Czy potrafisz zatrzymać
burzę moich uczuć?
Moje rozpalone
i krwawiące,
niespełnioną miłością serce.
Czy byłabyś mi nadal luba i przychylna,
wiedząc o tym, że nie ma nocy
bym z Twym obrazem
przed oczyma nie zasypiał
i budził się z pierwszą myślą o Tobie?
Nie ma dnia bym przy oknie Twoim
nie zwolnił kroku, nasłuchując głosu, który jako jedyny ma moc sprawczą ukojenia duszy straconej.
Są dni
gdzie upodlony niemocą choroby,
jedynie tępo patrzę przed siebie
w szarość zagrzybiałych,
wilgością ścian.
I nie ma mocy takiej
bym wyrwał się z tego stanu,
gorszego od śmierci.
Która to patrzy na mnie
z naprzeciwległego fotela
z triumfalnym acz pustym uśmiechem.
Lecz gdy tylko usłyszę,
stukot obcasów
na hallu klatki schodowej.
Kolor wraca
w obolałe mrokiem tęczówki
A skostniałe wielogodzinnym bezruchem palce,
krwią stężałą napływają na powrót.
A usta, szepczą tylko jedno słowo.
Najpiękniejsze. Najsłodsze. Twe imię.
I legnę jak ujęty czarem,
do drzwi by być choć o krok od Ciebie.
Szybkimi krokami, wpadasz na piętro
i zamykasz się w swej
mieszkalnej fortecy,
naprzeciw mojej ruiny.
A ja padam na progu
i w bezszelestnej niemocy.
Głowę osuwam po
lakierowanym drewnie drzwi.
I płaczę tak, skulony aż do czasu gdy zmorzy mnie zbawczy sen.
Najgorsze jest jednak to gdy,
starasz się mnie pocieszać i litujesz się
nad moją straczeńczą postacią.
Nie znając powodu mojego obłędu.
Mój przyjacielu.
Boże mój, czy gorsze słowa jeszcze mogą wyjść z ust kobiety?
Ideału o który Cię błagałem
latami straconymi?
Jedynego powodu mojej dalszej
męki egzystencji.
Teraz ze mnie kpisz jeszcze,
choć uczyniłem wedle woli Twojej
i płaszcz czarny
na wieki przywdziałem.
I śmierci się na posługę oddałem.
Chełpisz się tam w swym
niebieskim pałacu
I mnie robaka zwykłego
wgniatasz do grobu
z uporem i lubością psychopaty.
Po cóż mi dałeś,
Jej majestat święty oglądać,
skoro nie mi ona powierzona?
Tylko mnie karcisz dla uciechy,
zabijasz i wskrzeszasz.
Choć ja już tylko duchem jeno
tu wśród ludzi ostałem.
A zgon mój dawno już się dopełnił.
Dla mnie już tylko ciemna noc w nowiu.
I wiersz pożegnalny.
Ty w ramionach jego
zasypiasz już z wolna.
Ja bawię się swoim
ciężkim ośmiostrzałowcem.
Dekadent nie może żywić uczuć,
więc podsunąłem pergamin
z wierszem dla Ciebie
pod jasne światło świecy.
Zajął się szybko
i spopielił z sykiem cichym.
Spłonął jak mój świat.
Huk strzału Cię obudził.
Wiedziałaś, co zaszło.
Może miałaś jeszcze nadzieję,
lecz wtedy ujrzałaś
jak dusza moja ucieka w
śnieżną kurzawe za oknem,
przez mały, okrągły otwór,
zbitej pociskiem szyby.