Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

''Słońce, które robi, że jest ciągle lato''


Rekomendowane odpowiedzi

 

*~```````````````````````````````````````````````````````~*

 

Siedmioletni chłopiec, zabawnie hasa w przydomowym ogródku. To tam pobiega, to tu podskoczy, lub na ławkę siada i nogami majta, by czerpać z tego radość. Jest bardzo wesołym dzieckiem, chyba najbardziej w całym miasteczku. Wszyscy go tutaj lubią, bo wygadany jak na swój wiek i bardzo rezolutny. Najbardziej lubi huśtawkę, którą matka zawiesiła specjalnie dla niego. Wiedziała o jego marzeniu. Zawsze taką chciał. Teraz obserwuje go z okna, mając wielką miłość w sercu, dla swej pociechy. Kocha to dziecko najbardziej na świecie. Widzi, że podbiega do huśtawki, stojącej przy wielkim rozłożystym krzaku. No gdzie by indziej mógł tak szybko biec? Tylko tam, do tego, za czym najbardziej przepada. Usadawia się na siodełku i zaczyna huśtanie. Ma w tym wprawę. Za chwilę jest rozbujały na dobre.

 

Nie widzi go cały czas, bo krzak zasłania. Pojawia się i znika. Patrzy jak urzeczona. To nawet zabawne. Wie, że zniknie, lecz za chwileczkę wróci. Tak go bardzo kocha. Specjalnie kupiła zieloną, bo to jego ulubiony kolor. Cieszył się i skakał z radości, jak taka mała małpka. Aż jej ciepło na sercu, od tej miłości, którą obdarzyła swoje dziecko. Nagle z rozmyślań, wyrywa ją pewne...zakłócenie obrazu. W pierwszej chwili nie dociera do niej, co się stało. Niby wszystko tak samo… a jednak nie. Huśtawka zza krzaka wraca, ale pusta.

 

Matka jest przerażona. Na pewno spadł, poobijał swoje ciało i teraz leży, nie wiedząc, co robić. Huśtał się bardzo wysoko, jak na takie małe dziecko.

 

Nie miała w sobie lęku. Nigdy nie było żadnego wypadku. Wiedział jak to robić. Nie chciał, żeby przy nim stała. Pragnął być samodzielnym. A przecież ma dopiero siedem lat.

 

Powinnam tam stać. Ale czy mogłabym akurat coś zaradzić, gdyby zaczął spadać. Raczej wątpliwe. Tak czy siak, to moja wina. Nikogo innego.

 

Takie myśli w jej głowie nie dają spokoju, kiedy biegnie zobaczyć, co się stało. Na pewno leży i potrzebuje pomocy. Tylko nic nie słyszę. Żadnego płaczu, wołania, czegokolwiek. Tylko nie to! Czyżby...nie, to niemożliwe. To nie może dotyczyć mojego dziecka. Nie przeżyję tego.

 

Za krzakiem go nie ma. Nigdzie wkoło, też. Jakby się pod ziemię zapadł. Szuka go na całym ogródku. Może spadł na tyle szczęśliwie, że po prostu wstał i gdzieś sobie poszedł. Lecz nie może go znaleźć. Woła jego imię. Wciąż i wciąż. Oczy ma pełne łez. Mało co widzi. Wszystko jest zamazane, rozmazane i takie nie ważne. Tylko miłość do jej synka trwa w przekonaniu, że jednak wszystko będzie dobrze.

 

No to zaczynam z tym huśtaniem – myśli sobie chłopczyk. - Obserwuje mnie z okna, to będzie się cieszyć, że tak wysoko umiem. Jestem wyżej i wyżej. Wiem, że trzeba nogami machać, żeby huśtaniu pomóc. Tylko ten krzak, mamę co chwila zasłania. Ale ją widzę. Pojawia się i znika. Wiem, że tam jest i mnie kocha: całym swoim sercem. Teraz właśnie najbardziej to odczuwam. Jestem jeszcze wyżej. Jakie to cudowne. Sam już nie wiem, czy to świat się kołysze, czy ja. Mam nadzieję, że nie spadnę. Mamie byłoby przykro, gdyby coś mi się stało. Znowu ją na moment widzę. Jest taka szczęśliwa i uśmiechnięta, jak ja teraz. Kupiła ją specjalnie dla mnie. No nic, muszę kończyć z tym bujaniem. Woła mnie na obiad. Ostatni raz polecę pod niebo.

 

Ojej, co się dzieję. Chyba spadam...tylko gdzie? Nie ma ogródka. To znaczy jest...ale jakoś inaczej. Wszystko się zamazuje. Zaczynam w kółko wirować, chociaż nie odczuwam strachu. To dziwne, bo przecież powinienem się bać.

 

Leżę na trawie. Nie wiem gdzie jestem. Ogródek niby podobny, ale nie taki sam. A poza tym słoneczna pogoda. Nie tak pochmurno i deszczowo, jak w naszym. Słyszę szelest za sobą. Spoglądam za siebie. Widzę małą dziewczynkę. Odzywa się do mnie:

 

– Wiesz gdzie jesteś?

– Nie wiem. Co się stało?

– Jesteś w świecie równoległym.

– Równoległym? A co to jest?

– Świat podobny do twojego, tylko trochę inny.

– To fajnie...ale moja mama…mogę ją stąd zobaczyć?

– Ty akurat możesz. Ale tylko zobaczyć. Spójrz przez tą dziwną dziurę.

 

Widzę swoją mamę. Biega po ogródku i płacze. Coś ciągle woła, ale nie wiem: co. Na pewno moje imię. Jest tak blisko, a nie mogę jej dotknąć. Przytulić się do niej.

 

– Chcę tam wejść. Jak możesz mnie tu trzymać?

– Nie trzymam cię, ale nie możesz. Jeszcze nie teraz. To tak jakbyś oglądał film. Ona nie widzi naszego świata.

– Ale się o mnie martwi, a ja o nią. Chcę do niej wrócić. Nie widzisz?

– Widzę. Poczekaj trochę, to wejdziesz.

– Na co mam czekać?

– Masz szczęście. Ja takiego nie miałam. Nie jest mi tu źle, ale powrót niemożliwy.

– Szczęście? Co ty za głupoty mówisz?

– Jak na siedmiolatka, to jesteś wygadany.

– No to mów, dlaczego jestem wyjątkowy?

– Twoja mama, w chwili twojego zniknięcia, bardzo cię kochała. Właśnie w tych sekundach, chyba najbardziej. To uczucie nieustannie przenika do tego świata. Jak przeniknie całe, to wrócisz.

– Kiedy to nastąpi?

– Niebawem...aha... mam prezent dla ciebie: Żółtą Kulkę.

– Po co mi ona? Mam podobne.

– Ma w sobie pewną: moc.

– To co innego. Dawaj.

– Nie chcesz wiedzieć, jaka to moc?

– Pewnie, że chcę.

– Jak ją weźmiesz do ręki i chwilę potrzymasz, nie mając w sobie złości dla innych ludzi… to słońce zaświeci. Nawet, gdyby akurat padało i było pochmurno. Nawet burza zniknie.

– Naprawdę? To super.

– Ale to działa tylko bezpośrednio nad tobą. Nie wiem dokładnie, jaki ma zasięg.

– Nie ważne. Dzięki.

– Jest jeszcze coś. Ty musisz ją trzymać. W innej dłoni nie zadziała.

– A jak długo będzie działać?

– Nie wiem. Za chwilę wrócisz do ogrodu. Matka nadal będzie patrzyła w oknie, a ty się będziesz huśtać.

– Nie rozumiem.

– Mnie też to trudno pojąć. Wiem tylko, że z czasem, to mi wyjaśnią.

– Kto?

– Też nie wiem. Uważaj! Wracasz. Nie zgub kulki, którą ci dałam.

 

Ale on ma wprawę w tym huśtaniu – myśli mama. – Buja się i buja szczęśliwie. Niepotrzebnie tak się lękam. Muszę go wreszcie zawołać, żeby przyszedł na obiad.

 

Nagle znowu jestem na huśtawce. Jakby mojego zniknięcia, wcale nie było. Ściskam w ręce Żółtą Kulkę. Jest piękna, słoneczna pogoda. A wszędzie wokół pada deszcz. Będę musiał sprawić, żeby gdzie indziej, też ludzie mieli taką ładną. Jeżeli oczywiście wyrażą takie życzenie.

Mama się na pewno zdziwi, jak jej powiem, że mam w ręce takie małe Słońce, które robi, że jest ciągle lato.

 
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...