Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

6,5 tysiąca zachodów


Agness

Rekomendowane odpowiedzi



żadnego zachodu słońca
nie pamiętam

wszystkie
widziane z tarasu
i z okna na piętrze
i z pomostu
gdy w dłoni dłoń
a w głowie przedwieczorne
tchnienie jezior
pogubiły krawędzie by
zabłysnąć w pamięci
tylko barwą

czerwonozłote przeczucie
że nieunikniona jest noc
a świt nadejdzie

na pewno
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



a ja myślałem, że to o zachód słońca chodziło...

co do reszty zgadzam sie z oyeyem, trochę to chaotyczne... i takie w sumie "blade" -trudno uznać za ciekawą puentę słowa:
"świt nadejdzie
na pewno "
obrazek ładny(całkiem ładny - tzreba przyznać), ale zostanie w pamięci na zaldwie kilka chwil
pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam Pani Agnes,

pomimo, że lubię takie smęcenia - podzielam w części zastrzeżenia komentarzy.
Ostatni wers jako wtórna pointa chyba zbędny (świt nadejdzie!).
Gdyby dać odstęp przed
"pogubiły krawędzie by"
- widomo by było, że o zachody idzie. (nb. to "by" na końcu eksponuje się w jakim celu?).
Ja widzę logikę opartą na emocji - odczytuję tę konstrukcję.
Jasne, że moża coś pousuwać (np. "a" w głowie), ale po co?
Jest refleksja, jest zapis liryczny chwili - że wprost (wizualnie)? To nie musi być wada.
Brak mi jednak w tym wszystkim jakiegoś błysku - niespodzianki.
Tyle.

pzdr. bezet

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dział jest jak najbardziej "ten co trzeba", bo słowa krytyki znieść potrafię i nie zamierzam publikować wierszy tam, gdzie prosi się o łagodność i wyrozumiałość.

Nie będę też tłumaczyć się z całej treści. Czy przeczucie, bo się nie pamięta, czy że zachód... Pamiętanie o tym, że jakieś zachody słońca się widziało, siedząc tu lub gdzie indziej, nie wyklucza faktu, że nie jest się w stanie przywołać w wyobraźni nieba. "więc jednak podmiot liryczny coś pamięta". Fakt. Ważne jednak - co.

Dziękuję wszystkim za komentarze.
pozdrawiam
:)

Agnieszka
[sub]Tekst był edytowany przez Agness dnia 28-05-2004 15:27.[/sub]


[sub]Tekst był edytowany przez Agness dnia 28-05-2004 15:38.[/sub]

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ależ ja nie twierdzę, że jest on adekwatny i nie pretenduję do miana "zaawansowanego poety". Nie chcę być traktowana "tolerancyjnie", a właśnie tak należy podchodzić do wierszy publikowanych w dziale dla początkujących. Tak się przy tym składa, że nie ma pan wpływu na to, gdzie mój wiersz się znajdzie i będzie się pan z tym musiał niestety pogodzić.

pozdrawiam

A.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Karb udała Rada. Bobu, bo wisi Bob! O, bis! I w obu Boba dar, a ładu brak.    
    • Czy myślisz że ciebie prowadzę? Szanuję od zawsze twą wolę. Wybierasz kierunki wydarzeń, zaliczasz wykroty z mozołem.   A drodze wygodnej i gładkiej, takowej przenigdy nie ufaj. Lecz pozwój, by Bóg twój od teraz, prowadził i nie dał ci upaść. :)  
    • Dokąd prowadzisz mnie drogo, zanim spod nóg się usuniesz? czy w wiekiem będziesz mi bliższą, abym cię mogła zrozumieć? Ile masz w sobie zakrętów, za którym już cisza głucha? Czy mogę z jasnym spojrzeniem, bardziej niż sobie zaufać?  
    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...