża Byłeś w każdej łzie radości każdej kropli krwi, oczyszczenia W pianie nienawiści w pocie zaciśniętej pięści przynosiłeś w darze bezcenny sen dawałeś przekleństwo poranka a teraz leżysz w tej trumnie patrzysz, nie patrzysz? Dyszysz jeszcze... Chyba coś szepczesz, a może wołasz? Wiem, chciałbyś znowu być jednością Nie skoczę z tego klifu do jeziora smoły woła mnie ocean Poczułem ciepły podmuch gdzieś z błękitu fal rozbijających się o szmaragdowe skały czas już iść
  15. śmiało rozłożyłem skrzydła bezczelnie patrząc przed siebie i kiedy byłem bliski celu nie zostało mi ani pióra a mój upadek był już tylko w objęcia śmierci I kiedy zmartwychwstałem I kiedy na moim grobie wyrosła nadzieja Pozbierałem pióra Teraz będę je dokręcał, śruba po śrubie I znowu pofrunę do słońca Bo tam jesteś Ty I już nie upadnę Mam nadzieję….
  16. Kiedy stawałem do tej wojny Nie wiedziałem, że jest przegrana Uzbrojony w spokój, za tarczą miłości Hełm z realizmu, miecz z rozsądku Pewna wygrana, pewna porażka Mury nie do przejścia Depresja, prochy, alko, umysł nieposprzątany Największa armia się pogubi zemrze… Moje sztandary ufności Moje pieśni nadziei… Klęska, a przecież miało być tak pięknie Wracaj chłopcze do okopów i już nie wychodź Anioł nadziei podpowiadał Duch rwał się ochoczo Milczenie i zagryzione wargi, aby utrzymać spokój Spokój? Jaki spokój? Milczenie jest jak gwoździe do krzyża Ufasz, wierzysz… Zginiesz Depresja, prochy, alko, umysł niesprzątnięty Chciałeś jeść miłość? Jedz nienawiść podaną tobie na każdym talerzu Chciałeś jeść nadzieję? Dostałeś zlewki przeszłości I kim teraz jesteś? Patrzysz i wszystko wyciekło przez palce A to początek drogi Łzy jak sztorm Ręce jak trzęsienie ziemi Potoki emocji wśród kamieni Nie zmieni nic Pukanie w drzwi Nawet pięści zapomnij – nikt ci nie otworzy Depresja, prochy, alko, umysł niesprzątnięty odejdź, albo zostań albo patrz, jak wszystko tonie
  17. Chciałbym ja kiedyś zostać bokserem Rozmówiłem się z Feliksem – trenerem O tym czy warto i z czym to się je Czy w ogóle i jak bardzo dla zdrowia to złe Feliks powiedział, „oj ciężko to sprawa Tak co dzień o poranku na przebieżkę wstawać A po niej pić trzy jaja surowe, zmiksowane Jaki Roki Balboa – ten miał przekichane! Po południu do dżymu szkolić siłę, technikę Byś został bokserem, pierw bądź wojownikiem Staraj się walczyć o to co jest twoje Bo bokser tak robi tak jak ja tu stoję A gdy ktoś cię trzepnie, tak że w ringu leżysz Na pewno powstaniesz, jeśli w siebie wierzysz Do zwycięstwa przez ciężkie treningi zmierzasz Bracie, przyjmuj ciosy, bo choć nie uderzasz Tak mocno jakbyś chciał, w tym cała sztuka Byś parł wciąż do przodu, swej szansy szukał Nie obwiniał innych za swoje porażki Jakem Feliks tak ci mówię wbij sobie do czaszki Boks nie dyscypliną jest lecz bycia stylem Być pięściarzem to walczyć; tylko i aż tyle” I jaka płynie z tej gadki nauka? Że choćbyś był cwaniakiem, życia nie oszukasz Mierzyć się z nim musisz niczym bokser w ringu Ot i to esencja ciężkiego treningu Link do wykonania: https://www.youtube.com/watch?v=g3JhuZJVebE&ab_channel=ŻARTchiliFRASZKA
  18. Jestem człowiekiem, Zwykłą, prostą istotą, która na Co dzień ma przyjaciół, i pozornie jest szczęśliwa. Ale, największym problemem "człowieka" jest istota którą nazywamy "człowiekiem". Noc. To właśnie tak mógłbym nazwać moje życie. Nie istnieje rzecz, której noc nie była by w stanie ukryć. Ale gdzieś głęboko, odczuwam potrzebę, niczym księżyc, żeby odkryć moje prawdziwe myśli . Sen. Nie ma dnia w którym bym nie myślał, o tej jednej dziewczynie. Jest piękna niczym zachód słońca na Kubańskiej plaży. Rozumie mnie, jak nikt inny, ale nie potrafię zrobić tego czego pragnę najbardziej, czyli nie pytając wziąć ją w me ramiona i stracić lata na kochaniu jej osoby. Śmierć. Wszystko kończy się zawsze w tym samym miejscu. Umieram samotnie, mam przyjaciół, ale dzisiaj nie ma nikogo. Moje imię jest nie ważne, Już nie żyje, Ale kiedyś wstanę, I zawalcze o Ciebie Wiem o tym doskonale
  19. Odpowiedź Dotyk ziemi puchem usłanej, stopy dygoczą niedowierzając. Łydki drętwieją, niepewne wygranej, kroki nadchodzą cicho, odpowiadając na wezwanie – ruszaj, bez obaw! Kołatanie serca opanuj, zbaw. Tak, pobaw się w boga z jego pomocą. Walcz błogosławiona ze swoją niemocą. @Justyna Adamczewska
  20. Za domem pewnego handlarza, obok stodoły parszywego Wilkomira, naprzeciwko zakonu karmelistów, którzy zabłądzili w poszukiwaniach góry Karmel, mieszkała osoba o niebywałej zasobności sakiewki, a wieści o nim rozchodziły się w zawrotnym tempie. Był znany w miastach, wsiach, południowej i północnej części królestwa. Był rycerzem z nieskazitelnie czystym dorobkiem zasług. Najbardziej sławił się z niewielkich potyczek na terenach brudnych. Walczył z mieszkańcami, którzy wokół rozłożonego antracytu, wzniecali ogień za pomocą bubli. Zawsze kiedy wykonywali tą czynność, nad miastem pojawiała się szara smuga kształtująca się w postać smoka. Pewnego razu dostał list informujący go o zaobserwowaniu smoka w wiosce nieopodal. Usiadł z zadumy, stawiając na wygrawerowanym drewnie beczkę okowity, którą dostał od zaprzyjaźnionego handlarza. Szybko okazało się, że była to gołda, która w jego umyśle sprawiła wiele nowych możliwości poradzenia sobie z wieśniakami. Hamując swoją powściągliwość do wstania z krzesła, udał się w stronę drzwi. Wychodząc, nałożył na siebie zbroję płytową, kryjąc w jej zakamarku piersiówkę. Dosiadł krzepkiego wierzchowca i odjechał na nim ku walce z nieodpowiedzialnym zachowaniem smoczych figlarzy. Wjeżdżając do lasu zszedł z konia, zostawił go i usiadł na jednym z wystających pni pokrytych mchem. Wyjął spod zbroi piersiówkę i umoczył dziób. Minęło pare godzin, a rycerz moczygęba zasnął, budząc się co chwile. Nie miał sił by wstać, więc dalej trwał w niespokojnym śnie. Pomimo tego, że był postrzegany za idealnego rycerza, miewał chwile słabości. Kiedy zostawał sam zawsze miał ochotę, żeby sobie golnąć. Nawet podczas swoich wypraw w celu uratowania czystego powietrza lubił pociągnąć. Nastała noc. Rycerz spostrzegł, że tej jesiennej nocy księżyc oślepiał swoim blaskiem. Liście niesione lekkim powiewem spadały na ziemię. Z oddali słychać było niosący się wyraźny wyk. Lekka mżawka opatuliła cieniem strzygi. Mokra ziemia zmieszana z błotem przylgnęła do jego obuwia. Dostrzegł postać patrzącą się wprost na niego. Była to piękna kobieta o kruczych włosach i śniadej cerze. Mrugnąwszy, zauważył, że już jej nie ma. Dostrzegł ją jak biegnąc, znika za drzewem. Pobiegł za nią. Gubiąc ubrania, zaczęła głośno się śmiać. Biegnąc przed siebie wyglądał za nią kątem oka. Kiedy wydawało mu się, że jest już blisko niego, oddalała się, jakby przeskakując na drugi koniec zasięgu jego wzroku. Dotarł do końca lasu, wyszedł z niego, nie widząc już uciekającej przed nim postaci. Myślał przez chwilę kim mogła być dziewczyna z lasu i jak mogła po prostu zniknąć. Jednakże spostrzegł, że znalazł się we wiosce, do której podążał. Bez hełmu, konia, piersiówki i dobrego nastroju. Zostawił w lesie wszystko co wziął ze sobą, włącznie z mieczem i listem, którymi zazwyczaj straszy wieśniaków. Idąc po wiosce, zauważył karczmę. Wstąpił tam, lecz szybko został wygoniony. Nie miał przecież sakiewki ze złotem. Kiedy został wyrzucony na zbity pysk, ogarnęło go zdziwienie. Stała przed nim kobieta z lasu, która nagle zaczęła uciekać. Rycerz zmęczony i zdyszany, dreptał za nią ospałym ruchem. Zatrzymywała się co chwile, by znów zacząć biec. Mogła w tym czasie odpocząć, nabrać oddechu. On biegł. Nawet nie zorientował się kiedy poraz kolejny znaleźli się w lesie. Dziewczyna tym razem usiadła na pniu. Tym samym pniu, na którym wcześniej siedział opilec. Wzięła do ręki jego rzeczy i cisnęła nimi jak najdalej była w stanie. Zostawiła jedynie miecz, którego dobyła. Zdezorientowany rycerz nie wiedział co zrobić. Usiadł obok niej i powiedział, że jest najpiękniejszą damą jaką widział w okolicy. Odcięła mu głowę. - Zapewne mówisz to każdej napotkanej kobiecie. - powiedziała z niesmakiem. Za to mój mąż od dzisiaj zostanie rycerzem, który poradzi sobie lepiej z ochroną powietrza - dodała. Wzięła jego rzeczy, ściągnęła z niego zbroję i zostawiła prawie całkiem nagiego pośrodku lasu. Z pewnością zbroja nie była mu już potrzebna.
  21. Ukryta pod maską odwaga, nadmiernie okazana brawura, Umysł rześki i trzeźwy, dusza jednak niczym truchło, Pusta, martwa, bezdźwięczna i szara. Idąc przez morze krwi, biegnąc przez kolumny ciał, Leżąc wśród poległych i rannych, drążącymi dłońmi Chwytasz za broń. I jakby licząc na zbawienie, wychylasz się, płacząc. Posyłasz morze łez Srebrnych i błyszczących, za niego, za nią, za nich. W końcu sam padasz Zostałeś już przekreślony przez los. I jedynie odbijające się w szkiełku oka promienie słońca, Niosą szansę na jasną przyszłość.
  22. Na niebie obłoki gniewnych chmur. Na ziemi smutek, rozpacz, ból. Nasze ciała od stóp do głów przeszywa chłód. Żyjemy w świecie w, którym brak miejsca na słowa typu Bóg. Od dawien poszukuje nadziei blasku. Ma głowa okryta kapturem, chaosu, wrzasku. Spośród melancholijnych cieni, chciałbym ujrzeć choć namiastkę słońca promieni. Szczerze, nie liczę na to. Przyzwyczajenie życia, w świecie w, którym człowiek sieje zagłady ziarno. My żeśmy najpotężniejszą bronią tego świata! Odmienić los, to nie sprawa łatwa! Stańmy przeciwko naszemu okupantowi! Niech ujrzą dumne czoła nasze! Śnieżno białe skrzydła woli! Mamy tylko jeden cel! A jest nim wyjście spod tej niedoli! (...)Powiadają, ziemia domem mym. Czy tylko ja czuje się bezdomnym? Może ziemia stanie się rajem? Lecz ,co z zasianym zagłady ziarnem? Może się zakorzeni, może dobry wybawca je wypleni? Nadal nie znalazłem słońca promieni, na niebie chmury tworzące wciąż i na nowo miasta cieni. Jak myślisz czy coś się odmieni?
  23. nauczono mnie że nie warto więc stoję i unikam ciosów zamiast wiać jak najdalej lub obić gębę losowi jak mogłam tak bardzo się skurwić
  24. I. Patrzysz na mnie zawsze, gdy odwracasz wzrok od nieba. Chciałeś lecieć, ale spadłeś W tę bezkresną toń. Kim byłam, by spytać Czy los zmylił drogę skazując Na śmierć zapomniane struny. Ta historia Miała być szarością. Migoczącym szeptem trzepoczących rzęs, bezcielesną szarfą Wspólnego szczęścia. To miała być Historia miłości Diabła i Archanioła wbrew Sobie wbrew Słońcu wbrew Śpiącemu Bogu. Gdy Bóg śpi znikają Upiory i Rodzi się spokój w czasie wojny. Kochany, Czy miałeś eliksir Gotowy uśpić świat cały by słyszeć tylko Mój krzyk spośród pierza? II. Odbierając mi honor odebrali Skrzydła Wyrywając z żeber prawdę i nadzieję. Kto Wyrwał. On wyrwał zrzucił strącił Niżej Niż na ziemię. Połamane dłonie Nie mogły złapać tchu Gorące wyziewy kłamstwem mchem Pokrywały płuca. Nie poznawałam Swojej twarzy Swoich nóg Zapomnianych pielgrzymów Kim jestem jak trafię Z powrotem na szczyt? Otworzyłam oczy na widok końca Nieba Na widok końca kręgów, których wy nie znacie. Obwołali panią nie wyciągając ręki Zamiast pomocy słali Zardzewiałe słowa I ukłony Ukłony Po kres naszych czasów. Kim byli ci, ogniem i zniszczeniem Dotknięciem oczu Wypalali To, co zostało we mnie Mnie wydrążyli Zamknęli W osobnej celi Wewnątrz mnie Mnie Czy to wciąż ja? III. Zapomniane wersety Zbrodniczych Pergaminów wyryte Na ciele nie przyniosły ukojenia. Tamtej nocy Czy dnia może miałam sen jeden Do dziś zapamiętany Oto lew złotogrzywy oglądał Pole bitwy Szedł, Lecz zranił łapę O stalowy cierń Zapłakał nad swoją Krwią I nieszczęściem świata, Które ściele łąki Żelazem i nocą. Nie zobaczył chwały Zwycięzcy Czy Łupów. Wrócił więc do groty, Porzucając smutek I ciągnął za sobą wstęgę Szkarłatnej Przestrogi I lwem był ten, co mnie zamordował I lwem ci ścielący się na drodze Ten jednak Nie płacze Nie wraca, lecz prze ciągle naprzód. Zostałam nagle sama Słysząc szum nienawiści i górnej Perswazji. Przebudzenie? Nie było go bo nie spałam śpiąc głęboko I z boku Na bok Przeszywałam na wylot Stare lęki i urazy. Gdzie znalazłam się dokładnie Nie widziałam Jak ślepota otula ściśle oczy tak i Mnie ogarnął Swąd mroku Co dzień oglądałam to, o czym marzy ścięta głowa Otoczona przez nic o ciężarze wszystkich skał mojego i waszego Świata. Filary cementu granitowe Ściany Tantalową niepewnością Szukają ofiary. Ogrodem zwiędłym i opadłym lękiem Ścieliłam przede mną wulkaniczne Wrota. Każde otwiera kolejne, Same wrota, Bez celu, Bez przedpokoju, gdzie strząsnąć bym mogła Utraconą przestrzeń. Zamknąć ją w puszce. O, głupia Pandoro, Gdzie byłabym ja, gdyby nie było ciebie? Nie wygnaliby, nie spostrzegli, Że skrzydła mam pawie. Że powinnam być skromna, a wołam jaskrawo Jaskrawo Źarniście De profundis De profundis De profundis clamare Bo na co mi oczy, gdy nie ma tu piękna? Ślepym są wszyscy tutaj, Na Górze, Na Dole ja jedna W i d z ę I cierpię stokrotnie. IV. Mogłabym nie Widzieć, ale i z otchłani usłyszeć Zdołałam twój głos Miodowy głos Wołałeś mnie pytałeś Gdzie jest moja dusza Czy wciąż skrzydła rozkładam, Choć nie stało słońca? Oddać chciałam ci wtedy Najpiękniejszą serenadę Z trzewiów grzeszników utkać diabelską harfę, Która dałaby serce tym, Co ukradli je światu Co rządzą I sądzą Nie błądzą, choć ganią. Nie było jednak liny Gotowej połączyć Zło z dobrem My zawsze osobno Choć dążymy nieustannie do tej jedności przeklętej u powiewu zmierzchu. Ja wiem Że zewrę świat kiedyś w jeden płaski dysk A podeprę go zemstą I zniszczę wszystkich każdego Na mojej drodze i obok niej I na obrzeżach mojej Świadomości, Że stanąłeś mi, człowieku, Na drodze do mojej miłości.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...