Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 10.09.2021 uwzględniając wszystkie działy
-
wiem ile za mną ale nie wiem ile przed mną dlatego szeroko otwieram noce oraz dni żyję mocno jak tylko się da podglądam sny bo wiem że umieją ziścić kolejne uśmiechy i łzy wiem ile za mną ale przed tylko przyszłe wie więc muszę czekać cierpliwy być nie bać się burz przecież po nich może być więcej udanych chwil4 punkty
-
Elegancka dama, prześlicznie odziana, życiodajne stopy chętnie moczy w wodzie. Wiosną ubiera gustowną ciemną zieleń, szeleści bogactwem fałd, zakładek, falbanek. Świat umajony przepychem barwnych kwiatów, kusi do zmiany stroju. Czarujące piękno białe bukieciki kwiatków wnet przypina, o przyszłości myśląc w ich ukształtowaniu. Słońce przygrzewa, w krąg buczą miodnice, pocałunki wiatru tajemnicę ukryją: dom śpiewaka pośród obfitej zieleni. Szarość niepozorna z operowym głosem. Nadchodzi czas i bogactwo okazuje dama, odziewa przepych czerwonych korali. Szkliste, połyskliwe, rwą urodą oczy i śmieją do słońca, karmią rozliczne ptactwo. Tańczy na wietrze w purpurowej sukni, drobne, żółte akcenty, czerwone korale. Szata wolno opada, odkrywa nagość. Godność strojna w czerwień, mróz kochankiem damy.4 punkty
-
Trzy tysiące serc - toż prawie miasto, jakiż to balast... odpowiedzialność. Poniosło gwarem, lecz trzeba zamknąć, przybytek liry, są sprawy... nadto. Trzy tysiące głów, patrzy w matrycę, nie ma kontaktu... wcale go nie chcą. Własna trywialność, kocha pochlebcę, jak ból uniosę - drewno zachwycę. Trzy tysiące słów, oj, chyba więcej, każde otwarte na miłość... życie. Głodne artyzmu, a nigdy syte, bo do poezji... nie trzeba święceń. Trzy tysiące piór, stalówkę goni, atrament śladem pod okiem weny. Niejednokrotnie - za dużo chcemy, nienapisany, a ubłocony. Trzy tysiące strof w rymy przycięte, nieraz oplute - klasyką zwane. Pisać nie pisać... pytam co dalej? Brak odpowiedzi - naciśnij enter. Trzy tysiące zdań, różne repliki, śmiałe, odkrywcze z czasu odarte. Tasujesz... bierzesz, ostatnią kartę, blotka - jak zawsze, kim jesteś... nikim? Trzy tysiące lat - goń Starożytność, niech pergaminy przemówią greką. Dała Safonę, Homera święcą, chłoń całym sercem sztukę antyczną. --------------------------------------- "Piękno jest otwartym listem polecającym, który z góry zdobywa dla nas serca." - Arthur Schopenhauer.4 punkty
-
zaszczep w sobie częste wyjścia do lasu w góry albo nad morze żeby zachłysnąć się świeżym powietrzem a do picia weź ze sobą butelkę wody urządź tam mini piknik pod słońcem z żywnością bogatą w witaminki minerały oraz antyoksydanty i się śmiej śnij kochaj z kimś tak samo pozytywnie zakręconym bez stresu nałogów obłudy sto lat wolny od lekarstw na ile to tylko możliwe na przekór koncernom farmaceutycznym4 punkty
-
nic nie jest takie jakim się wydaje wszyscy mówią że kończy się świat który to już raz rzeczywistość goni projekcję? a dla mnie świat dopiero się zaczyna 5:15 jak codzień otwieram się jak jadłodajnia dla najuboższych serwuję konkretne niewyszukane rozwiązania kanapka z jajkiem herbata odrobina cukru usuwam przeszkody wewnętrzne sprzeczności bazując na intuicji w zgodzie z wewnętrznym obserwatorem uśmiechem przecieram drogę wpuszczam z podporządkowanej nie unikam sporów a nawet kłótni daje wybrzmieć emocjom przyglądam się z uwagą jestem a świat jest we mnie4 punkty
-
Kto wypunktuje wszystkie swe wady i publiczności poda je potem ten jest skończony bałwan lub kretyn lub potraktują go jak idiotę. Jeżeli chodzi o mą osobę powiem nieskromnie, że mam ich wiele ale wybaczcie mi czytelnicy, że nimi z wami się nie podzielę. Zamknę je w sobie i skumuluję wtedy uzyskam miejsce na nowe tylko, od kogo mam dziś brać wzorce myślę i myślę, zachodzę w głowę. Chciałem już nawet ogłosić konkurs i za porady dać swe zalety lecz do konkursu tego o zgrozo przystąpić chciały tylko kobiety. Upadła moja szczera intencja by stać się jeszcze bardziej wadliwym bowiem uznałem, że damskie wady zaowocują czynem szkodliwym. Tak pozostałem taki jak jestem bo damskie wady mi nieobyte więc nie ujawniam dalszych zamiarów a moje wady głęboko skryte.3 punkty
-
Świat pojaśniał nagle bielą się zabielił Biała pani zawładnęła krajobrazem Nastał spokój zimowych chwil Mroźne prace wypełniły pejzaże Ty zimowego słuchałaś koncertu Muzyka z głośników tu na lodowisku On w rogu patrzy gorąco Twoje serce zabiło mu szybko Tańczyłaś zgrabnie ślizgałaś się w takt Tej muzyki mroźnej z głośników On patrzył stanął w ogniu świat Mróz oddech ścina westchnień bez liku On zimowego słuchał koncertu Patrzył jak sokół tak od niechcenia Gorącym wzrokiem tu na lodowisku Tu roztopiła się ziemia On patrzył ty mu tańczyłaś Świat bałamutnik dał lód za dwa grosze Zima mroziła muzyka grała Tu Biała pani do walca prosi3 punkty
-
Nie słyszysz życzeń Już chyba moich? Znaków mi żadnych nie dajesz, toasty dawno przestałeś wznosić; prezentów już nie dostajesz…. nie słyszysz życzeń, głos mój nie sięga gdzie życia dróg rozstaje; I tylko cisza mi towarzyszy gdy przy pomniku Twym staję. Nie słyszysz życzeń już chyba moich? utkwią w otchłani szufladach, lecz składać pragnę je nieprzerwanie; nie będę się z nich spowiadać… Kolejny kielich pełen tęsknoty i łez rozpaczy wylanych, z trudem podnoszę w dniu Twego święta: nie takie mieliśmy plany…2 punkty
-
...i tak leżymy pod nieba rozpiętym dachem, Kiedy twych piersi szczyty opadają miarowo. Spowici w mrok nasycony letnim zapachem, Zmęczeni miłością w ciepłą noc sierpniową, gdy dwie gwiazdy temu, zawieszony nad tobą Zwlekałem rozkosz śród pieszczot szarpanych. Choć teraz już uśpiona, to ich skuszony urodą, Zanurzam się we włosach w krąg rozsypanych, jak gwiazdy, złote ziarna rzutem rozproszone Nieme słońca, które groźnie w czerni błyszczą. Niedosiężne, a na wyciągnięcie ręki oddalone, Gorejące, a z bliska wszystko zawsze zniszczą, z wyjątkiem świateł, które śpią pod powiekami. Przez pocałunki zamknięte i kuszące urodą, Które, gdy wpatrzone w noc, pierwsze ujrzałem, Jak żeglarze, których gwiazdy takie nie zwiodą, lecz zawsze zaprowadzą ku przystani spokojnie Gdzie się nagość kołysze całkiem nieskromnie, Którą, gdy się budzisz, ofiarujesz hojnie, mówiąc: zostaw już gwiazdy w spokoju i chodź do mnie... YouTube - wersja dla leniuchów (wersja udźwiękowiona)2 punkty
-
Słuchaj :-), chyba nie czytałaś moich przedostatnich wypocin ;-), ale poważnie, to jest tak jak mówisz. Nie ma się co ciskać. Ciśnienie i tak mam za wysokie. Pozdro. @dach dzięki, cieszę się ze przypadł Ci do gustu.2 punkty
-
2 punkty
-
między zamglonymi dniami błąkam się wypatrując smukłych wierzb nad brzegiem stawu obłąkana przeganiam chmury jakby z premedytacją atakowały mój umysł szczypiąc każdy nerw opuszczona łąka w świecie równoległym gdzie chodzę wokół nadal przed siebie mijając kolejne zamglone godziny które spadają z rynny szybciej niźli deszcz o jesiennej barwie Klaudia Gasztold2 punkty
-
:) Dzięki. Fakt, różne rzeczy nas ujmują, raz takie, raz inne:) Również pozdrawiam Dziękuję :) Mądre spostrzeżenia :) Właśnie. Wygoda trwająca zbyt długo powoduje marazm. Oczywiście jest potrzebna np.do wypoczynku, ale rozwój potrzebuje też kopa. Grunt to dobrze balansować, bo permanentny kop może w sumie zniszczyć. Dzięki :) :) ciekawie z tą temperaturą, faktycznie ma istotny wpływ. Dzięki Tak, choć również może prowadzić na manowce (w zależności od treści wyobrażeń i ich odpowiedniości do naszej aktualnej sytuacji. Dzięki :) :D ;) Nie umie :) Zawsze to nie, ale bywają sytuacje (progi graniczne), że człowiek nie daje sam rady :( Również zdrówka i dziękuję2 punkty
-
Ciekawość Odgadniona ... Cień własny W labiryncie odkrywczości Pod okularami oczywistość Dom Pod nieznanym Adresem zapamiętany Do głowy Przychodzi Słowo nieśmiertelne I dokonane Rzeczy noszące Niezapisanych autorów Najczęśćej Rozmawiają W najmniejszym miejscu Z tasiemcowego obrazu Mit spojrzeń Widzi inaczej Przymknięty patrzeniem Sobowtór Wiszący Na trwałej litanii WARSZAWA2 punkty
-
Jak smętny byłby świat bez zapachu konfitur Wypełniał on pokój od rana, od świtu Jak smętny byłby świat bez powiewu wiatru spanka dzień cały i dłużej, na sianku Jak smętny byłby świat bez gwiazdy na niebie On byłby tak smętny jak dusza ma bez Ciebie2 punkty
-
1 punkt
-
Trudno wzdycham On leży w loży jaskini Pisałem to już raz we półśnie Puszczamy żagle dokładnie sięgające do drzwi jaskini Dziecko w końcu mi zabroniło dotykać jego zabawy Stąd nagle się wzbudziłem I w tejże chwili muszę to zapisać1 punkt
-
Szufler Szufler siedzi pod deskami. Gładzi występy naganami. Dla widowni zmora, dla występu podpora.1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
@24601_podejdz_tu Nie myślę - bo wiem... spojrzałem, od pierwszego wejrzenia się zakochałem! Pozdrawiam.1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Szliśmy plażą przed siebie. Już dawno zostawiliśmy za sobą skupiska parawanów i wkroczyliśmy na teren bez kukurydzianych okrzyków. Sporadycznie, naprawdę rzadko spotykaliśmy ludzi. Patrzyli w morze albo opalali się toples. Niebieski horyzont był spokojny i piękny. Piasek przyjemnie ciepły. Delikatny wiaterek od czasu do czasu muskał nasze rozgrzane ciała. Nagle M wypuściła głośno powietrze z ust w zdziwieniu. - Patrz - powiedziala z iskierkami w oczach. Nic nie widziałem prócz znanego już krajobrazu. - No patrz, tam są jakieś chatki. - M - zaśmiałem się. - Czy to już fatamorgana? - Ej. - Nie idziemy wcale tak długo, chcesz wody? - Nie nabijaj się, chodź - złapała moją dłoń i pociągnęła za sobą. Po kilku metrach zobaczyłem małe, brązowe punkciki. W miarę jak się zbliżaliśmy nabierały kształtu. Były to trzy drewniane budki. Dwie większe i mniejsza, środkowa. Przed nimi stał stelaż z drewna. Pod jego belkami ułożone równo leżaki i stoły o kształcie szpuli, porozstawiane symetrycznie palmy w kamiennych, surowych doniczkach. Nie było ani jednego gościa. A jedyną żywą duszą w okolicy były mewy, choć co do tego miałem wątpliwości, bo latały bezgłośnie jak papierowe samoloty. - Dziwny ten beach bar - odezwala się M, a na jej czole pojawiła się zmarszczka. - Też to czuję. Podchodziliśmy powoli. Ścisnąłem jej dłoń dla dodania otuchy bardziej sobie niż jej. Wyglądał zwyczajnie, ale niejasne uczucie mówiło, że coś jest nie tak. Pierwszy domek zachęcał kolorowymi zdjęciami deserów lodowych, wywieszonych na bocznej ścianie. Miał klimat lat 80. w Californii. W środku, na taborecie siedział zgarbiony, młody chłopak i patrzył osowiałym wzrokiem na morze. Przeszliśmy do drugiej. Tutaj klimat Ameryki Środkowej. Dywaniki na ścianach, sztuczne drzewko w tyle, jutowy worek od kawy na suficie. Przy ekspresie stała młoda dziewczyna w krótkich włosach z grzywką nachodzącą na oczy. Patrzyła obojętnie w dal. Zdawało się, że nikt nas nie zauważa. Przez dziewięć lat znajomości z M wystarczająco poznałem jej pociąg do nietypowych rzeczy, aby zaproponować: - Może napijemy się kawy? Spojrzała na mnie z wahaniem co mnie zaniepokoilo. Zazwyczaj reagowała entuzjazmem albo błyskiem w oku. - Napijmy się - odpowiedziała. - Dzień dobry - zwróciłem się do dziewczyny. Powoli mrugnęła, musnęła mnie spojrzeniem i wróciła do patrzenia w dal. - Możemy zamówić kawę? Delikatnie skinęła głową. - Cappucino i czarną, poproszę - przejęła inicjatywę M. Dziewczyna odpieła kolbę ekspresu nie patrząc na niego. Dopiero odwracając się, aby opróżnić zawartość, posłała w stronę morza przeciągłe, tęskne spojrzenie i zajęła się kawą. Pracowała sprawnie i pewnie jakby robiła to tysiące razy. I najprawdopodobniej tak właśnie było. Każdy jej ruch miał cel, a ich liczba była ograniczona do minimum. - Piękny - M skomplementowała wzorek na cappuccino. Dziewczyna nie zareagowała. Powróciła do swojej pierwotnej pozycji. - Ile jesteśmy winni? - zapytałem. Jakby używając tylko mikroekspresji, którą prawie co zarejestrowaliśmy, dała nam znać, że nie chce zapłaty. M skinęła głową i skierowała się na leżaki. Usiedliśmy, patrząc w morze i próbując zrozumieć. Fale delikatnie muskały brzeg, szumiały spokojnie. I to niepokoiło, to był jedyny dźwięk. M siedziała ze zmrużonymi oczami. Robiła tak, gdy nad czymś intensywnie myślała. Lubiłem wtedy na nią patrzeć, bo mogłem przyglądać się jej bez skrępowania. Była piękna. Słomiane włosy lekko wpadające w brąz, delikatne piegi na gładkiej cerze i kształtne usta. - Sprawdźmy w ostatniej budce - przerwała ciszę, w której jej delikatny głos wydawał się nienaturalnie głośny. - Może tam się czegoś dowiemy. Wstałem. W domku serwowano jedzenie. Schabowe, golonki, kiełbasę. Wypiekano nawet własny chleb. Z zaplecza wyszła przysadzista kobieta koło czterdziestki. Uśmiechnęła się do nas serdecznie. - Dzień dobry - przywitała się M. Kobieta odpowiedziała uśmiechem. - Zastanawiamy się jak długo jesteście państwo otwarci. Znów tylko uśmiech w odpowiedzi. Nie wiedziałem co dalej zrobić. Patrzyliśmy na siebie. W końcu kobieta odwróciła się i zaczęła sprzątać. Odeszliśmy z powrotem na leżaki. - Hmm, może poczekajmy na zamkniecie - zaproponowałem. -W porządku, zamówię po deserze. Siedzieliśmy w milczeniu. Atmosfera temu sprzyjała. W oderwaniu od rzeczywistości cieszyliśmy się każdym odczuciem. Delikatnym szumem fal, ciepłem słońca, muśnięciem wiatru, swoją obecnością. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że prawdziwie kocham M. Prócz samotnego wpatrywania się w niezmierzoną przestrzeń, tylko z nią chciałem spędzić kilka godzin, patrząc na majstersztyk natury. Było w tym wszystkim coś transformującego. Czułem, że rodzę się na nowo. Słońce zaczęło chować się za horyzont. Na plaży nie zaszły żadne zmiany, a do budek nikt więcej nie podszedł. Sprzedawcy też praktycznie nie zmienili miejsca i patrzyli w morze w swoich statycznych, zobojętniałych pozach. Zachód był jednym z tych spokojnych, gdzie barwy łagodnie przechodzą jedna w drugą i trzymają się blisko Słońca. - Dobrze, że nie ma chmur - odezwała się M. - Będzie widać gwiazdy. Skinąłem głową. W momencie gdy ostatni słoneczny promień pożegnał dzień, rozbłysły sznury kolorowych lampionów nad naszymi głowami. Były gęsto rozwieszone między drewnianymi belkami stelażu i świeciły przytłumioną czerwienią, żółcią, błękitem, zielenią. Otuleni mrokiem istnieliśmy tylko my. Kilka sekund później zza naszych pleców usłyszeliśmy wzburzony głos chłopaka. - Mamucha! - krzyczał. - Gregory znów nie chce wyjść! Po chwili kobieta wyłoniła się zza ostatniej budki z głośnym i beztroskim śmiechem. Szła energicznie z kijem w ręce. Gdy zniknęła na tyłach dwóch pozostałych domków, usłyszeliśmy: - No już idę! Aa! O co wam chodzi? Przecież właśnie wstawałem. Ej! Wyszedł niski chłopak z rozbieganym spojrzeniem. Usiadł przy bocznej belce stelażu na przyniesionym krzesełku. Powolnymi ruchami oglądał mandolinę, głaskał, brzdękając, przykładał do ucha. Nagle odskoczył jak oparzony. - Nastrojona - powiedziała kobieta po daniu mu solidnego kuksańca. Pozbierał się w popłochu i zaczął grać. Poczułem szarpnięcie za ramię. M pokazywała na morze. Na ciemnym horyzoncie świeciło kilkanaście punkcików. Przybliżały się, rosnąc. W naszą stronę płynęły bezgłośnie drewniane łódki. Z początku spokojne dźwięki mandoliny stawały się coraz bardziej energiczne. Żywe szarpnięcia dopełniały całą tę scenerię i zdawało się, że przygotowują na to co nastąpi. Spojrzeliśmy na budki. Ludzie otrząsnęli się z marazmu. Nadal patrzyli na morze, ale teraz z szerokimi uśmiechami i w pozycjach gotowych do działania. Zmienili też stroje. Chłopak był w białej koszuli puszczonej na jeansowe spodnie, dziewczyna w czarnej sukience z cekinami, a kobieta w czerwonej w kwiaty. Widziałem, że M udzielił się ogólny entuzjazm. Była poruszona, z rumieńcami na twarzy i ognikami w oczach. Ja byłem sceptyczny. - Może nie powinno nas tu być - powiedziałem. - Wręcz przeciwnie - odparła nie patrząc na mnie. Łódki zaczęły przybijać do brzegu. Były prostej konstrukcji. Takie jak ta, którą wypływałem z dziadkiem na ryby. Powoli wychodzili z nich ludzie. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku. Szczupli i grubi, wysocy i niscy, bardzo zróżnicowani. Łączyła ich bijąca od nich energia ruchu, zabawy i entuzjazmu. Mężczyźni byli odziani w marynarki stylizowane na mundury marynarskie, czarno-granatowe ze złotymi elementami, czasem z czerwienią, albo w długie białe płaszcze poprzetykane złotą nicią. Mieli kapelusze, niestrzyżone brody lub niedbale trzymane fajki. Kobiety nosiły wygodne, długie suknie spięte w pasie z luźnymi rękawami do nadgarstków, zapinane pod szyją. Od jednolitej białej, przez żółtą w słoneczniki, zieloną z dużą falbaną u dołu po czarną z koronki. Były ścięte na krótko lub miały finezyjnie upięte gęste włosy, niektóre nosiły kapelusze z wielkim rondem. Przypłynęło kilkanaście łodzi, a ludzi było trzy albo cztery razy więcej. Wydawało się niemożliwym, że niewielka przestrzeń przed budkami mieści ich wszystkich. Chwilę po tym jak ostatnia osoba opuściła pokład z prawej strony przyszło dwóch młodych mężczyzn. Byli wysocy i szczupli, co podkreślały ich długie, proste stroje zapięte pod szyją koloru czarnego. Biła od nich czysta energia życia, która może tylko wypływać z wewnętrznego spokoju. Szli pewnie, szeroko się uśmiechając. Przywitali się spojrzeniem z osobami w budkach i jeden z nich - brunet głośno krzyknął: - Już jesteśmy! Kolejka dla wszystkich! Tłum wzniósł wiwat. Zaczęło się. Wybuchł gwar rozmów, przez który przebijały się okrzyki i śmiech. Do chłopaka z mandoliną dołączyły trzy osoby ze swoimi instrumentami tworząc fenomenalny, specyficzny kwartet. Dziewczyna ze środkowej budki otoczona przez kolorowe zajączki odbijane od cekinów swobodnie płynęła w nawale pracy, polewając rum i wydając drinki. Chłopak zabawiając rozmową i czarując kobiety lekko powściągliwym acz szczerym uśmiechem, tworzył potężne gofry i arcydzieła z lodów. Mamucha ze swoim beztroskim śmiechem otoczyła opieką żołądki przybyszów. Stałem, nie mogąc się poruszyć. Z otwartymi ustami patrzyłem na to przedstawienie pośrodku mroku. Dopiero zdanie sobie sprawy, że nie ma obok mnie M, wyciągnęło mnie z odrętwienia. Rozejrzałem się z popłochem. Siedziała na piasku przy szpuli i piła drinka. - Nasturcja dała mi suknię - powiedziała wskazując na kobietę, siedzącą na stole. - Ładna - odpowiedziałem z gulą w gardle. - Siadaj z nami - szturchnął mnie mężczyzna jak tyczka z siwą brodą. - Albo chodź tańczyć - krzyknęła kobieta, poruszająca się w rytm muzyki. - Ja idę - odkrzyknęła M. - M - powiedziałem, praktycznie zagłuszony wrzawą. Wyciągnąłem dłoń, ale ona już poszła. Wyglądała jak bogini, tańcząc swobodnie w nowej granatowej sukni w gwiazdy. A gdy odchyliła głowę do tyłu, śmiejąc się, poczułem, że jest daleko ode mnie. Postanowiłem działać. Podszedłem do niej, złapałem mocno za nadgarstek i wyciągnąłem w półmrok. - Przepraszam, ale to dla mnie za dużo - wyznałem. - Chodźmy stąd. Patrzyła na mnie z ciekawością. - Nie chcę. - M... - Wiesz, gdy siedzieliśmy na leżakach, zanim to wszytko się zaczęło - wskazała na budki, skąd dobiegała muzyka i śmiech - myślałam o tym i teraz już wiem. Patrzyłem na nią zaniepokojony. - Myślę, że powinieneś iść i ja też powinnam iść. - To znaczy? - Chcę powiedzieć, że nasze drogi są w różnych kierunkach. - To znaczy!? - uniosłem się trochę drżącym głosem. - Paweł - objęła moją twarz dłońmi i spojrzała głęboko w oczy. - Wiesz co to znaczy. - Ja Cię kocham! - Ja Ciebie też. Uśmiechnęła się tak jak tylko ona potrafi i zniknęła w tłumie przyjezdnych. Kolorowe lampiony zakręciły mi się w głowie. Poczułem duszność. Położyłem się na piasku, głęboko oddychałem. Pamiętam jeszcze widok gwiazd. Gwiazd na jej sukience. Obudziło mnie ciepło promieni słonecznych. Powoli otworzyłem oczy. Po wczorajszej nocy nie było śladu. Morze delikatnie szumiało. Wokół cisza. Ludzie w budkach stali beznamiętnie patrząc na horyzont. Zamówiłem kawę od milczącej dziewczyny. Moje myśli zatrzymał cekin na papierowym kubeczku. Wróciłem brzegiem morza.1 punkt
-
@corival Kalina koralowa pomaga kobietom, za króla Ćwieczka dla księżniczek cięto. Pozdrawiam Cori, oddałaś hold jakże zacnej roślinie.1 punkt
-
@Marek.zak1 Trzeba było go nadmuchać żeby zaś na zimne dmuchać. Za ciężarki weź się Marku, byś się nie bał zakamarków. Kłaniam się - aleś mnie ubawił.1 punkt
-
1 punkt
-
cierpliwość to wytrzymalosc na cierpienie umysłowe zwiazane z odczuciem czasu "działanie"1 punkt
-
Wejście do piekieł jest za złotym i szklanym miastem. Nie daleko cichego źródła, wśród łąk które mają narkotyczną woń. Niewidzialnej czeluści pilnuje lucyfer. Przybiera postać urodziwego i uśmiechniętego młodzieńca. Przemawia do przygodnego : „ Bądź samotny w raju.” Zainteresowanego porywa…1 punkt
-
@corival Bardzo ładnie napisałaś. Wszyscy jesteśmy częścią natury i inaczej nie będzie. Ostatnio jedynie oddalamy się, zapominamy, skąd nasze korzenie. Ale, tak sądzę, człowiek przyszłości powróci z pokorą do źródła. Pozdrawiam o dziękuję, jak zwykle ciepło.1 punkt
-
@dach Natura jest szczera, uczciwa i wiele pamięta. Najpiękniejsza jest tam, gdzie mamy nasz "świat". Gdziekolwiek nie dotkniesz okiem dębu i tak zobaczysz w podświadomości ten, który rośnie tam... Piękny wiersz i w moich klimatach. Pozdrawiam :)1 punkt
-
człowiek rodzi się i umiera nienaprawiony koniec kropka a do tego jeszcze skubie i cierpi. do rzeczy nie spędzaj czasu na doskonaleniu prędzej temu co robisz nie najgorzej postaraj się przypisać znaczenie nie zwalczaj w sobie tych niechcianych siebie prędzej rozprosz to w sobie a potem z siebie wiem jakie to banalno-trywialne ale innych szkieł kontaktowych nie będę nam życzył1 punkt
-
1 punkt
-
@[email protected] coś na pewno znowu zaczynam... z pewnością też na zbyt wielu polach jednocześnie przegrywam.. niepokoje są ze mną od zawsze @Pi_ notoryczne niepodobanie zaczyna mi się podobać :-) @Dag to jeszcze nie zbrodnia podążać w kierunku fotomorgany zbrodnią jest odrzucać ją w myślach od samego początku Pozdrawiam Pan Ropuch1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
@[email protected] Bardzo lubię jesień choć mówią słota i błota, ale ona ma kolory piękne i niesie mnóstwo darów. Wiersz na miarę poety . Pozdrawiam i serduszko zostawiam1 punkt
-
1 punkt
-
Choć gitarzysta się bardzo stara nie wyda dźwięku żadna gitara kiedy jej struny nadwyrężone każda z osobna na swoją stronę zwisa dość luźno, zwisa niedbale na gitarzystę żadna z nich wcale nawet nie spojrzy, bo gitarzysta jest zwykłym dupkiem, bowiem artysta jak nic by sobie z nimi poradził jedną przy drugiej szybko osadził naciągnął struny jak się naciąga na próbkę zagrał coś z Baja bonga potem dostroił, nadał im brzmienie i koncertowo zagrał na scenie bo gdy oboje byliby zgrani wtedy na sukces będą skazani.1 punkt
-
Patrzę na świat zza słonej kurtyny, Patrzę na świat przez kalkę rozpaczy, Wszystko co dla mnie coś znaczy, Znaczenie swe bardzo prędko tu traci, Łzy jak wodospady smutku i żałości, W policzkach mych głębokie żłobią rowki, Choć niewidoczne dla drugiej osoby, Czuję je zawsze, i cierpię powoli.1 punkt
-
a co jeśli nic by nie było albo było po prostu nic nikt by nie wypełniał nicości niczym bo nie byłoby nikogo nie byłoby drutów kolczastych pasiaków bez kromki chleba zbłąkanych kul tnących na wylot mózgi pogrzebów bez żałobników roztrzaskanych o świcie samochodów okruchów serca na asfalcie odprysków słońca dla nielicznych i ciemnej próżni dla reszty jadowitego spojrzenia przez judasza nowych niespodzianek podkładanych świtem pod drzwiami1 punkt
-
Nazywam się Przemysław Szulc Urodziłem się dziesiątego kwietnia Przepowiadam dalsze losy ludzi Pobieram za to pewną opłatę Niewielką, ot, na przeżycie Nazywam się Przemysław Szulc Mieszkam w ekwadorskiej dżungli Pośród plemienia Huaorani Wróżę z kawałka liany Zerwanej z drzewa. Nazywam się Przemysław Szulc Urodziłem się w Polsce Lecz ślepy los rzucił mnie tutaj Ocalałem z katastrofy Znaleźli mnie Indianie. Wzięli mnie do wioski Nakarmili, napoili Odziali Ożenili z córką miejscowego wodza Nauczyłem się wróżyć z roślin. Pewnego dnia szkolenie dobiegło kresu Zostałem zaszczycony przez nauczyciela Starego szamana Tego Co Siedzi Zawsze Z Przodu Mianowaniem na jego następcę. Nazwano mnie Tym, Który Poskramia Burze Ponieważ wtedy, gdy mnie znaleźli skończyła się ulewa Mianowali następcą szamana Dali jeść. Nazywam się Przemysław Szulc!!! Warszawa, 8.09.20211 punkt
-
1 punkt
-
Przedwczoraj nie obudziła mnie cykadycznie czerwona poświata witrażu. Te kilka sekund przed otwarciem oczu było tak błogie, że kiedy przypomniałam sobie jaką ścianę zobaczę po otwarciu oczu, dzień powitałam ze łzami. Tak, twoje dziecko zaprojektowałoby ładniejszy witraż. Bez moich socrealistycznych chłopaków z jedną przełamaną na pół kreską służącą za nos i brwi, to wielka czerwień w której syczy żółtko okręgu. Głupio mi o tym mówić, ale w środku żółtego kółka jest żółty prostokąt. Nie pytajcie, naprawdę. Zakrystialna cisza też nie podnosi na duchu, sekunda nieuwagi i słychać odbijanie się od metalowego parapetu w pokoju obok i startujący milion kilometrów stąd samolot z ojcami na pokładzie. Teraz witraż jest pusty, moi chłopacy piją kawę czy piwo w bardzo dziwnych okolicznościach z wystającymi kołnierzami. W jednym się zgadzają, kobiety nie zadowolisz, a przynajmniej nie mojej. Jak to śmiesznie że jeden nie wie, co robię z drugim i odwrotnie i że to o mnie akurat mowa. Śmiesznie oczywiście dla absolutu widza, wybornie kwitującego całokształt sceny na filmwebie, dla mnie to tylko powód do drżenia. Jaka szkoda że nie było cię wczoraj na orgii - piszą moi znajomi z tych witraży, nad którym twoje dziecko musiałoby się już trochę zastanawiać. Przytakuję sama sobie wiedząc że wczoraj, tak jak dzisiaj zresztą mam w skarpecie dziurę na palcu. Tym razem to ja się śmieję a widzowie drżą. Moi chłopacy już dopijają i zgadzają się ze sobą ostatni raz, że bez kobiety to świat by nie miał smaku. Jeden mówi o kobiecie w liczbie mnogiej, a drugi w superlatywie, ale w gruncie rzeczy to się przytulają i poklepują po plecach. Ich oczy są załzawione a twarze czerwone.1 punkt
-
Depresja nie jest śmiertelną chorobą zabija tylko tych co nie mają sensu pozostałych wzmacnia w słabości1 punkt
-
Na dziewiczej bieli Okruchy rozrzucone czarne, koślawe po uczcie szalonej.... Gdy myśli i słowa tak bardzo wirują i dłoń do pracy zmuszają, dyktują... Obrusy po uczcie okruchami się zapełniają lecz życia drugiego wciąż nie dostają... I spoczywają przed wzrokiem świata chronione na dnie szuflady okruchy myśli niedbale rozrzucone...1 punkt
-
Patrzę na niego od tygodnia. Wychodzi zawsze o tej porze. Gdy otwieram oczy, robi dwa, trzy kroki do przodu i staje. Waha się. Kiedy zamykam oczy, rusza. Staje. Jest skupiony i uważny. Namyśla się. Decyduje się iść dalej. Lubię go. Wydaje się tępy i nieczuły. Jest zdecydowany. Zdeterminowany. Idzie. Mozolnie pokonuje pustą przestrzeń. Od tylu dni. Godzin. Lat? Minut? Znowu stoi. Brnie. Pnie się. Stoi. Taki hałas. Kroki. Echo odbite w sześciokącie korytarza. Młot. Kompresor. Głośniej, głośniej. Czerń. Robotnicy zrywają asfalt. Leniwie. Znowu bulgoce w rurach. Ktoś myje tam ręce. Po co? Leniwie rusza. Czy on też? Jutro jest niedziela. Tydzień temu nie przyszedł. Dwa tygodnie temu… Hałas. Kroki. Woda w rurach. Terkoce sprężarka. Zrywają asfalt tuż pod oknem. Stanął pod sufitem. Nie podchodź! Nie podchodź. Tylko jeden naprawdę pracuje. Chodzą leniwie. Palą papierosy. Kręcą się bez celu. Stoją, zapatrzeni gdzieś bezmyślnie. Zamykam oczy. Łagodna czerń. Klamka. Zagląda pielęgniarka. Huk. Kroki. Odchodzi. Otwieram. – Nie skacz. On ma sześć możliwości. Sześć początków. Sześć pustyń: podłoga, cztery ściany, sufit. Sześć światów. Z góry wyglądali jak on. Tępe, nieczułe twarze. Pomarańczowe kubraczki. Teraz napotkał grudkę tynku. Stoi. Patrzy. Dziwi się. Rozbiłam tę tępotę na ich twarzach. Sukces. Pająk nie ma wyboru. Nie odpadnie. Nie skoczy. Przemierza tę swoją pustynię. Jest sam od zawsze. Niekończąca się podróż. Wchodzi na sufit. Ostatnio przychodził zły. Obcy. Roztargniony. Wtedy postanowił załatwić rzecz szybko. – Słuchaj, Dorota, nie ma sensu, żebym do ciebie więcej przychodził. Podszedł do szafki. Ogląda znane od tylu miesięcy płyty. Cisza. – Dlaczego? Michał?! Nie moje nagle gardło ścisnęło się. Kurcz. – Przecież… Brzydzę się tej swojej rozpaczy w głosie. Brzydzę się tego, że znalazłam się nagle na drugim krańcu tej wyrosłej nagle pustyni, że muszę krzyczeć poprzez tę przestrzeń. – Tu były takie trzy moje płyty. Przyjdę w przyszłym tygodniu, to zabiorę odtwarzacz. Bierze te głupie płyty. Siada z powrotem w fotelu. Cisza. – Przecież ja cię kocham… – To nie ma już sensu. Mówi dziwnie spokojnie. Robi się szaro. Czerń. Faluje przestrzeń. Pustynia. Robotnicy pod domem znowu włączają sprężarkę. Huk. Hałas. Wicher. – Michałku, przecież… – Przestań. Popatrz do lustra jak wyglądasz. To jest bez sensu. Wpadnę do ciebie w przyszłym tygodniu po odtwarzacz. Nagle nie widzę go. Tylko jego (jego?) głos dobiega z drugiego krańca przestrzeni. Nie ja mówię. – Spieprzaj. Idź do cholery. T y się popatrz w lustro. Kretynie. Masz ten swój zasrany odtwarzacz! Leci, spada. Odbija się od podłogi. Uderza w ścianę. Pada. Nieruchomieje. Zastyga. Krew. Rozbiłam tę tępotę na ich twarzach. Znieruchomieli nagle w oczekiwaniu. Zadarli w górę nieogolone gęby. Biegną. Dlaczego ono tak ciężko się otwiera. Brzęk. Leci szyba. Przekładam nogę przez parapet. Dlaczego oni tak się gapią? – Bez histerii, Dorotko. Przecież chyba możemy się zwyczajnie zaprzyjaźnić. – Idź już Michał, dobrze? Ciemno. Przeraźliwie ciemno. Pęcznieją powieki. Palce robią się grube i ciężkie. Gorąco. Ból. Boli. Oczy nie wytrzymują nacisku powiek. Łzy. Zimne. Zamykam oczy. Ściekają z nosa. Tysiące mrówek od dłoni do łokci. Boli. Michał! Gorąco. Biegną. Ich twarze uczłowieczają się. Tępo prycha porzucony kompresor. Chcą pomagać. Wlazł na sufit. Nowa nieogarniona przestrzeń. Nowa pustynia do pokonania. Jedna z sześciu. Robi dwa, trzy kroki do przodu i staje. Waha się. Bulgoce woda w rurach. Pielęgniarka gada z kimś na korytarzu. Jutro niedziela. Może przyjdzie Michał. Zamykam oczy. https://jerzyjarek.blogspot.com/2021/09/pustynia.html1 punkt
-
Ryszard był praktykującym Emo-satanistą, a także masochistą. Czcił Szatana, regularnie ciął się żyletkami, szminkował usta na czarno i z takimi kolorami na co dzień gorliwie obcował, oczy skrywał za grzywką i marzył o śmierci. Rodzina paliła go krzyżami na dobranoc, ale wiele nie pomagało. Przytykali mu drewniane dewocjonalia do skóry, a młodzieniec w bólu i spazmach wił się w pościeli, że aż ślina zmieszana z bąbelkami piany przeciekała przez uzębienie. Przez wzgląd na masochizm nie narzekał na takie wieczory. Raz wypryszczyło chłopaka, to te pryszcze papierem ściernym pozdzierał i potem chodził z pokaleczoną mordą do szkoły. Brechtali z niego w liceum, a nauczyciele od zombie wyzywali, to drugie Emo-chłopaka dowartościowywało i było naumyślnym zabiegiem wychowawczym ciała pedagogicznego. Pewnego dnia, gdy jak co dzień odmawiał w pokoju litanie do Szatana na różańcu, sowa przycupnęła za oknem i mrugała do niego oczami. Chłopak w pełni aprobował, a nawet podziwiał opierzenie ptaka i już w młodzieńczych widziadło-wyobrażeniach widział, jak wyrywa stworzeniu pióro, a potem wbija sobie jego trzpień w żyłę, albo w mięsień dla urozmaicenia wachlarzu doznań sensorycznych. Sowa okazała się co najmniej magiczna, bowiem z dzioba wywaliła język i w brudzie na niemytym od miesięcy oknie Ryszarda wyżłobiła nim wiadomość, jakby spreparowaną przez Szatana. Chłopaka zaszturmowało momentalne objawienie – już wiedział, że podziemia naznaczyły go i wybrały do objęcia ważnej funkcji piekielnej. Pocałował swój tatuaż z trzema szóstkami na wewnętrznej stronie przedramienia i przyjrzał się wiadomości. Nakazywała ona, aby wziął sowie pióro i udał się z nim do lasu oraz żeby nie mył okna, bo przylecą kolejne wieści. Sowa odfrunęła, a z ptasiego odwłoka odczepiło się pióro, po czym opadło na zewnętrzny parapet. Ryszard otworzył okno, powziął je w prawicę, by następnie polizać chorągiewkę – smak siarki potwierdził przypuszczenia: Szatan zawezwał do działania. Młodzieniec odprowadził wzrokiem furkoczącego w przestworzach ptaka, by następnie samemu skierować się do lasu. Wziął uprzednio plecak z butlą wody, aby regularnie się nawadniać. Zabrał również torbę z namiotem, gdyby musiał zabawić tam dłużej. Zagłębiał się w niszę przyrodniczą, drzewa gęstniały, wnet potknął się i walnął mordą o kamień. Nie zrobił sobie żadnej kontuzji, a twarzoczaszka nakurwiała bólem, więc się młody masochista podwójnie cieszył. Potknął się o zwierzęce truchło. Nie zdziwiło go nawet, że nie zauważył wcześniej martwego jelenia na swej drodze. Wiedziony szatańską intuicją wbił trzpień pióra w brązowego trupa, z rany wtrysnął strumień czarnej zropiałej posoki o niebywałym impecie, krew przyszturmowała w nastolatka i cisnęła nim o pobliską olszę szarą. Ryszard zachował trzeźwość, podziwiał jak martwy jeleń wpada w niemożebną drgawicę, konwulsje łamały kończyny, czarna krew sikała zewsząd. Wreszcie gałki oczne zwierzęcia tak spuchły, że aż powieki się rozerwały. Finalnie oczy eksplodowały, a z oczodołów wszechpotężne tryskanie się odbywało, ale już nie błotnistą posoką, a fioletowo-zieloną gnuśną mazią. Z oczodołów poturbowanego jelenia wypłynęła wraz z ostatkami mazi mała szczęśliwa gromadka pozlepianych jajeczek. Ryszard pomasował sobie obite o olszę szarą lędźwie, po czym podniósł jajeczną aglomerację. Dla zabawy parę jajek poodczepiał, bo przezabawnie przy tym mlaskały. Gdyby Ryszard prowadził pamiętnik, opisałby to wszystko jeszcze dzisiejszego dnia z młodzieńczymi wypiekami na bladaczce twarzy. Śmiesznie mu było nawet teraz, głównie dlatego, że wiedział, iż mózg nie mógł mu się od tego wszystkiego tutaj zrezać, bo już był dostatecznie zlasowany na przestrzeni żywota. Zabrał jajka na chatę, bo gdy je trzymał, trzy wytatuowane szóstki na ramieniu Ryszarda świeciły się na czerwono i generowały przyjemne ciepło w obrębie całego ciała, niczym trój-żebrowy mini-kaloryferek. Przez tydzień wysiadywał jaja na sianie w pokoju jak kura, starając się jakoś zgrać to z koniunkcjami planet, i Szatana zirytowała niemożebna głupota Ryszarda, bo przyfrunęła sowa i napisała językiem na brudnej szybie, co dokładnie ma z nimi zrobić. Musiała tym razem pisać mniejszą czcionką, bo napis sprzed tygodnia, źle zaaranżowany logistycznie, zajmował połowę dostępnej przestrzeni. W mrocznym pokoju Ryszarda, na biurku obwarowanym czaszkami, jeszcze tego samego wieczora stanęła misa o ponadziemskiej pojemności, gotowa, aby służyć swą obłością, ofiarowująca się pod piekielne igraszki, pod dyktando Szatana. Emo-chłopak splunął sześć razy do misy i zmieszał plwocinę z białkiem jajek powziętych z lodówki. Następnie w moździerzu zgniótł na proch pancerzyki polnych żuków i dodał do mieszaniny. Ponownie splunął sześć razy i dodał szczyptę ziół prowansalskich. Starł trochę naskórka z pięty i również nim domieszkował zawartość misy. Na koniec splunął sześć razy po raz trzeci i ostatni. Włożył aglomerację jajeczek do powstałej „esencji wiedźmy”, przykrył misę talerzykiem – dla kumulacji zawiesiny – i pozostawił na sześć godzin, sześć minut i sześć sekund. Preparację esencji rozpoczął o godzinie dziewiętnastej, więc zejdzie do pierwszej, toteż szykuje się zarwana nocka, a jutro szkoła. Ryszard jednak spożytkował czas prawilnie i wybrał sobie tomik edukacyjny o życiu rozpłodowym borsuczyc, aby w towarzystwie móc kultywować kindersztubę, prowadząc kulturalne rozmowy i popisując się znajomością modnych faktów. Siedział w fotelu, a jajka żyły swoim życiem, pęczniały i rozrastały się, wypchnęły talerzyk, a ten zbił się na podłodze, Emo jednak nie przejęło się i czytało dalej o borsuczycach. Jaja powypadały z misy na podłogę i dalej rosły, miękkie skorupki zaróżowiły się i stały się półprzezroczyste, za błonami jaj uwidoczniły się kobiety w pozycjach płodowych. Wreszcie gdy kobiety zamknięte w stale powiększających się gumowych bańkach osiągnęły naturalne człecze rozmiary, przebiły się przez cienką błonę elasto-jaja i tak oto przed Ryszardem stanęło dziewięć nagich bab. – Nie mam dziewczyńskich ubrań – rzekł do nich – przeszkadza wam negliż? Nic nie odpowiedziały, tylko popruły prześcieradło Ryszarda i zmajstrowały sobie przepaski dla miejsc newralgicznych. Do pokoju zapukał zaspany ojciec, zbudzony harmidrem – parę chwil temu kobiety podczas przebijania się przez błony oddawały wrzaski z piekła rodem. – Synu, u ciebie w porządku? Śpisz teraz? – ojciec szanował prywatność Ryszarda i ani śmiał zaglądać. – Tak, tato, śpię. – Przecież wiem, że nie śpisz, inaczej byś nie odpowiedział. – Czytam o borsuczycach. Imitowałem ich wrzaski porodowe, przepraszam, jeśli was obudziłem. Ojciec całkowicie się uspokoił, zdawał sobie sprawę, że teraz nastolatkowie gorąco się tym interesowali, niech się chłopak wyszumi. A w sumie to Emo aż tak nie oszukało ojca – może to nie borsuczyce skowyczały, ale jednak samice. Może to nie one rodziły, ale jednak się naradzały. Samice owe przedstawiły się jako wiedźmy, służebnice Szatana, wysłannice piekła oraz oblubienice Belzebuba. Ryszard spostrzegł jak na dłoni, że to skore do rytuałów pannice i w sumie niezłe laski, więc był kontent. Zapalili multum świec, aby nadać wieczorowi klimatu i rzecz jasna przystąpili do okultyzmu. Świece kumulowały energię potrzebną do wypędzenia złej energii, bowiem okazało się, że ta skupiała się w pudełku po pralinach, w którym chłopak chomikował amulety z Afryki. Ryszard czuł się, jakby miał dur brzuszny po tym całym wysiłku alchemicznym, gdy z jajek naradzał wiedźmy, jednak teraz, podczas wypędzania zła, zionął siłami jak smok po Viagrze, tak skwapliwie wszystko notował w swym kołonotesie, tak analizował najmniejsze detale, by zoptymalizować proces rytuału, że już po wszystkim wiedźmy okrzyknęły go ojcem ich lokalnego sabatu. Aby zregenerować się po wycieńczającym energetycznie przemaglowaniu satanistycznym, urządzili sobie mikro-ucztę. Ryszardowi zostało trochę chitynowych owadzich pancerzyków, piskali więc na nie bitą śmietaną i zajadali się chitynowo-śmietanowymi chipsami. – Chcecie ciąć się żyletkami? Mam tutaj cały zestaw z EmoStore, wszystkie zdezynfekowane – zaproponował młodzieniec i wyjął pudło z brzytewkami, aby być uprzejmym. Panny jednak odparły, że nie chcą współdzielić z nim ponurych, bezużytecznych hobby. Ryszard posmutniał nieco, jednak natychmiast poweselał, gdy dotarło do niego, że wszystek tutaj czynili w imię Szatana. Nazajutrz był tak padnięty po nocnych ekscesach, że zaspał do szkoły, matka więc weszła do pokoju, aby gnoja zbesztać i ujrzała stado nagich bab zastygniętych na podłodze w głębokim śnie. Obudziła syna ciosem z liścia i wygarnęła, że naczytał się o samicach borsuków i na czerep mu się rzuciło, że sobie orgię pod dachem rodzicieli urządza. Kajał się biedak, nieco na pokaz, nic nie sprostował ani nie wyjaśniał w sumie, bo tu dużo by mówić. Zaklinał się tylko na plakaty zespołów heavy metalowych przylepione tam na ścianach przylepcami aptecznymi, że się poprawi i wyrośnie na dorodnego obywatela. Wiedział, jak ugłaskać matkę, bo nawet mu do szkoły puszkę prażonego ziarna dała. Pomimo że został dziś w nocy ojcem sabatu, nadal chodzić musiał na nudne zajęcia do szkoły, co wielce uwierało, było jak przemożnie kanciasty migdał, który utknął między fałdami mózgowia. W szkole uczniowie początkowo mijali go szerokim łukiem, ponieważ wyczuwali, że od kolegi bije obca aura, z dnia na dzień jakby struktura energetyczna Ryszarda przetransformowała się. Tak naprawdę skrystalizowały się na nim drobinki Szatana. Po dwóch lekcjach przywykli do nowego oblicza kolegi, otoczyli go, przywitali się piąstkami jak stare dobre ziomale i już niemal natychmiast umówili na cięcie się żyletkami. Ryszard bardzo się cieszył, że wciąga kolegów w swoje toksyczne zainteresowania. Po szkole poszli zatem do niego, ekwipując się po drodze w marihuanę w myśl zasady, że dzień bez zioła, to dzień gówniany. Weszli do Ryszarda. – Mamo, tato, przyprowadziłem kolegów i będziemy się ciąć. Mam gdzieś, co o tym sądzicie – krzyknął z przedpokoju. Kolega wchodzący za Ryszardem zestrofował się. Zatrzymał go ręką. – Stary, nie ma opcji. Nie wiedzieliśmy, że chcesz nas wykorzystać, aby walczyć z uciskami rodzicielskimi. To w ogóle nie jest kumplowskie. Sorry, wyłamujemy się z tego gówna. Opuścili domostwo kolegi, nawet nie zostawili dla niego działki zioła. Dziwne, dla Ryszarda to było bardzo kumplowskie, może w sumie jeszcze za mało się znali po prostu. Spuścił nos na kwintę, lecz powitała go wysoko uniesiona broda ojca w salonie przy stole. Obiadowali z wiedźmami i toczyli ożywiony, przepełniony kindersztubą dyskurs. – Synu, dlaczego nic nie mówisz, że zostałeś ojcem sabatu!. Chłopak dziwował się co nie miara. – Nie przeszkadza ci to? Myślałem, że nie akceptujesz moich satanistycznych zapędów. – Oj, no nie bardzo to fajne i społeczne, ale… w twoim wieku zająć takie stanowisko, to dla ojca powód do dumy. Karierka się rozkręca, co, Ryszardzik? Zjedli omlety z wiórami migdałowymi polane syropem glukozowo-fruktozowym, czyli toksyczne danie, którym raczono Ryszarda w chwilach wyjątkowych. Chłopak chciał podczas posiłku ugrać u rodziców brak przymusu „chodzenia do budy”, ale nie przeszło. U siebie w pokoju dostrzegł na brudnym oknie jeszcze jedną wiadomość od Szatana: „Brawo, synu”. Było także post scrptium, iż okno może być już umyte, a nawet powinno, bo jutro do Ryszarda wpadnie znamienity gość. Tej nocy Ryszard z wiedźmami również odprawiali czarnomagiczne rytuały. Samice wyły jak zarzynane, gdy mieszały swą krew z żółtkami jajek, sprasowanymi orzechami oraz wymiocinami kukułki. Ojciec sabatu zaś klęczał, bił pokłony diabelnikom wszelakim i wymrukiwał łacińskie litanie, bulgocząc jak głodna wydra na kacu. Rodzice nawet nie zapukali do pokoju – nie zbudził ich cały ten dziki rwetes, ponieważ spali przemożnie głęboko, ukojeni myślą, że wreszcie synek wyszedł na prostą. Pogodzili się zatem, że mają satanistę pod dachem, bo ważne, że kariera kiełkowała. – Tak trzymaj, synu! – Ojciec klepnął rano Ryszarda po plecach – Właściwie to nie jestem twoim synem. Szatan pochwalił mnie „Brawo, synu” po tym, jak wbiłem trzpień w martwego jelenia, wyklułem z jajecznej aglomeracji wiedźmy i stałem się ich Wielebnym. – Oj, bo to się tak tylko mówi. Ryszard jednak wiedział, że jest synem Szatana. W szkole kumple nie odzywali się do niego, obrażeni, że chciał ich wykorzystać do rebelii przeciw rodzicom, jednak szybko się pogodzili, gdy Ryszard buchnął z palca ogniem. Palec ten jakby sczezł czy zgnił, więc polonistka odesłała chłopaka do pielęgniarki, gdzie szatańską siłą perswazji ugrał zwolnienie ze szkoły do końca tygodnia. Zapragnął, aby odebrały go wiedźmy, ponieważ chciał lansować się laskami przed kumplami. Przyfrunęły we dwie na mopie, bo w domu Ryszarda nie uwidzisz miotły. Wsiadł na trzeciego i przemoczył sobie tyłek na mokrym włosiu mopa. Tedy w domu trochę nie w humorku, groszek zjadł niechętnie i już marzył tylko, aby umrzeć albo przynajmniej odpakować nowy zestaw żyletek. Wiedźmy zaczęły uczyć swego Ojca, jak ustawiać tarota, ale Ryszard zupełnie tego nie kminił, więc przestawili się na tradycyjne karty i grali w Rozbieranego. Po paru rundkach, gdy jeszcze jakaś większa nagość nie panowała, do pokoju Wielebnego ktoś zapukał delikatnie i subtelnie, a więc musiał być to osobnik o przemożnej charyzmie. Do pieczary Emo zaszedł sam Szatan we własnej osobie. Ryszard nie mógł się pomylić – każdy satanista wie, że w obecności Pana Ciemności włoski stają dęba jak naelektryzowane. Jezu, pomyślał Ryszard, jaki elegant! Szatan skarcił go za użycie imienia Pana Boga nadaremno. Wyjaśnił, że można go używać tylko w celach propagandowych, ewentualnie przy przeklinaniu Jedynego. Istotnie odznaczał się eleganckością: czerwona niezapinana marynarka oraz czarne dopasowane pantalony, lecz nie tak jak homo miałby dopasowane. W prawicy dzierżył oczywiście pałkę mocy. Była to potężna krótka laska, która mogła się wydłużać, by wspierać krok, mogła stawać dęba, gdy tylko zapragnął, i ciskać niemożebnie mocne uroki, czy też po prostu zwisać luźno w ręce i wyglądać jak niegroźny poniekąd patyk. Pierwsze lody przełamali, tocząc pogodną rozmowę o życiu rozpłodowym borsuczyc. Potem Ojciec Sabatu pokazał Panu Piekła swój kołonotes i zaprezentował mu uwagi techniczne usprawniające rytuały. Szatan tak miło się czuł u Ryszarda, że nawet pokazał mu w zamian, jak z oczu modliszki można czarnomagicznie stworzyć diamenty. Zapowiedział, że zabawi w tym domostwie parę dni, właściwie do pełni, kiedy w eterze kumuluje się najwięcej energii, a więc i da się przeprowadzać najpotężniejsze rytuały czy sakramenty. Ryszardowi aż kołonotes wyślizgnął się z dłoni – zapalił się na myśl o czarowaniu ramię w ramię z Panem Mroku. Zapalił się chłopak dosłownie, jednak wiedźmy szybko zgasiły go kocami. Dni do pełni Ryszard wykreślał czarnym oczywiście flamastrem w swym kalendarzu osobistym. Następnego ranka jednak Szatan zbiesił się z deka, ponieważ Ryszard nastąpił mu na stopę, gdy wspólnie szczotkowali zęby przed lustrem. Co śmieszne chłopak uczynił to naumyślnie, aby spoufalić się z Panem Mroku, jednak temu taki stopień zażyłości nie spodobał się. Wywołało to kompensującą falę zachcianek. Pan Piekła wyczarował sobie krowi dzwonek i wzywał nim Ryszarda. Najpierw chciał napić się kawy i aby wsunięto mu na stopy bambosze. Potem młodzian miał rozmasować mu barki, następnie przystrzyc niesforne loki, aż w końcu po spreparowaniu mu wanny do błogiej kąpieli z olejkami Szatan wybaczył podwładnemu. Moczył się właśnie z ogórkami na oczach, a Ryszard wypierdział z butli resztki balsamu w mętną wodę spowijającą ciało Pana Mroku. – Ryszardzie, wybacz, że mówię ci to nagi i z ogórkami na oczach, ale jesteś Antychrystem – rzekł wypieszczony olejami Szatan. Ryszard parsknął śmiechem. – Nie rozumiem. – Twój tatuaż – z trzema szóstkami na przedramieniu. Masz go od urodzenia, prawda? Musisz wiedzieć, że jesteś zrodzony do wielkich rzeczy, naznaczyli cię prenatalnie w jamach piekielnych. Mordę chłopaka wykrzywił grymas niezadowolenia. – Nie chcę być antychrystem! – Aż tupnął nogą z boku. – Chcę być wicedyrektorem piekła! – No to, to już jest chciejstwo – Szatan ganił. – bardzo dobrze, popieram chciwość, jednak w pewnych granicach. Nie można nie chcieć być Antychrystem, Ryszardzie, nim się jest albo nie. Doceń to, nawet nie wiesz, ile nastolatków o tym marzy… – E tam, co to za ubaw… Antychryst staje na podium, tylko kiedy doprowadza do upadku świata, a potem o tobie zapominają, a wicedyrektor piekła? To stała posadka, szacunek i uznanie współpracowników oraz nieustanna ciągłość tychże. – Chciejstwo, Ryszardzie, donikąd cię nie zaprowadzi. Ale brawo, popieram chciwość. Ranek nie nazbyt udany więc dla Emo-chłopca, toteż grymaszenie nad owsianką odbywało się srogie. Przy stole, gdy jedli, ojciec spoglądał nieufnym okiem na gościa. – I pan jest.. – Panem Piekła, tak – dokończył nazbyt szybko, by zaliczyć to do spontanicznej uprzejmostki. – Ile zarabia… taki wicedyrektor piekła? – zainteresował się ojciec. Szatan tylko pokręcił głową, ile można. Po posiłku jako że Ryszard urlopował od szkoły przez wzgląd na sczeźnięcie onegdajsze palca mieli mnóstwo czasu, zatem spożytkowali go na poprawiający perystaltykę jelit spacer. Zaszli do lasu, chyżym krokiem, więc aż czuli, jak w jamie brzusznej masują im się jelita, a krok Szatana wspierała wydłużona obecnie pałka mocy. Pośród drzew natknęli się na dziwną czaszkę, wielka jak słoniowa głowa, z miejsca ust spływało mrowie skostniałych macek. – Wygląda jak mikroskopijna czaszka Cthulhu – rzekł Ryszard. Szatan smagnął pałką mocy, by prysnąć w strukturę kostną snopem iskier. Osobliwa czaszka jęła porastać mięsem, uniosła się nad ziemie, a macki uruchomiły. Nadał jej żywą, mięsną formę, a ta, lewitując, nieustannie badała mackami powietrze, jak owad, który rozpatruje sensorycznie świat. Zaczęły się przeróżne śmieszki z mięsnego ożywieńca i stanęło na tym, że dla jaj przetransportują ową czaszkę do pobliskiej groty i będą w jej macki wrzucać niewiernych mocom ciemności głupców, aby te zgniatały ich przez bezkres czasu. Szatan nałożył dodatkowo na grotę magiczną membranę, która odcinała ją od przepływu czasu, tak by „naprawdę” grzesznik cierpiał tam bóle i spazmy przez wieczność. Gdy już zaaferowanie oziębło, a śmiech ustał, Pan Ciemności ucałował swą pałkę, kontent z jej pożytku, i powoli zawrócili nazad. Ryszard był pod wrażeniem – rzeczywiście pałka mogła wspierać krok, ciskać potężne uroki oraz, tak jak właśnie teraz, zwisać niegroźnie przy nodze. Pod wieczór Ryszard z wiedźmami postanowili rozerwać Szatana, gdyż wyraźnie dłużyło mu się oczekiwanie na pełnię, co poznali po pląsających oczach. Zagrali w pokera rozbieranego, a Pan Piekła miał to kręcić kamerką. Początkowo nie chciał, ale powiedzieli, że może wrzucić materiał na Dark Weba i dorobić sobie. Ojciec przyniósł im przekąski, przymknął oko na wszędobylską oraz namnażającą się goliznę. Zdusił też w sobie niepokój w związku z osobliwym zapachem siarki oraz śmierci, a także spostrzeżeniem, że meble syna jakby zbutwiały. Tak właśnie na otoczenie oddziaływały moce piekielne. Szatan szybko się znudził kręceniem i chciał już się kłaść, zawsze cierpiał na humorki, gdy Wenus była w koniunkcji z Jowiszem. Trochę nabrał wigoru dopiero, gdy przekąsił swojego batona z siarki. Akurat podładował się na dobre sny nocne. W kolejnych dniach oczekiwania na apogeum energetyczne Ryszard starał się wciągnąć Szatana w zabawy z żyletkami, ale Pan Piekła wolał rzucać brzytewkami w plakat z Justinem Bieberem, niż się ciąć. Często poruszali temat życia rozpłodowego borsuczyc, ale de facto nie zawiadowała nimi kindersztuba, co raczej żywa pasja, jak również prawdziwe, niczym nieskalane wnikliwość oraz szacunek w stosunku do porodu oraz położnictwa. Chłopak próbował parę razy wyperswadować, że lepiej by się sprawował jako wicedyrektor piekła niż Antychryst, lecz Szatan zawsze ucinał temat w zarodku. Aby się rozerwać, zesłali na szkołę Ryszardę plagę mononukleozy. Sięgali również po ezoteryczne aktywności, zaczadzali się kadzidełkami, magnetyzowali powłoki duchowe kryształami czy też wąchali dziwne substancje. Nareszcie po prawie dwóch tygodniach nastała pełnia. Jasny balon satelitarny wisiał nad globem ziemskim, racząc go niespożytymi podmuchami wirującej energii. Wyborna okazja do przeprowadzania wysokoenergetycznych rytuałów. W pokoju Ryszarda postawili zbiornik metalowy wielki jak bala kąpielowa i wypełnili go zdychającymi owadami. Wszystkie trwały na granicy życia i śmierci, otumanione urokami Szatana podrygiwały w konwulsjach diabelnych. Tworzyły sobą istny basen padaki. Ryszard postrzegał owady jako medium transmisyjne dla niepowstrzymanych przedśmiertnych fal mroku. Fascynował się takimi smaczkami co niemiara, zaś duchota nocy przyklejała mu grzywkę niemożebnie mocno do czoła – jeszcze nigdy nie czuł się takim wartościowym Emo jak w tej chwili. Szatan wsypał do basenu padaki mąkę pszeniczną i wymieszał ją z owadzią martwicą przy pomocy nietuzinkowego mieszadła owiniętego włoskami spod słoniowych warg. Dalej mieszał, co sześć obfitych mieszań zmieniając z prawa na lewo i z lewa na prawo, a w tym czasie Ryszard dosypał spopielony udziec dzika oraz sproszkowane pancerzyki chitynowe domieszkowane kurkumą. Chitynowy proszek wszedł w potężne reakcje z chityną na żywych jeszcze owadach, buchnęły ognie, mąka groźnie warczała, pryskała białymi pióropuszami dymu na wszystkie strony. – Teraz dodaj batony z siarki – polecił zajęty mieszaniem Szatan, jak tylko mąka przestała się miotać. Ryszard usłużnie wykonał, uprzednio starannie odwijając z papierków. Wreszcie pozostał do dodania ostatni składnik. Obserwujące tylko dotąd wiedźmy wyrwały loczek Szatana piekielną pęsetą moczoną w płynnej siarce. Jak tylko wiedźma ustawiła pęsetę bezpośrednio nad basenem padaki, wszystko tam zawrzało, zagotowało się, a przestrzeń naokoło jęła dziwnie się zaginać. Piekielnica rozluźniła chwyt na pęsecie i loczek Szatana pofrunął do mieszanki. Gdy tylko zetknął się z pozostałymi składnikami nie stało się zupełnie nic oczojebnego, po prostu szatańska moc czarnomagicznie posklejała ze sobą resztę ingredientów. Wszystek materii scalił się w jasnoczerwoną świecącą jednorodną substancję, zawartość padaki upłynniła się do plazmatycznej formy. Kiedy na moment przed procesem scalania owady zastygły w bezruchu, Ryszard uczuł, jakby ktoś wyjął mu z rdzenia kręgowego dokuczającą szpilę. Poczuł się wyzwolony. Jednak zaraz po tym uczuł się stłamszony, bowiem Szatan rzekł mu, że ma wejść do bali, skąpać się w płynie plazmatycznym i zaakceptować szept piekła, gdyż ten umocni w Ryszardzie czarci fundament, na którym wykiełkuje przyszłość Antychrysta. Chłopaka zaskoczył dynamizm ścieżki rozwojowej w kręgach piekielnych, spodziewał się raczej, że podczas tego rytuału wezwą kohortę demonów, by obalić choćby szkoły. Że stanie się coś oczojebnego. Taki nudny plot twist dosłownie zgwałcił mózg Ryszarda i temporalnie ogołocił z wiary w szatańskość mocy Szatana. Szatan oczywiście czytał w myślał, więc wkurwił się niemożebnie, bo tyle się napocili, aby stworzyć basen padaki. – Nie bądź gówniarzem, zaakceptuj szept piekła. – Nie, nie wejdę tam. Pan Piekła porzucił temporalnie nietuzinkowe mieszadło, zaczęły się przepychanki. – Wejdziesz! – Nie wejdę! Wreszcie Szatan siłą wepchnął ojca sabatu do basenu padaki. Chłopak walnął o plazmę, rzygi piekła plusnęły aż w sufit. Ryszard moczył się w swoistej lawie i bił pięściami o taflę, a naokoło jęły się wzmagać mroczne, cichutkie szepty, czekające na przyzwolenie, aby mogły scalić się z jestestwem nastolatka. – Nie chcę być Antychrystem! Nie chcę być! – Bił pięściami. – Chcę być wicedyrektorem piekła! Jeszcze w całej historii świata podziemnego Szatan nie ujrzał bardziej stanowczego i jednocześnie bardziej żałosnego odtrącenia Intencji Piekła. Szept obumarł, a plazma jak za machnięciem diabelskiego drąga przemieniła się w najzwyklejszą wodę. – Jesteś z siebie dumny? Teraz będziemy musieli czekać do kolejnej pełni – skarcił chłopaka. – Mam to gdzieś, nie chcę być Antychrystem! Cały ten rytuał to było gówno! Tę wodę to teraz możemy zmienić w wino, o, to by było coś! A nie jakieś „szepty piekła”. Nie chcę być Antychrystem! Szatan pochylił łeb, wyrosły mu z czaszki rogi, a hardaszczy minas dopraszał o mord. To było bardzo, bardzo nieuprzejme – Ryszard śmiał insynuować, że Hebrajczyk robił fajniejsze sztuczki. – Wiesz co… i chyba jednak nie będziesz. Ryszard został solennie ukarany. Szatan wtrącił go do piekła, konkretnie do groty, w której ulokowali wielką czaszkę z mackami. Ryszard już po kres wieczności miał cierpieć katusze, zgniatany przez potężne macki. Jednak dla Ryszarda to było jak niebo, ponieważ był masochistą. Wiedźmy z kolei pozmieniał w borsuczyce, które nieustannie przeżywają bóle porodowe. Za karę, że nijak nie potrafiły wpłynąć na nastolatka. Szatan zabrał ze sobą kołonotes z notatkami rytualnymi chłopaka, bo to jedyne, co Ryszard wartościowego po sobie zostawił. Wrócił w czeluście piekła, by oczekiwać narodzin kolejnego wybrańca. Kolegom ze szkoły Ryszarda przyśniło się objawienie i nakazało zanieść i zapalić znicze pod grotą w środku lasu, gdzie cierpiało Emo. Pomimo mononukleozy zerwali się, jeszcze gdy świat trwał w bladaczce i oddali hołd koledze, przyzwani jego charyzmą piekielnika. Czynili to aż do końca życia w dzień po każdej pełni. Ryszard zatem jednocześnie trafił i do piekła, i do nieba i jeszcze posiadł grono fanów wyznawców. Niesamowity masochista, Emo-karierowicz, hobbystyczny satanista.1 punkt
-
Los Póki co nieweryfikowalny od strony technicznej ciąg przyczynowo skutkowy mający wpływ na wszystko co istotne i nieistotne. Ciężko zdefiniować, czy los jest: -Abstrakcyjną siłą -Wolą istoty wyższe -Naturalną koleją rzeczy (coś jak determinizm przyczynowy) -Wielką loterią poprzez rzeczywiście przypadkowe zmiany na poziomie kwantowym. Jak losu byśmy nie nazwali, istnieje i w jakiś sposób determinuje nasze życia. "Wolność"1 punkt
-
1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne