-
Postów
392 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Simon Tracy
-
Wracam najpóźniej jak tylko się da. Czerń okiennic, zwiastuje kolejną samotną noc. Czasami zastanawiam się po co w ogóle tutaj wracam. Dom powinien być ciepłym i troskliwym miejscem, pełnym radości, życia i najszczęśliwszych wspomnień. A nie zimną klatką bestii. Otwieram dębowe drzwi. Zawsze skrzypią jednako, straszliwym, płaczliwym skowytem. Przekraczam próg, by już bezpowrotnie zanurzyć myśli w oceanie depresyjnych mar. W hallu pali się nikłe światło, starych kloszowych lamp. Butelkowa zieleń, refleksów, zagląda ze strachem ku załamaniom korytarza. W piwnicy cicho skomle wiatr. Jak zwykle zapomniałem o zamknięciu tam okna. Ale światło w korytarzu zostawiam, by duchy tu zamieszkałe nie musiały brodzić po omacku od pomieszczenia do pomieszczenia. Nigdy co prawda żadnego nie spotkałem, ale czuję że tu są. Zostawiam im zawsze poczęstunek i trochę wina w jadalni. Zawsze zastaje jedynie puste talerze i wysączoną do cna butelkę. I odsunięte od stołu krzesła. Kiedyś zostawiłem im butelkę szkockiej i lód. Nie ruszyły nawet odrobiny a nocą dały oznaki swojej dezaprobaty. Gasiły i zapalały światła, tłukły oknami a gdy wybiła przeklęta godzina trzecia. Podchodziły pod próg mej sypialni i patrzyły swymi oczyma ślepców ku memu niewzruszonemu jednak obliczu. Aż do świtu, który przyniósł ostatnią w tym sezonie burzę. Ich kroki echem rozbrzmiewały w całym domostwie. Widać nie lubią pić na umór. Cóż, ich strata w gardło moje. Tym razem jednak, gdy skierowałem swe kroki ku jadalni, uderzyło mnie coś więcej niż smutek i zmęczenie do których obecności w moim życiu zdążyłem się przyzwyczaić. To było inne uczucie. Zbyt głęboko raniące by można było zignorować jego nagłą bytność w tym miejscu Była to rozpacz. Rozgniatająca serce. Żałoba, wstrzyknięta do żył. Niwecząca w zarodku wszelkie zarzewie szczęścia. Na domiar tego ogarnął mnie paraliżujący członki strach, gdy zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze. Stół został sowicie i przykładnie nakryty. Białym, nieskazitelnie wykrochmalonym obrusem o półkoliście ciętych końcach. Leżała na nim moja najdroższa zastawa i srebrne sztućce z secesyjnego kompletu. Dań było kilka. Wyróżniała się szczególnie ułożona na środku brytfanna z pieczoną w jabłkach gęsią, były gulasze i dziczyzna, sosy pieczeniowe, śmietanowe i dipy przeróżne. Chleby rumiane z chrupiącymi skórkami i bułki paryskie z charakterystycznie naciętymi bliznami. Owoce ułożone w piramidki, kusiły apetycznoscią z wypucowanych pater. Kilka butelek wina stało na stole. Były tam też moje koniaki w inkrustowanych złotem karafkach. Aperitify i stouty. Nie było jednak ani butelki szkockiej. Widać ten kto to wszystko przygotował, nie gustował w jej palącym trzewia smaku. A usiadł on u góry stołu wieczernego. Miał co najwyżej lat dwadzieścia. Bo nie wyzbył się do końca rysów chłopięcych a zarys jego szczęki nie obył się jeszcze widać prawdziwie z ostrym męskim zarostem. Włosy miał gęste i rozczochrane. Barwy żywego ognia. Oczy niewielkie i zmrużone. Też rzucające ku mnie ogniste błyski. Był niski acz bardzo solidnie zbudowany. Dłonie zdradzały potężną siłę. A barki i pierś jakby chciały wyrwać się z pęt koszuli i marynarki. Nos miał długi, wąski i krzywy. Usta szerokie i nikłe. Tak jakby nie trenowane mową wargi, prawie zanikły w jakiś niewytłumaczalny sposób. Był ubrany dość ekstrawagancko i w zupełnej kontrze do mojej starannej i stonowanej stylizacji. Marynarka jego, typowy Kent, była barwy lawendy a koszula ciasno upięta pod szyją miała odcień egipskiego piasku. Nieznajomy nie zapomniał o czarnej, tweedowej muszce I eleganckich, lakierowanych oksfordach. Jego ton głosu, odpowiadałby jak ulał do odczytu treści, najstraszniejszych, poczytnych horrorów. Był lodowato nieprzyjemny. Nie witał mnie jak gospodarza a jak intruza. Przynajmniej początkowo odniosłem takowe mniemanie. Wstał jednak gdy tylko przekroczyłem próg i jednym sprawnym susem doskoczył do mnie, uważając na zdradliwe nierówności, wiekowego parkietu. Wyciągnął ku mnie dłoń i rzekł. - Dziękuję Panu serdecznie za wielomiesięczną opiekę i dbanie o moje potrzeby. Dom jest prowadzony w sposób wzorowy a rozpieszczanie mnie napitkiem i posiłkami uważam za prawdziwie niepotrzebny acz bardzo miły dopust. Ale gdzież podziały się moje maniery. Nazywam się Tom Donnery a Pan zdaje się ma na nazwisko Tracy. Miło mi Pana poznać. Proszę niech pan spocznie. Odsunął mi krzesło i serdecznym gestem zachęcił mnie bym usiadł. Zrobiłem to dość machinalnie acz na nadal dość sztywnych z niepokoju i strachu kolanach. Donnery wrócił na swoje miejsce lecz tylko na moment, chwycił karafkę z koniakiem i nalał nam obu do przygotowanych kieliszków. Uchwycił je delikatnie w palce i znów ruszył ku mnie by podać mi przygotowany trunek. - Przydałby się lokaj lub dwóch. - rzucił z delikatnym uśmiechem - Niestety musimy zadowolić się swoim towarzystwem. Odebrałem kieliszek lekko drżącą ręką i opuściłem na wysokość piersi. - Pan zdaje się nie piję whisky - w sumie nie wiem dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy - Proszę mi wybaczyć, że kiedyś nieopatrznie zostawiłem ją dla Pana na tym stole. Donnery machnął lekceważąco wolną dłonią. - Było minęło. Poszło w niepamięć. Proszę tego nie roztrząsać. - wzniósł cichy toast i wychynął kieliszek do sucha. Ja poszedłem w jego ślady - To ja jestem winny Panu przeprosiny. Zachowałem się wtedy karygodnie. Jak demon z piekła rodem a nie wiktoriański, szlachetny duch. No to za pojednanie. - napełnił nam puste naczynia i po chwili echo poniosło po pomieszczeniu cichy brzęk kryształu. Toast wypełniliśmy ochoczo. - Proszę bardzo Pan się częstuję. To mój osobisty rewanż za pana gościnność. Jedzmy i porozmawiajmy. Jak ludzie honoru i godności, których nie sposób dziś kupić. A więc sięgnąłem po kilka kromek chleba i skrojoną, soczystą pieczeń - Panie Tracy, może to będzie z mojej strony zupełny nietakt pytać o tak osobistą rzecz ale czy powie mi Pan dlaczego umarł Pan za życia? Nigdy nie spotkałem w tych murach nikogo poza Panem. Żadnych pańskich znajomych, przyjaciół ani kobiety. Może i było to nietaktowne ale jednak co szkodziło mi by odpowiedzieć zgodnie z prawdą. W końcu musiałem komuś się wygadać. Choćby i nie pochodził ze świata żywych. - Nie pochwalam płytkiej małostkowości i próżności Panie Donnery, a zarazem brzydzę się zdradą, dlatego też nie mam nikogo z kim mógłbym dzielić tak życie jak i łoże. Donnery kroił starannie gęś na równe części, uważając by nie poplamić się tłuszczem - Czyli odeszła z innym. Najpewniej jeszcze z tym kogo zwał Pan druhem i przyjacielem? - spojrzał na mnie z bólem pełnym zrozumienia - Wiem co Pan czuję. Straciłem tak żonę i swego brata. Ich portrety spoczywają do dziś w piwnicy. Nie ma usprawiedliwienia dla tak podłego występku. Zdrada zabija celniej niż sama śmierć. Więc wypijmy za ich śmierć. Wzniósł kolejny toast a ja jeszcze chętniej wychynąłem kieliszek do sucha. Piliśmy i rozmawialiśmy przez całą noc. Przed samym nastaniem świtu, pragnął bym odprowadził go do domu. Widać to nie był jego jedyny dom. Szliśmy po przystrzyżonym równo trawniku. Pijani w sztorc ale w szampańskich nastrojach, ku małemu pagórkowi okalanego starym zagajnikiem. Na szczycie byliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Pożegnał mnie wylewnie i gorąco i zszedł prędko po kamiennych schodkach wgłąb ciemni grobowca. Żeliwna krata zasunęła się za nim a kłódka z łańcuchem wróciły posłusznie na swoje miejsce. Obejrzałem się tylko raz, akurat gdy słońce przebiło się przez konary i liście i oświetliło biały, lekko omszały i zabrudzony śladami deszczu. Marmurowy grobowiec rodu Donnery. Postanowiłem upić się u jego stóp do nieprzytomności. Wyjąłem piersiówkę ze szkocką z zawiniątka kieszeni pod połą marynarki i wzniosłem toast ku cichej budowli. Za jego spokój i zbawienie duszy.
-
Dlatego już nie obchodzi mnie miłość bo jest za ciężka by się mocować z jej ciężarem.
-
Cmentarna zguba
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@huzarc "Cmentarna zguba" jest wierszem zakorzenionym w gotyckim romantyzmie. Miłości szalonej i pełnej, której nic nie jest w stanie wygasić i zakończyć. Nawet śmierć. Bez ukochanej po jej śmierci podmiot wpada w obłęd, którego apogeum przypada na moment o zadecydowaniu o odzyskaniu ciała ukochanej. Wykradnięciu go z cmentarnego grobowca. Tylko jej obecność ma sens. Nic więcej się nie liczy. Jest to wiersz o przełamywaniu barier - śmierci oraz tabu fascynacji rozkładem nie tylko ciała ale i psychiki. Wiersz nawiązuję do "Ligeji" oraz "Annabel Lee" E.A.Poe -
Przetarłem knykciami, zaczerwienione, przekrwione oczy. Nie pamiętam już do końca czy spałem poprzedniej nocy. Sennie, letargiczne obrazy mar. Snuły się ospale po marmurowych zdobieniach, kremowego sufitu. A może były to jedynie twory mej bujnej ostatnio wyobraźni. Mile połechtane i zbudzone do działania, wydarzeniami, które miały ostatnio miejsce. Właśnie te wydarzenia, dały początek pewnej dozie rozkładu zdrowego rozsądku w mych dotąd nienagannie uporządkowanych i racjonalnych myślach. Sprowadziły pod ten dach nieszczęsny, coś więcej niż tajemniczą niepewność. Zadomowił się tutaj strach i groza. Atakowały one jednak nie za dni, wesołych i pełnych entuzjastycznych uniesień. Lecz czekały na zachód tarczy, krwistego słońca ku falom bezkresnego, stalowoszarego morza. Dało się łatwo wyczuć jak ciepło wczesno letnich wieczorów, zagarniają pod swe skrzydła, blade jak śmierć suchotna, ćmy. Jak biesiadują, wirując i kołując u bierwion salonowego kominka. Jak furkoczą w szale uniesienia o rozgrzane, szklane osłony naftowych lamp. Po krzywych gzymsach i wybrakowanych, ceglanych murach, zagłuszane koncertem świerszczy, wspinały się ku rozwartym na oścież okiennicom, wydłużone w postaci nieziemskich, złudnych bestii, cienie. Poczęte od mgieł przedświtu. Osiadłe za dnia skwarnego w taflach skarlałych kałuż. Ukryte w załamaniach krzewów piwonii i róż. Przycupłe wśród, zroszonych żywicą konarów, w sadach i podleśnych, krętych scieżyn, zarośniętych dzikim powojem, ostrą trawą i młodym mchem co kobiercem swym zielonym wyszedł z kniei ku oczom ludzkim. Cienie te nie niepokoiły zmysłów, dopóki wyczuwały choć odrobinę życiodajnego światła u granic okien. Szeptały jednak raz głośniej, raz ciszej do ptaków, które zlatywały ku swym gniazdom na nocny spoczynek. Widać podniebni przyjaciele bali się ich niecnych zamiarów bo czasami do późna w noc niosły się wśród bukowych gałęzi i lipowych konarów ich podniecone i zwiastujące niebezpieczeństwo świergoty. Pierwsze gwiazdy, żegnały migocząc. Ukołysane w falach słońce. Przejmowały straż nad nieboskłonem. Musiały radzić sobie w poważnym osłabieniu bo księżyc nieśmiało wychynął jedynie spoza chmur. Był u schyłku żywota. Dziś noc ostatniej kwadry. Domostwo cichło. Mury i ściany wyłapywały coraz to mniej słów i poleceń tak domowników jak i służby. Tam ostatni raz zabrzęczała srebrna taca z serwisem do herbaty, Na korytarzu ostatni jęk wydały sypialniane drzwi. Z cicha przez nikogo już nie podjęte dopaliło się cygaro, pozostawione w kryształowej popielnicy. Ostatnie życzenie dobrej i spokojnej nocy. Dmuchnięcie, gaszące ostatnie zarzewie lampy. Jeszcze tylko powolne kroki na głównej drodze. To tylko stróż, idący ku bramie wjazdowej by zamknąć jej zamki aż do zbawczego rana. I jeszcze szczek niosący się w tą niespokojną, irlandzką noc. To owczarek stróża. Rad temu, że wypuszczono go z pomieszczeń kuchennych ku bezkresowi ogrodowych trawników i leśnych duktów. Tak słuchałem wsparty o poduszki, tych narodzin kolejnej nocy. Sen był tak samo odległy jak wtedy, kiedy ległem u Twego boku w tym łożu przed godziną. Wychynąłem przez ramię. Spałaś w najlepsze. Twe czarne włosy, rozsypały się wokół lica, turmalinowym zachwytem. Błyszczały refleksami fioletowych iskier, to znów lekko rudawym zabarwieniem przy lini skóry. Skóra Twa była idealnie blada, poetycko, erotycznie zabarwiona różem. Nie mąciła jej żadna skaza ani niedoskonałość. Dłonie zsunęłaś ku linii bioder. Były dziewiczo delikatne. Kremowoperłowe i podobnie do nosa usiane niesymetryczną linią piegów. Pierś Twoja opadała i wznosiła się miarowo. Sen był spokojny. Oddech Twój ciepły wionął na mój bark z nieprzymknietych warg. Na nocnym sekretarzyku od Twojej strony, nadal spoczywał Twój grzebień, lusterko z kości słoniowej i taca z winem i owocami. Butelka miała nietknięty nawet korek. Zasnęłaś dziś wreszcie bez pomocy wina i leków. Wtuliłem się w Ciebie i złożyłem pocałunek na Twe rozchylone usta. Objęłaś mnie przez sen i docisnęłaś się całą sobą do mnie. I choć wiem, że powinienem równie spokojnie odpłynąć w sen. To jednak męczył mnie od środka ten robak którego zwą sumienie. A chciałem tylko wrócić do tego co było. Co było moim sensem i szczęściem przez całe lata. Życie bez miłości i sensu w niej zawartym. Nie ma celu. Dlatego zrobiłem wszystko by Cię odzyskać. I teraz od tych trzech dni i nocy, czuję że odzyskałem moc i prawo do istnienia. A mury te odzyskały prawowitą i jedyną panią. Boję się nie tego co zrobiłem a tych cieni się lękam. Myślę że to Ci którzy przychodzą tu z cmentarza. Upominają się o swoją zgubę. Wtuliłem się mocniej w Twe rozorane rozkładem ciało. Niech spróbują zaprowadzić Cię do grobowca po raz wtóry. Wolę w miłości trenie, tutaj z Tobą gnić. Niż w żałobnym płaczu, przebitego stratą serca. Wołać Twe imię po wieczność. Na zimne i głuche ściany grobowca. W hołdzie E.A.Poe za ukazanie mi piękna, cmentarnych mgieł i cieni. Za mrok i grozę ukryte w poetyckim słowie gotyckiego piękna. Za wszystkie te długie lata spędzone pod mistrzowską protekcją jego dzieł.
-
Nieprawda
Simon Tracy odpowiedział(a) na Emilie Eve Stahl utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Zawsze uważałem, że to usta kłamią w najbardziej wulgarny i prostacki sposób. Lecz niewielu jest takich, którzy do potoku słów kłamliwych potrafią dodać nie zdradzający niczego podejrzanego chłód gestów i mimiki. Wtedy nie da się odróżnić prawdy od kłamstwa. Chyba, że kłamca sam się zdradzi. -
W Twojej poezji najważniejszy jest ciężar słowa. Jest silne, zdeterminowane by przekazać mądrość w nim zawartą. Dziś jest niezwykle trudno zatrzymać czytelnika mądrością słów. Tobie się udaję zawsze.
-
@Gosława Ja nie mam i nigdy nie miałem żadnego związku z wsią. Ale zawsze podobała mi się sztuka opisująca ówczesne życie. Nie wiem skąd u mnie takie zamiłowania niczym u Pana Młodego w "Weselu" :)
-
@Gosława Twoje wiersze o życiu dawnej prowincji otwierają we mnie wewnętrzne oko poetyckie. Te obrazy są i sielskie i mroczne zarazem. Ówczesna wieś nie była oazą spokoju i dostatku a ciężkim kawałkiem chleba dla chłopów. Czytając Twoje wiersze, stają mi przed oczami obrazy Chełmońskiego czy Kossaka. Jest to realizm przedstawiony do głębi. Smutnej i nostalgicznej ale wyjątkowo pięknej.
-
@Gosława I Tobie również.
-
@viola arvensis Unikanie i nie myślenie o śmierci i tak w niczym nie pomoże. Każdy umrzę i z tego powodu śmieszne poniekąd jest to, że ogarnia ludzi strach przed nieuniknionym. Ja traktuję śmierć jako najbliższą przyjaciółkę i natchnienie. Jestem zafascynowany kultem "Santa Muerte". Uważam, że w godzinie odejścia a nie wiadomo kiedy takowa nastanie, lepiej jest mieć śmierć po swojej stronie. @viola arvensis I bardzo dziękuję za przeczytanie i serduszko. @Gosława Mnie osobiście Twoja poezja również urzeka. Kryminały to już nie moje podwórko ale mogę obiecać, że mam jeszcze bardzo wiele mrocznych tekstów w zanadrzu.
-
@Berenika97 Ja również pozdrawiam :)
-
Zaskoczyłaś mnie tym wierszem. Spodziewałem się obrazów, dawnej wsi i sielskiego klimatu pól. A przeczytałem liryczną tęsknotę za miłością i chłód spragnionej uczucia duszy. Piękna sensualna poezja.
-
@Gosława @Simon Tracy Więc na moim profilu z pewnością znajdziesz bardzo wiele wierszy i prozy poetyckiej utrzymanej w tej tematyce. W zasadzie nie piszę niczego innego poza horrorem, grozą i oniryczną, mroczną metafizyką
-
@Berenika97 Dziękuję! "Kondukt" jest jednym z moich ukochanych poetyckich dzieci. Jest utrzymany w estetyce gotyckiego mroku choć tłem - miastem jest miasteczko osiadłe bardziej w okresie belle epoque. Uwielbiam jego duszną, leniwą, żałobnie ciężką atmosferę. Powoli ciągnącą się akcję, która przeraża realizmem postaci i drogą cichego konduktu. Jak już wiesz u mnie często zaskakuje finał. Często przerażająco surrealistyczny. Tak jest i tutaj w wierszu. @Berenika97 I znów może kojarzyć Ci się z estetyką grozy Edgara Allana Poe - nie bez powodu śmierć przywdziewa maskę szkarłatną. Maskę czerwonego moru.
-
@huzarc Jest to wiersz głównie w temacie nieuchronności śmierci. Śmierć jak ta chmura burzowa może nadejść ku nam w każdej chwili i przesłonić swym cieniem linie życia. A dodatkowo kondukt pogrzebowy, nawet jeszcze w dzisiejszych czasach wzbudza w nas strach, podświadomą odrazę i odrzucenie tego, że możemy umrzeć i skończyć w podobnej trumnie już na zawsze.
-
Nie wydarzyło się
Simon Tracy odpowiedział(a) na Berenika97 utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Osobiście nie wierzę w przypadki. Ale niewykorzystane szansę potrafią siedzieć w głowie bardzo długo i gnębić tysiącami możliwych scenariuszy. -
Kiedyś mówiono tak, że niech wzniesie szablę w obronie Rzeczypospolitej ten kto żołnierzem Chrystusowym godzien się nazywać
-
ja drzewo**
Simon Tracy odpowiedział(a) na viola arvensis utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ja myślę, że po prostu ludzie sztuki, ci najbardziej delikatni, wolą przyjąć formę drzew i rosnąć sobie zdala od ludzi. Trwać przez lata, wieki całe, a świat niech płynie swym szalonym torem.Nas to nie rusza. Nas to nie dotyczy -
Wszystko miałem w nosie
Simon Tracy odpowiedział(a) na janofor utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Bardzo dobry sonet. Ja często zapominałem o kurtce -
Chcąc zaczerpnąć dopływu świeżego powietrza jak i życiodajnego światła letniego słońca. Otworzyłem na oścież, ciężkie, drewniane okiennice i wychynąłem głowę poza obręb parapetu. Dzień był suchy i skwarny. Niemiłosiernie uciążliwy żar, lał się z błękitnego nieba, niepohamowaną strugą. Promienie słoneczne, roztapiały wręcz bruk a ściany i elewację kamienic zamieniały się pod ich władztwem w rozpalone kotły piekielne z tonącymi w ich wnętrznościach, pomstującymi na pełnie lipcowych upałów, wyczekujących na mrozy, niewdzięcznymi, ludzkimi grzesznikami. Rynek był prawie zupełnie wyludniony. Ogródki kawiarni tchnęły letargicznym spokojem i parną dusznością. Pojedyncze kramy i rzemieślnicze wozy, sennie przycupły w cieniu gzymsów i balkonowych nawisów. W bramach, okutane w szale i chusty, babulęta w kwiaciastych, ciężkich spódnicach, handlowały mlekiem, serem i czosnkiem. Właścicielki zdobnych, jedwabnych sukien, ukryły swe alabastrowe cery i dłonie pod zbawczymi rozłożysztymi cieniami parasoli. Oddając swe ramiona pod protekcję, dżentelmenów w skrojonych na miarę surdutach i garniturach, uchylających ronda meloników i fedor przed szacownymi na równi sobie przechodniami. Dzieci i pacholęta, nie trwożyły się wcale. Ich śmiechy, krzyki i kwilenia niosły w obraz ten sennie ciężki, trwałe nośniki życia i szczęścia. Zajęte igrami uciesznymi i beztroską swawolą, korzystały z młodych swych chuci w całej pełni. Nim na powrót cofnąłem się do powoli nagrzewającego się mieszkania, pozdrowiłem jeszcze ochoczo, oblicze sąsiada z naprzeciwka, który palił fajeczkę na parterowym tarasie u stóp małego angielskiego ogrodu. On był malarzem życia i piękna. Ja poetą mroku i żałoby Widać w złej godzinie umysł mój wywołał to słowo z niebytu, letniej, delikatnej atmosfery. Żałoba - wkradła się gwałtem niczym obca armia. Jak skuteczny, cichy złodziej do tego pałacu beztroski. Nagle znikąd nadpłynęła burzowa, ciężka pełna wodnego balastu chmura, skutecznie otoczyła swym srogim jestestwem tarczę radosnego słońca. Kto żyw, uniósł swe oblicze na niebo teraz stalowo szare i mętne. Chmura wygrażała ludziom i ziemi. Choć nie wyszedł z niej ani jeden grzmot. Ani jedna kropla deszczu nie zmąciła wysuszonej na wiór, pełnej pyłów i lekkich drobin gleby. Wtem kolejny nagły i przewrotny ton dał o sobie znać, ostrym, nachalnym dźwiękiem. Na skraju prowadzącej na południe ulicy, stał od wieków mały, murowany kościółek z kaplicą. Ciszę przed burzą, przerwał dźwięk jego dzwonu. Groźny, głęboki, hipnotyczny tembr jego serca tak dalece bardziej okrutny w odbiorze niż radosne, ratuszowe kuranty zegarowej dzwonnicy. Bił smutno, przeciągle. Wtem odrzwia świątynne rozwarły się jękliwie, skargą zastygłych zawiasów. Zdać by się mogło, że tak ten obraz zastygnie na wieki ku zdziwieniu mieszkańców. Lecz wreszcie, ujrzałem dobrze postać księdza, który pewnym, sprężystym krokiem przekroczył święty próg. Dierżył w dłoniach, wysoki, drewniany krucyfiks. Zatrzymał się u schodów widać czekając na kogoś. Po krótkiej chwili, wychynęło na zewnątrz kilku starszych, lekko podgarbionych jegomości w steranych już i przesianych marynarkach. Stanęli, robiąc widać miejsce kolejnym za sobą. Ludzi było już jednak tylko kilkoro w tym dwie, starsze już kobiety. Wszyscy na czarno odziani, z głowami opuszczonymi w zadumie. Wyglądali jak te kruki cmentarne, które gnębią żywych z dachów grobowców i desek nierówno zbitych krzyży o chlebową jałmużnę ku zbawieniu dusz czyśćcowych. Wreszcie w kompletnej ciszy wyniesiono, sosnową trumnę bez zdobień. Wsparło ją czterech, silnych chłopców, najpewniej pomocników grabarza. Uszli z nią do podnóża schodów i złożyli z czcią na wcześniej podstawiony wóz. Powoził nim wikary. Ksiądz wyszedł na czoło konduktu, zaintonował pieśń pogrzebową i wszyscy ruszyli tropem zmarłego po wybujałym, krzywym bruku w stronę mojej kamienicy. Dzieci ucichły, spętane uściskami matek i babć, które nagle pojawiły się u ich boków by zmarły mógł odejść w godności i spokoju. Dżentelmeni i ich damy, chronili się na granicach ulicznego rynsztoku, spuszczając głowy i odprowadzając duszę zmarłego znakiem krzyża. Starsze przekupki, wyciągały z tobołków i fałd ubrań różańce i krzyżyki, przystawiając je do ust, sączyły wyschniętymi wargami, słowa modlitw, żegnając się z dewocką natarczywoscią. Gdy kondukt kroczył pod mym oknem spojrzałem raz jeszcze ku tarasowi z ogrodem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w rozstrój i szaleństwo. Sąsiad nadal tam był. Widać gdy nie patrzyłem skupiony na pochodzie konduktu, on dopalił fajkę i rozstawił sztalugę z płótnem. Malował i to nie byle kto służył mu za modela. A była to Śmierć. Wysoka i dumna. Odziana w swój, najczarniejszej nocy płaszcz. Przywdziała maskę śmierci szkarłatnej. Pozowała z kunsztem jak najprawdziwsza diwa. Na tle krzaka pąsowych róż, które dałbym sobie rękę uciąć. Żyły pełnią kwitnienia, jeszcze przed kwadransem. Teraz opadły, uschły, zmarniały. Dotknięte zgnilizną. Obsypane czerwiami.
-
Jestem absolutnie zakochany w klimacie Twojej poezji.
-
@Berenika97 Bardzo dziękuję za ocenę i tak dokładną i szczegółową analizę wiersza."Zator" jest wierszem, który łączy w sobie dekadentyzm, fatalizm, turpizm i surrealizm w świecie dostojewszczyzny - nieczułych oczu i uszu świata. Beznadziei i upadku przestrzeni. Most i skok z jego szczebli do lodowatej rzeki spełniają funkcję wyzwolenia, nieuchronnosci czynu przez fatum jak i bramy pomiędzy tym co doczesne a surrealistyczne. Motyw ożywienia trupa ma właśnie taki cel. Zostać z czytelnikiem na zawsze. W najciemniejszych zakamarkach dusz ludzkich czuję się jak w domu. Dla mnie to najlepszy komplement od Czytelnika, że moje teksty zostają z nim na bardzo długi czas. Bardzo dziękuję.
-
popełnianie życia
Simon Tracy odpowiedział(a) na Toyer utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Niesamowicie głęboki i osobisty wiersz osiadły w tematyce w której i ja sam się lubuję. Ostatnia i pierwsza zwrotka urzekły mnie szczególnie bo doskonale wiem co to znaczy błądzić w tym labiryncie. -
Wspaniałe ukazanie, całkowitej zbyteczności egzystencji jednostki w starciu z całym bezmiarem tak wojny samej w sobie jak i wojny ze światem
-
Mój licznik żyć się wyczerpał. Musiałbym płacić słone sumy pieniędzy, by go nie tyle zregenerować co wzbudzić w nim nikły płomyk nadziei. A fatum tylko na to czeka. By go stłumić w popiele. Spalić wszystkie próby wyjścia już na starcie. Zresztą musiałbym stanąć w prawdzie. Obnażony i przegrany. Bez pewności w głosie. Siląc się na spokój. Snuć opowieści jak z najgorszego koszmaru. Dla uszu, które są nieczułe na ból jednostki. Zagubionej wśród labiryntu świata, którego nie sposób rozgryźć, będąc dzieckiem gotyckiej nocy, dekadenckiej, alkoholowo-lekowej samotni. Być nie duszą, nie ciałem a tchnieniem jedynie grozy. Mroźnym powiewem, wśród wilgnych i ciemnych korytarzy domów. Porzuconych i kalekich już od upływu wieków. O północy opuszczam bar i chwiejnym krokiem idę przez środek ulicy, pustej już i grobowo wręcz cichej, jak me serce. Bez emocji, których okazywać mi nie przystoi. Ruszam ku stalowej konstrukcji mostu. Na jego wąskiej barierce nie muszę stawać ani w prawdzie ani w kłamstwie. Przeciw sobie i bliźnim. Nie ma tu uszu, które nie potrafią zrozumieć, ani oczu które nie potrafią przestać oceniać. Jest tylko wezbrany nurt, zimnej jak trup. Zimowej rzeki. Niosącej w wirach kamyki i gałęzie ku zatraceniu. Zapomniałbym w tej ostatniej minucie. Rozpiąłem gruby, wełniany, czarny płaszcz. Z malutkiej wewnętrznej kieszeni na piersi, wyjąłem nieduży skórzany portfel. Gotówkę i monety posłałem w nurt. Tak jakbym wrzucał drobne do fontanny. Nie muszę myśleć nad życzeniem. Ono się właśnie spełnia. Życzenie śmierci. Drżącymi z zimna nie strachu palcami. Wyjąłem małe zawiniątko. Twoje zdjęcie. Urzekająco doskonałe. Jak portrety, które wyszły spod Twej uświęconej, anielskiej dłoni. Zatknąłem zdjęcie w szparze jednej ze śrub. Nie umiałbym skoczyć z Tobą. Najpierw rano odnajdą tylko to zdjęcie a może nie zwrócą uwagi. Przechodnie, kierowcy. Ci wszyscy głupcy. Ślepcy. Nie skojarzą. Dopóki rzeka nie wyrzuci wzdętego od rozkładu ciała. Gdzieś w gnilne, przybite do ziemi mokrym śniegiem szuwary. Lub zatrzyma się w lodowym zatorze, pod konstrukcją kolejnego z mostów. Twarzą ku toni. Może i Ty nieraz do tego czasu jadąc tramwajem z uczelni przez tłoczny most Anichkova. Tęsknym, zmęczonym wzrokiem, spojrzysz w dół ku rzece. I wspomnisz czule tego przeklętego poetę, który nie zabiegał w życiu o nic ponad Twe względy. Do diabła z rozsądkiem. Chciałabym wrócić do dni dawnych i znów kochać i wybrać sercem. Pomyślisz, ostatni raz posyłając mu wdzięczny i ciepły uśmiech. Wtem trup z trudem drgnął i oparł się o krę. Nurt i wolne, ciężkie bryły wokół obróciły go ku jezdni. Uniósł z wolna rękę i machał aż czerwone cielsko tramwaju nie zniknęło mu z oczu, skręcając ku kamienicom na Newskim Prospekcie.