Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'poemat' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 10 wyników

  1. Kochaj mnie teraz, gdy płomień wszystko trawi, Na zgliszczach obsesji twoich staję. Wyginam ciało, nadziemskie fantazje spełniam, Kochaj mnie teraz, nim chłód nadejdzie biały. Słowa na usta zakładam, warstwy z ciała zlizuję, Mieszaninę wzroku i potu na pierzynie białej konsumuję. Kochaj mnie teraz, aż do świtu zimnego, Użyj sił swoich, by ciszę ugłaskać. Smak twych warg nie pozwala zaprzestać, Pragnienie dusi, gdy dotyk ust ustaje. Oddaj serce namiętnie, bez bólu, Ukryj je przed wzrokiem zazdrosnych. Lukrem, słodyczą i kremem je ozdób, Najlepszymi olejkami i mirrą namaszcz. Spójrz na swoje Dzieło i szepnij: kochaj mnie teraz, W objęciach namiętności złączmy się na zawsze.
  2. tvpoezja

    Pragnienie.

    O, pragnienie! Ciężkie i lekkie zarazem, Uginają się pod nim moje palce. Miękkie w swej istocie, Przez przeciwności losu uwiezione, Stały się niczym kamień milowy. Czy moje dłonie i twoje ręce Są wprost proporcjonalne? Czy uda nam się zważyć Szczegóły życia każdego z nas? Doświadczyć równości w sercu, Gdzie dusza współczesnego świata Tańczy nieporadny taniec? Pędzi z zamiłowaniem, marzeniem, Fantazją i ochotą ciała. Nieustannie przegląda się W prawicy natury, Cudownie pachnącej po deszczu, Umytej rosą na liściach. Przyobleczona w jaskrawą poświatę, Pragnie istnieć na tę chwilę, Obcować coraz bliżej z materią, Aż przeszyje na wskroś powieki I zakończy bieg rozkoszy W uścisku rąk, dłoni i palców.
  3. 1. Spowiedź Moja rodzina, zabita. Mój kraj, w ruinach. Jestem sam, całkowicie sam. Uciekłem tutaj, do tej klaustrofobicznej jaskini, w obawie przed wojną. Pobór do wojska. Za własny kraj mam strzelać do ludzi? Nie taki wybrałem sobie cel. Walka za ojczyznę? Walka za wolność? Walka o władzę? Ile ludzkich istnień warte są te pojęcia? Nie pamiętam okresu w moim życiu, w którym nie chciałbym tworzyć. Sztuka od zawsze mi towarzyszyła. Nawet pomimo krzyków i przekonywań wiedziałem, że tylko sobie, a w szczególności Jej, mogę zaufać. Ile razy słyszałem, że to, co kocham, zaprowadzi mnie donikąd? Ile razy mój obraz spotkał się z przeszywającym spojrzeniem rodziców? Ile razy w beznadziei i przygnębieniu wylewałem swe marne łzy? Teraz jednak to wszystko wydaje się takie błahe. Teraz jestem w jaskini. W jaskini zamkniętej przez lawinę. … Lawina. Dosyć komiczny zbieg okoliczności. Natura, a może też wszechmogący i miłosierny Bóg, zamknęła mnie w tej kryjówce. Tworząc z niej tym samym moją celę. Czasami światło przebija się przez tę wielką stertę głazów, Jaki jednak pożytek przynoszą mi promienie słoneczne … Jaki? Przypominają mi tylko o tym, że jestem tutaj zamknięty … że jestem uwięziony. Lepiej żyć w jaskini niż umrzeć w walce o nic nieznaczące ideały. Istnienie gorszej alternatywy nie poprawia jednak mojej aktualnej sytuacji. Nie mam wody, nie mam jedzenia, a powietrze jest bardzo rzadkie. Starałem się wykopać własne wyjście. Nie dałem rady. Dwa dni, dwa dni, już tu jestem i nie dałem rady, nie dałem. Kamienie są za ciężkie i za twarde. Nie ma innego wyjścia. Czy to test? Nieszczęście? Mój los? Kara za pozostawienie ojczyzny w potrzebie? Nie ma to tak naprawdę znaczenia. Jaka jest różnica tego, czy to kara, czy nieszczęście, czy może przeznaczenie? Niczego to nie zmienia. Niczego. Wołanie o pomoc byłoby niepotrzebnym wysiłkiem. Najbliższa wioska znajduje się parę kilometrów stąd. Nie ma ratunku. Tylko cud może mnie ocalić. Bóg? Sam nie wiem. Śmierci nie obchodzi moja sytuacja. Wiem, że będę powoli umierał w tej jaskini. … 2. Czas Odchodzę od zmysłów. Mówiłem, że dwa dni temu znalazłem tutaj schronienie. Kiedy jednak teraz o tym myślę, to sam nie wiem. Niby światło dwa razy się pojawiło, później dwa razy zniknęło. Na to by więc wychodziło, że teraz zaczyna się trzeci dzień. Wszystko jednak mogło zasłonić to światło. Nie wiem ile godzin już tu przebywam. Wiem jedynie, że wiele godzin. Ile godzin to wiele? Jaka to liczba, cyfra, cokolwiek? Dajcie mi poczucie zrozumienia. Ile godzin? Ile?! Boże tracę zmysły, nie wiem, co mówię. Ból jest nieustanny, chyba już od trzech dni. Za dużo niewiedzy. Zapomnienie zawsze mnie goniło. Demencja młodego wieku. Nie pamiętam ostatnich dni. Ciągle w mózgu wymysły nieznośne. Wojna, wojna, wojna i ciągnąca się za nią śmierć. Ciekawe, czy wstąpi też do mojej celi? Czas na pożegnanie z normalnością. Czym ona tak naprawdę jest? Wewnętrznym spokojem. Swobodą twórczą również, której mógłbym się nieustannie oddawać. Nie, to akurat nie było normalne. Czyż nie ojcze? Pozdrawiam cię, jak również i matkę, z wymuszonym uśmiechem. Jak wam się leży w ziemi? Ja również w jaskini, dalej myślący. Co z tych głupich wymysłów jednak wynika? Wszyscy są już tak bardzo mi obcy, a w szczególności nie poznaję siebie samego. Coś dziwnego dzieje się z moimi myślami. Już nie umiem sprostać samemu sobie, a jedynie dwa dni tu jestem, może aż czterdzieści osiem godzin? Nie wiem, już nic nie wiem. Jestem tak spragniony, jestem tak głodny, jestem tak wyczerpany. Tylko sen przyniesie ukojenie moim zmysłom. Jak jednak zasnąć, gdy w gardle tak sucho, a żołądek jakby już zaczynał trawić moje wnętrzności. 3. Oddech Czy mogę w końcu odetchnąć? Niezbyt, za mało tlenu, nawet nie zaspokoi moich płuc. Płaski wywód. Mam dość myślenia, wracam do mojego nawyku zapominania. Jak mam zmrużyć oczy przy braku wody? Wszystko okropnie suche i zwiędłe. Szkoda mi wody na łzy. Jedyne, co zostanie w jaskini to moje gnijące ciało i marzenia: O lepszym świecie bez wojny. Gdzie moi rodzice są ze mnie dumni. Gdzie nie boję się niesprawiedliwej śmierci. Gdzie jedynie ja mogę siebie skrzywdzić. Moje marzenia oparte na naiwności. Nigdy nie umrę, przecież postawiłem pomnik. Statua jednak nie jest mym ciałem, to tylko wyobrażenie innych. Co mi z waszych myśli? Kim myślisz, że jesteś? Wiem kim jestem oraz jak znalazłem się na ziemi. Śmierć narodziła się wraz ze mną. Ona wie, że i tak mnie kiedyś dosięgnie. Ona ma świadomość, że zapadnę się pod własnym ciężarem w otchłań zapomnienia. Goni mnie tylko pustka. Nihilizm bez sensu. Pustka, pustka, pust ka … 4. Krew własna Chyba zasłabłem. Głowa, z głowy mi krwawi! Co zrobić? Co? Moje ręce całe we krwi własnej. Może wypić? Zostanę potworem, ale usta tak suche. Nie, nie mogę. Brudna krew, (tfu) piasek w sobie posiada, jakiś pył ohydny. Tracę człowieczeństwo, sam z siebie. Czym jednak będzie człowieczeństwo, jak nie będę już oddychać? Czy moje zwłoki będą w ogóle czuć, że ja, jako człowiek, straciłem człowieczeństwo? Czym tak naprawdę będzie to całe człowieczeństwo, jak już nie będę nawet człowiekiem? Co mnie obchodzą rozterki moralne? Prawo nie widzi. Człowiek nie patrzy. Bóg ma zamknięte oczy. Ja jestem stwórcą własnego więzienia. Jaskinia? Lawina? To tylko pretekst, by ukryć się przed wszystkimi. Strach twórczy. Ogarnia mnie lęk … Lęk przed własną myślą. Chciałbym rozedrzeć to wszystko i umrzeć. Umrzeć na mogiłach moich rodziców. Kim oni dla mnie byli? Byłem dla nich wyrzutkiem. Zużywałem barwniki na naciągniętą białą szmatę. Byłem dla nich szmatą. Oni byli dla mnie wszystkim. Oni dali mi życie, ale oni również mi to życie zabrali. Nie byłem i nie jestem jednak ich własnością. Dałem się poniżyć stwórcy, ale nie właścicielowi. Oni nie żyją, zmarli koszmarną śmiercią. Czy jest mi szkoda stwórcy? Czy odczuwam smutek myśląc o ich śmierci? Czy jestem człowiekiem, jak nie czuje nic? Boże, mój prawdziwy ojcze, musisz mnie naprawić. Nie! Proszę cię, napraw mnie! Nie jestem jednak człowiekiem, nie jest mi dane posiadanie człowieczeństwa. Posiadanie? Czy jest to rzecz? Czy jest to coś do posiadania? Już naprawdę nie wiem, trzymam się tego jak tonący brzytwy, bo to normalność, jednak w dostatku wystrzegam się tego jak ognia. Boże odrzuć głazy ogromne i pozwól mi uciec. Moje zwłoki zgniją w niebie, ale pięknie grają na moim pogrzebie. Płacz zmarłej rodziny akompaniuje śpiew anielskiego chóru. Gdzie jest mój posąg, pod którym zostanę pochowany? Wrzucają mnie. Czuje to. Moje gnijące ciało bezwładnie upada, chcąc tylko poczuć dno trumny położonej w wykopanym dole. (śmiech przerwany kaszlem) Czuje, wreszcie czuje! (Krzyk) Gdzie jestem? Pełnia oceanu. Nie mogę oddychać. Jak szybko światło powierzchni pożegnało się ze mną. Upadam nienaturalnie szybko. Co mam widzieć? Co mam się dowiedzieć? Tego chcieliście? Gdzie są wasze przebrzydłe odpowiedzi? To są pragnienia Twoje Boże? Przygotowałeś mi spotkanie z pustką? (maniakalny śmiech) Wreszcie coś czuje pod sobą, upadłem na samo dno. Dno? Co się we mnie wbija? ... Nie mogę złapać oddechu, ale żyję dalej. Moje ciało wypełnia się wodą. Zwłoki! To martwych kości wbijają mi się w plecy. To męczennicy. To wszyscy, którzy zginęli w agonii swego istnienia. Martwe ciała ciągną mnie jeszcze głębiej, na samo dno nieżywej sterty. Wyjdę wtedy, gdy góra zwłok przewyższy taflę oceanu, jednak ze zwiększająca się ilością nieboszczyków, rośnie objętość podwodnej trumny. Błagam ratuj, Boże ratuj! Gdzie jesteś, gdy martwi szepczą mi swe agonie? Gdzie jesteś? Gdzie? … 5. Hiob Wreszcie tlen, wreszcie oddech, wreszcie powietrze. Jestem cały spocony. Co na moich dłoniach? Pot? Nie, za ciemno tutaj, w tym więzieniu. Światło, nie, nie, nie, to znowu krew. Wypociłem krew własną. Co się ze mną dzieje? Zdałem sobie sprawę, że jestem potworem. Nie mam mojej dawnej moralności. Nigdy, powtarzam nigdy nie będę tym kim byłem. Nie słuchajcie się mnie młode pokolenia, bo jestem Hiobem. Kogo ja oszukuje? Do kogo wypowiadam swoje myśli? Jaskinia nie pozwala mi być samemu. Tworzy w mojej głowie coś czego nie ma. Jesteście nikim na mój wzór. Jestem bogiem człowieczym dla swych myśli i zmysłów. Mój mózg to wszystko co mam, to cała moja percepcja. Bez niego nie będzie nic, nie będzie za tym idąc i mnie. To więc, że rodzinę straciłem nie będzie bolało. Będzie to niczym. Niczym, które nigdy się nie zdarzyło, bo mnie już nie będzie, a ja jestem swoim bogiem. Moje ciało wyniszczone i słabe tylko nędzny monolog może wyszeptać, żeby samo w sobie się nie pochłonęło i nie zapadło się pod ciężarem własnych myśli. Jak to? Myśli moje ciężarem? Bogiem jestem, prawda? Sam to powiedziałem. Zaprzeczam sam sobie. Bogiem nie jestem. Wytworzyłem boga nieidealnego, bo opierał się na moich żądzach ludzkich. Nie jestem idealny, muszę się pogodzić z tą prawdą i z tym, z czego jestem zbudowany. Rozpadnę się na marne, niewidoczne części. Arche pochłoną bakterie, żeby dać życie innym, prawda Boże? 6. Omen Znów obudziłem się, znów obudziłem się w jaskini. Nie wiem nawet jak się z tym czuć. Moje sny tutaj, choć krótkie, są zapowiedzią mojej śmierci. Wiem, że umrę. Wiem, zdaje sobie z tego sprawę. Ból fizyczny i psychiczny jest nie do zniesienia. Nigdy nie sądziłem, że tak umrę. Nie mogę uwierzyć, że nie będzie mi dane tworzyć dalej. Nigdy nie będę już artystą, będę martwy. Mamo, co byś zrobiła, gdybyś mnie teraz zobaczyła? Wiem, wiem, że nie żyjesz, ale chciałbym, żebyś żyła. Nie chcę ratunku. Wiem, że dołączę do Ciebie. Proszę, jednak pociesz mnie. Proszę, powiedz, że będzie dobrze. Proszę ... 7. Światło Pora na ostatnią potyczkę ze śmiercią, którą powoli przegram z kretesem. Umrę, pora na przerwę. Nie, nie pozwolę się zniewolić zmysłom. Umrzyj twórco, który ginie pod ciężarem własnych uczuć. Czyste samobójstwo, samobójstwo, które chciałem kiedyś popełnić. Popełnić? Co to znaczy? Ja chciałem tylko podciąć swoje gardło nożem kuchennym, a Ty? Żyłem na świecie, w którym każdy żartował z własnej śmierci. Teraz umrę w jaskini. Pustej, ciemnej jaskini. Nie tak wyobrażałem sobie śmierć. Cierpiąc, jednak chce żyć. Woda, jedzenie, cokolwiek, proszę, proszę. Światło? Znów? Dzień? Jak? Co? Nie. Nie chce umierać. Nie chce. Mam dość. Nie mam sił. Proszę, dajcie mi żyć! Proszę, pozwólcie mi tworzyć. Nie chcę umierać. Kim jestem przed śmiercią? Czy jestem artystą takim, jakim chciałem być? Czy stworzyłem to, co miałem zaplanowane? Jakiego człowieka zobaczy śmierć? Boje się. Proszę, Boże. Boję się śmierci. Śmierć się śmieje. Oślepia mnie blask jej. Może to Bóg? Może to rodzicielka ma? Kim jesteś? Proszę, zostaw mnie! Daj mi cierpieć dłużej. Proszę Cię. Proszę. Nie! Nie, nie. … “Poranne promienie, wpadające do jaskini, oświetlają martwe ciało artysty.”
  4. Od autorki: chciałam, aby ten wiersz (a właściwie poemat) był inni niż moje pozostałe wiersze. Przyznaję, że jest dla mnie bardzo ważny, wręcz osobisty... Czekam na Waszą opinię, ale prosiłabym o ostrożność... *** spełniam z błogosławieństwem kieliszek wytrawnego wiatru który baraszkuje w płowych pasmach zbliżonych zbożu w okresie żniw kłosom ciężarnym w przyszły chleb zbliżonym wyblakłym kaskadom myśli podobnym porankom które ktoś zgasił zbyt późno jest jeszcze wzniesione z całunu spojrzenie szmaragdowe w którego ostrokrzewie nie pozwolę zaginąć w połysku tkwi moja starożytna dociekliwość przyniesie ukojenie śmierci siostrze syjamskiej zawierzonej w ostatniej woli są jeszcze wargi podobne odebranym księżycowi w pełni który poczuł chęć na więcej niż stróżowanie gdy wszelkie szczęście śpi wiem że nigdy nie spiję srebrzystego muśnięcia ważnego jak pierwsza gwiazdka narodziny pierworodnego marzenia uległość wciąż wypełniona po kraniec znalazłam do tego dłonie twoją własność której już nie rozdzielisz choćbym kołatała do okna prowadzisz je po wyżynach samotności ścieżką co nie wpadnie przypadkiem minie bez zazdrości bez złorzeczenia choćbym doczekała się świt boli zbyt wiele włosy oczy usta dłonie to wszystko nie skończy się gdy wyschnie wodospad tęczy zasianej wydrążonej w ciele upalnego wieczora poza przepaścią między mileniami bólem którego zapachu nie zdążysz poznać choćbym wołała stojąc u krawędzi za którą kiedyś rozpoznam twój lęk potrzebujący mojego krzyku rzeźbionych w lazurze słońc
  5. Jest to perła dzisiejszej literatury. Genialna. Książkę udostępniam za darmo, to nie reklama dla zarobku. Link do pdf: https://app.box.com/s/t137q7cvzimkzhda9zfjoi88zglgud4m Link do księgarni: https://ridero.eu/pl/books/fatalizm_niesfornego_czasu_swit_bezgranicza/ Pozwolę sobie przedstawić piękną książkę, o bogatym języku i zawierającą wiele mądrości, czysta duchowa strawa, zostałem upoważniony do proklamacji/kolportażu. Lecz z własnej chęci i inicjatywy chciałem się podzielić tą pozycją również, ponieważ ta książka jest wciągająca w rzeczywistość metafizyczną, zawiera bardzo wiele mądrości uwikłanych w poetycznych i filozoficznych alegoriach, metaforach, co znaczy, że każde słowo może zawierać drugie dno. To nie są bajania, autor rzuca same konkrety. Jest naprawdę niesamowita, ale to jest moje zdanie. Rozdział drugi jest wręcz nadzwyczajny, zawiera bardzo wiele odpowiedzi na różne pytania powiązane z biblijnym Słowem, greckim Logos, hinduskim Shabdem lub Anahad Nad. Czyli mowa o fundamentalnych sprawach poprzez nauki „Mistrza” Kategoria: Poemat, Filozofia, Sztuka, Literatura Piękna, Proza Współczesna, Poetyzowana Liryzowana Proza (Streszczenie od autora: Opis książki: Poemat prozą o charakterze symbolicznym, pełny metafor i mistycznego znaczenia. Daje do zrozumienia pewną hierarchię rozwoju lub regresji wewnętrznej w każdej istniejącej formie/istocie, nasuwa ideę, że nie tylko może powiększać się zdolność samodzielnego uświadamiania sobie rzeczywistości i wszelkich w niej sprawunków, ale maleć, bądź zatrzymać w stagnacji. Świat przedstawiony jest według wspomnienia jednego członka z bliżej nieokreślonej grupy wybrańców, którzy pragnęli dosięgnąć istotności wielkiego talentu nieskończonej twórczości, zaznać najwyższego artyzmu, sięgającego ponad zdolności ludzkiego umysłu. Chcieli wyzwolić się tym z tyranii rozpadu i śmierci, pojednać się ze źródłem wszystkich rzeczy, jednak tymczasowo pobłądzili w drodze. Rzeczywistość przedstawiona przenika się z metafizyczną dziedziną, z której powstała, immanentna i niewyrażalna, zwolna staje się zmorą, gdzie czas przestaje trzymać się sztywnych, nieubłaganych praw. Dla tych jest jak umierający, daje o sobie znać tym mocniej, im bliżej jest swej śmierci w człowieku. Sukursem na wszelkie subiekcje okazuje się być pewien napotkany człowiek i jego nauka o regionie nazwanym Bezgraniczem, mówca ten pomny wszelkich praprzyczyn, każdej woli wyprowadzonej z jednego źródła Woli, pouczający garstkę swoich adeptów, by przekroczyli ułomność zwaną „ludzkim” przedostali się przez labirynt „prowincji” (niższych regionów umysłowych) a dostąpili nowego Świtu wraz z nim, czegoś znacznie wyższego od poczucia gatunku, przemijających rzeczy i nikłej tożsamości. Jest to pozycja szczególnie dla tych, którzy czują zew, aby wydobyć się z efemerycznego matecznika umysłowego sądu, wymyślonych konceptów, konwencji, miejsca wielkiego fałszu ludzkiego, poza farsę dobra i zła, anarchii i demoralizacji – w specyficzny i stoicki sposób egzystowania gdziekolwiek się nie jest. Poemat ten ukazuje warunki i sposób, w jaki odbywa się wkroczenie na misterny królewski szlak, gdzie zrzuca się nabyte spolegliwości i skłonności do naiwnej wiary, swą niewolę zmysłowości, zatraca niejako lichą wiedzę nabytą, wymazuje doszczętnie przekonania filozoficzne i religijne, zaprzecza się intelektowi i logice a nawet osobowości własnej na rzecz poznania, wówczas ujawniają się czyste, odwieczne, wspólne dla wszystkich wartości i nauki dobyte drogą osobistego doświadczenia poprzez enigmatyczny, twórczy głos z wewnątrz, tu nazwany „Anraag” do jakiego dostrajają wielcy wojażerowie transcendentu, sięgających samego „Bezgranicza” czyli nieograniczonej mądrości. Utwór wprowadza myśli pewną manierą na tor zrozumienia koniecznej unifikacji z wewnętrznym, twórczym nurtem i wszechobecną Inicjalną Wolą – czyli rozkazu, z którego powstało to co jest, co doświadczamy. Kontakt do asystenta autora: [email protected])
  6. graphics CC0 (powaby międzywojnia - poemat liryczny) … ... a pan prezydent Mościcki jak zawsze szykowny w wysokim błyszczącym kapeluszu w lakierkach i białych rękawiczkach życie Warszawy to urocze teatrum na balu mody w Hotelu Europejskim Loda Halama zostaje królową nocy a cudna Nina Andrycz wychodzi w asyście autorów dramatycznych w sobotni wieczór posrebrzany księżyc podświetla motylki i krawaty bawidamków z żurnali uśmiechających się z przeszklonych witryn do fildekosowych pończoch naciągniętych na damskie nogi manekinów plastikowych emancypantek sztywne atrapy od obcego testosteronu fingująją chłodny syntetyk dokując z profilami przechodniów z precyzją szwajcarskich zegarków a męskie polimery ożyły całkiem nie na serio całuśni przystojni lekko dramatyczni w dłoni z jedwabną chusteczką suszą zęby do żelatynowych autochromów z fabryki braci Pawelskich to vis-a-vis - zakład ajentów i fotografii kolażu - literalnie pozdrawiają swe sztuczne baronessy zakurzone w przeszklonych gablotach imidżu potencja Warszawki mentalnie zmierza do Sieradza gdzie imć Antoni Cierplikowski zwany królem golarzy tnie jak idzie młode dziunie na chłopczyce to mecenaski sztuki napoleonki ondulacji powabnie wyginają ciała w kuszących pozach francuskich w sukniach wyszywanych cekinami puszczają zalotne oczko do namierzonych i niedojrzałych emocjonalnie kochasiów cudowne - drastyczne i dziobate ciągną tłumnie do Warszawy mozolne - perfidne niedostępne silikonowe syrenki - od pasa w dół w małej czarnej od Coco Chanel - niedopite dzisiaj wieczorem stolica lirycznie wzruszona ma własne Suchodolskie i praktyczne panie poetów nawiedzonych nagabują metresy malarze malują je oczami rzeźbiarze stroszą dłuta warszawscy matematycy obliczają prawdopodobieństwo upojnej nocy młodsze zadziorne pokolenie oddane sprawie w dziele ruchu schodzi po schodach rewii w marabutach z bakelitowych odbiorników nam gra na patefonach Warszawa Mieczysława Fogga baryton i tango Milonga cóż sport to taniec czasami dance macabre kolejny stołeczny napalony amator mikstów rozmyśla w loży o „La Divine” o Susan Lenglen w minispódniczce rozkraczonej przypadkiem na korcie tenisowym Legii robi się późno noc oparem grawituje z mgłami przymyka rzęsy opada pudrem w zaułkach i ciemnych bramach migocze brylantyną z męskiej pomady rozgrzywia z przedziałkiem chytre lisie futerka obłych dekoltów kto wie? Natali- u Gałka jest już może latarnią? nie ważne i pozorne! owalny plafon podświetla ulicę apaszów ich lica w aluminiowych felgach chevroletów buicków i opli – lśnią umięśnieni modele w pilotkach z bukietami róż za nimi nastrojowi anty_apologeci wierzący w masyw plastycznego ciała to modni panowie w sile wieku wychodzą jeden po drugim z domu mody Bogusława Hersego na ulicy Marszałkowskiej w szyby okien tej ogromnej kamienicy przepychu czasem stukoczą gołębie z... paryskim przekąsem i... z klasą jadą parami do nieba windy szybują po piętrach budynek ogrzewa własna elektrownia w tym sobotnim śnie świat nagle zawirował a noc zagląda do czarnych garniturów płaszczy i peleryn podszywając się w słodycz jakoby Jadzia Smosarska z Jurkiem Pichelskim na Starówce w pragnieniu życia ulicznym bohema - zarodkiem sztucznego aromatu maklerzy to Arsen Lupin cechują naszyjniki i kolie zapach szklanych ogrodów poddusza spelunki znów czulą zmysły noski z pasmanterii białe kwiatuszki w butonierkach dyplomatycznych marynarek wszystko tu perfekcyjne i dopasowane nieco sztuczne – lecz piękne bo Rzeczpospolite – biało-czerwone to kocham szczerze - chcę w nadmiarze! w teatrach operach i rewiach raz różowo a raz niebiesko girofle-girofla oniryczna tancerka blenduje pierś z kolorem po scenie w walcu wirując z ambitnym przystojnym danserem życie filuje gdzie się da sumptem protokołów wyraziste w metaforach i metamorfozach pozorne! gdzieś na balach jedwabiu dziewczę z Milanówka wychodzi z kokonu przeobrażając się w motyla i wręcza bukiet kwiatków pani prezydentowej Mościckiej tiulowe szale „relief kali” pachną mimozą w tropiku widowni szyldkret w alabastrowych sukienkach kwitną z brokatowym cyklamenem rankiem wkładane - przez głowę nocą zadzierane - do góry krzyczą rozporkiem z żeńskiej części widowni w mniemaniu młodszych panów ubranych nieco jaśniej bo na szaro - kobieta tchnie namiętnością i nie ma nic z szarości lecz nawet dla samczej wiary świat to zasady puder plus szminka lusterko w torebce staniki ich kobiet są melodią dress code stolica tętni i o tym opowiada ci panowie snują klasycznymi uliczkami z melodii i natchnienia komunikują w prezencji i aparycji mężczyźni zbratani z klezmerami grającymi do kotleta saksofonów rytuał niesie song po zaułkach panowie tak melodyjnie atrakcyjni co któryś i kolejny przysposobiony w filcowy homburg przywieziony z Hesji z jedwabną tasiemką nad podwiniętym rondem odsztyftowani doktoranci uniwersytetów polityczni łowcy awansów topazy savoir-vivre'u kłaniają się przechodniom z wyuczonym wdziękiem mizdrzą do ślicznych kobiet tak całkiem wrażeniowo i romantycznie stolica kwitnie pod następnym kapeluszem chojracy przy kinie jak Wagnera „golemy” z Gustava Meyrinka w pospolitych fedorach rondo uchylasz wskazującym palcem kikujesz zimno i marszczysz czoło do zjawiskowej kokietki ze Śródmieścia lub Woli - jest prawie twoja! ;) --
  7. Gość

    Nihil Novi

    Uwaga! Spoiler! Tekst zawiera wyliczankowe powtórzenia! jestem półanalfabetą - gugluję co drugie słowo półpolakiem - mieszkam na emigracji półkochankiem - bez komentarza półwulgarny - kurza stopa! półkoneserem - patrz niżej półpoetą - nawet nie bywam ... nie cierpię cierpieć bo nie potrafię tobie też to kiepsko wychodzi, spójrz wokół siebie to się nazywa konformizm nie mów mi o wewnętrznych bzdetach z pełnym żołądkiem jazz i poezja mają się kiepsko nie biedy to wina tylko przebogactwa w czternaście* dni możesz zostać półkoneserem i półpoetą nawet nie wychodząc z domu padlinożercy! mogę klnąć jak szewc przecież klnę na co dzień, mogę zrobić sekcję zwłok każdej świętości przecież mam tak na co dzień teraz sam sobie dopowiedz ile tych pół nie mogłem napisać by nie wyskoczyły nam wszystkim z orbit oczy *czternaście- liczba kompletnie wzięta z przypadku, a może z szacunku do półkoneserów i półpoetów ;)
  8. Gość

    Kobieta XXI wieku

    mężczyzna prawdziwie kochający kobietę to nie ten co o niej nieustannie mówi, tylko ten co wiele dla niej robi. Pan P. wiek dwudziesty (jako "I") kobieta wychodzi z cienia wiek dwudziestypierwszy (jako "II") kobieta rzuca cień (I) kobieta otrzymuje głos (II) kobieta dzieli głos w nieskończoność (I) kobieta dziękuje mężczyźnie, że mógł dwukrotnie (II) kobieta po każdym drugim razie go wymienia (I) kobieta w makeupie, szpilkach i mini (II) kobieta ubiera w mini, maluje mężczyznę pożycza mu szpilki (...) zacznę od środka epicentrum początku w tym bezsprzecznie wieku kobiet, chciałbym na kilka chwil być jedną z nich po pierwsze żebrotkanką-Ewą uciąć sobie pogawędkę z wężem robiąc wielkie oczy słuchając tego jak i co powie Adam nie mógł być kuszony nie miał za grosz ciekawości wydzielał woń glinianki z potem leżąc w cieniu jak truteń zamiast robić pompki po drugie kleopatrą-Nefretete ujarzmiać koty będąc jednym z nich przywdziać szaty faraona ustanowić monoteizm stopami nigdy nie dotykać ziemi niewidocznym skinieniem kończyć życie każdego śmiałka za jedno nieroztropne podniesienie wzroku po trzecie matką-Teresą chadzać boso nie mieć nic materialnego szanować i troszczyć się o bliźnich móc powiedzieć wszystkim "Jeżeli chcesz naprawić świat to idź do domu i kochaj najbliższych" po czwarte supergirlką-Gretą do szkoły nie chadzać łodzią pływać być wiecznie oburzoną zostać człowiekiem roku i codziennie ocalać matkę ziemię po piąte i po szóste wcale niekoniecznie zapnij pasy będzie niebezpiecznie pierwszą z brzegu poczytną influencerką pośladkoszejperką sześciopakobrzuszerką co w miesiąc po porodzie jest już na fit chodzie nie mieć nic światu do powiedzenia robić zdjęcia sobie sylwetki i jedzenia chadzać na trendy ścianki szmatki szminki majtki lans bez trzymanki gladiatorki i sportsmenki heroski i fighterki prężą muskuł pną się w górę dźwigając na swych barkach kobietę XXI wieku tekst wierszowany dedykowany Pani F.
  9. Pascal Hutyra

    Nie wiem

    Piszę kolejny poemat, Jak szklana kula rozbity, Ciągnę to brzemię przemian, Jak Jezus do krzyża przybity. Nie wiem czy widzę jak trzeba, Czy też znowu mam zwidy. Nie wiem czy to wszystko prawda, Czy to jest znowu na niby. Nie wiem nic, choć pytam starca, Zjada mnie poczucie winy, Choć wewnątrz duszy karnawał. Czy to jest wszystko na niby? Starzec mnie radą okuje, Choć ledwo przez szkiełko już widzi, Wiedzą mnie obdaruje. Pytanie, Czy serce daruje?
  10. vorwaerts-blicken

    Faeton

    „Pokaż mi wschodzące słońce” – powiedział do mnie cicho. Złapałam więc firmament potrząsnęłam nim lekko. Takt po takcie opadały niego gwiazdy – konstelacje spazmami po ciałach, włosach, snach i zazdrości dotychczas niepoznanej sypały się lekko z przejrzystego nieba. Konstelacje nie miały po prostu racji bytu. Konstelacje nie miały prawa istnieć. Gwiazdy nie mają prawa ziemsko-niebieskiego łączyć się, gdy ja nie pozwolę. Dopóki nie skinę głową, sieć wspomnień ma pozostać rozszczepiona siłą. Skoro z nieba opadła już noc, wydobyłam z niej słońce. Trzymałam na letniej skórze legendę tych cywilizacji, które pochłonęła już wściekłość. Legendę cywilizacji spętaną uprzedzeniem, łańcuchem wściekłości, uwolniłam z pęt i darowałam jej powietrze zimne. A niebo wciąż świeciło, coś przez nie na wylot, przez atłasowy szal mamiło kontur twarzy. Słońce leżało jednak wciąż na mojej dłoni i świeciło także. Dałam Mu je więc, wplotłam w rubinową maskę, niech zdobi jego twarz mocniej niźli podłość. Melodią cichych sfer szydziły ze mnie gwiazdy -- krwawiąc się i wijąc na śmiertelnej ziemi. Że nie widzę, choć patrzę w puste żalu oczy, że nie słońca chciał w koronie, Lecz słońca chciał być panem. Spuszczam oczy płochliwie, niech uciekną precz. Stworzyłam więc kolejne lepsze jeszcze Słońce, by świeciło jaśniej, lepiej i daleko od niego. Wzrok od lustra oderwał i w górę raz Spojrzał. Znów na mnie pełen gniewu i uderzył w twarz. Skinieniem jednej dłoni wywołałam dwa konie -z czeluści płonące do biegu do celu. Kazał wyciągnąć mi ręce do góry. Jak po drabinie po sieci bladych żył wspinał się do nieba, odciski złotych podków podbijał w moim sercu. Nie Jego pierwszego skusiło jaśniejsze niż ja słońce, lecz Jego pierwszego zgubiła własna tylko pycha. Ikar niewinny skrył za wątłą rzęs zasłoną lęk i ból, a On piął się wyżej jeszcze do samego czyśćca. Nie dostrzegł jednego – że ja w tym słońcu byłam, po które butnie sięgał. Popchnęłam i zrzuciłam w czeluść tę podniebną dwa konie i jego młodością bijącego -- W twarz uderzyła bojaźń, zabiłam Faetona.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...