Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

PRZYJACIÓŁKI

Pod koniec studiów zaprzyjaźniłam się z Zuzanną. Stało się tak, być może, bo obie byłyśmy trochę do siebie podobne. Ona, co prawda, bardziej ode mnie utalentowana, ale za to niedoświadczona i naiwna, a w pewnych sprawach, (dotyczących chłopców), zupełnie jak małe dziecko. Przesiadywałyśmy na korytarzu, chodziłyśmy do stołówki i na te wszystkie imprezy, na które chodzić we dwie było o wiele raźniej. Nie musiała mi nawet mówić, że kocha tego pięknego Kota. Wiedziałam, że kocha go beznadziejnie i całkowicie bezsensownie. I głupio, bo Kot w tym czasie nie rozstawał się z jednym takim, chudym chłopakiem o niezdrowej cerze, wyglądającym trochę tak, jak gdyby stale był przemarznięty. Niektórzy mówili o nich, że są nierozłączni. Wydajemi sie, że to jedynie plotki.
Wiedziałam o uczuciach Zuzanny. Wiedział o nich również sam Kot - obiekt miłości. Chociaż ona, trzeba przyznać, była dyskretna. Ani mu się nie narzucała, ani w jakiś specjalny sposób nie usiłowała zwrócić na siebie jego uwagi. Może z obawy odrzucenia, a może z nieśmiałości? Tylko że on, chyba, nie był nią zainteresowany i to wcale nie z powodu tamtego z ziemistą twarzą. Chyba coś zaszło pomiędzy nimi, co jej musiało wydawać się bardzo ważne, ale dla niego, myślę, było bez znaczenia. Może dotknięcie, może słowa? Może ją objął nagle przechodząc ciasnym korytarzem? A może ona mu wyznała desperacko miłość? Nie wiem.
Bo ja nie rozumiałam zauroczenia tym facetem pomimo jego urody. Dla mnie był jednym z ostatnich, którzy mogliby mnie pociągać.

Był początek czerwca i piękna pogoda. W pracowni na ASP ktoś wpadł na pomysł, żeby w niedzielę u mnie, na wsi, urządzić taki ni to piknik, ni to prywatkę. Co prawda, mieszkałam z Mamą, w wynajętym pokoju, ale miałam do dyspozycji dziki ogród, a za ogrodem nieograniczoną przestrzeń. Koledzy, ci z którymi się przyjaźniłam (jeśli to można nazwać przyjaźnią), gnieździli się prawie wszyscy w dusznych pokojach, w akademikach, w mieście.
Przyjechali wszyscy razem, tylko tak można było się do mnie dostać. Sami się poumawiali pomiędzy sobą - ja czekałam na nich, przy szosie lubelskiej, na przystanku. Wysiedli z przesadnym, być może, hałasem i okrzykami powitania. Przyjechał Alek, Kryśka z narzeczonym, wysoki Jurek – aktor (było już po sezonie w Esteesie), Kot bez tego swojego satelity, Zuzanna i parę osób jeszcze – kto? Tego już nie pamiętam. Potem do zabawy wciągnęliśmy także bułgarskiego kompozytora, mieszkającego na parterze. Bułgar żył w biedzie i usiłował wkręcić się do radia. Jadał wyłącznie zupy z proszku, (zapach sztucznego barszczu przenikał wszystkie domowe zakamarki), ale okazał się towarzyski. Dołączył do nas wieczorem, bo zaraz po ich przyjeździe, prosto z przystanku, całą gromadkę, ożywioną bardzo, zaprowadziłam na skróty przez las nad rzekę i ulokowałam w zacisznym miejscu koło glinianki, gdzie jak co roku było kąpielisko.

To, co działo się tam, nad rzeką uleciało mi gdzieś z pamięci, ale dzięki temu, że ktoś przywiózł ze sobą aparat fotograficzny, ten upalny dzień znieruchomiał pod postacią kilku szarawych zdjęć. Leżą teraz przede mną. Na jednym z nich jest nas troje. Narzeczony Kryśki zdejmuje spodnie, widocznie ma zamiar popływać, a Kot stoi już w samych slipkach i śmiejąc się patrzy na mnie. Na innym siedzimy wszyscy na miedzy obok pola młodego żyta. Kot rozleniwiony leży tuż za mną zanurzony w trawie, Zuzanna siedzi nieco dalej, w ciemnych okularach i patrzy przed siebie nieruchomo w przestrzeń. Na trzecim zdjęciu wysoki Jurek trzyma mnie w uścisku, a ja się śmiesznie wykrzywiam i usiłuję wyrwać. Tym razem Kot stoi na pierwszym planie – spogląda na nas odwrócony tyłem do obiektywu.

Nie wygląda na to, żeby ta zabawa nad rzeką, to był taki sobie zwyczajny piknik z jedzeniem w koszyku. Wydaje mi się, że wszyscy po pewnym czasie byliśmy okropnie głodni. Moja Mama przygotowała przyjęcie, takie, na jakie nas było stać. Kartofle ze słoniną i kwaśne mleko, świeżutkie, pokryte śmietaną, nastawione osobno dla każdego z gości. Jedni z hałasem, inni lekko zażenowani wchodzili na górę po wąskich, skrzypiących schodach. Rozsadziłam przybyłych dookoła stołu, Mama podała półmisek z kartoflami, a ja każdemu jego naczynie z mlekiem. Potem wszystko działo się błyskawicznie. Minuta, może dwie i nie było już po jedzeniu śladu. Za to u wszystkich zauważyć się dał lekki zawód, jakby niedosyt, jakieś takie niepewne miny i... co robić dalej? Alkohol by się przydał, ale skąd wziąć? Może zresztą ktoś przywiózł ze sobą i wypiliśmy po kieliszku, a teraz chciałoby się więcej? Jedyny sklepik zamknięty, bo niedziela, zresztą w sklepiku i tak pod koniec tygodnia nie ma taniego wina. Ale wino można kupić w sąsiedniej wsi, w gospodzie ludowej, nazwanej przez właściciela, czyli miejscowy gees, Karczmą Napoleona. Po chwili zamieszania zapadło postanowienie, że idziemy wszyscy. A wiec zrobiliśmy zrzutkę i wyruszyliśmy w drogę. (Bułgara jeszcze z nami nie było, dołączył do nas po naszym powrocie, dopiero o zmierzchu).

Szosa lubelska wtedy, to nie ta dzisiejsza, rwąca rzeka, której nie sposób przekroczyć z jednego brzegu na drugi. W tamtych czasach bywała pusta. Szliśmy energicznym, szybkim krokiem, weseli, chociaż nieco spięci, nieco oszołomieni przeczuciem niezwykłych, nie znanych nam jeszcze przeżyć. Zuzanna nie lubiła wysiłku, szła ścieżką rowerową w szpilkach, nie nadążając za nami. A może specjalnie tak się wlokła, żeby znaleźć się w pewnej odległości od nas? Czekała na Kota. Zauważyłam to, ale on, nie wiem nawet, czy się obejrzał. Mało mnie to obeszło, muszę przyznać. Byłam nadmiernie podniecona i zbyt chyba zajęta gośćmi.
Do gospody weszliśmy całą gromadką. Pierwsi stanęli przy bufecie Jurek i narzeczony Krysi i nie mogli dojść do porozumienia: wódka, czy wino? Wreszcie uznali , że wino bardziej się opłaca i po naradzie kupili kilka butelek tego najtańszego. Wymagało to jednak żmudnych obliczeń, dodatkowego grzebania po kieszeniach, a potem trzeba było jeszcze załatwić sprawę z bufetową, żeby wbrew zakazowi umożliwiła wynieść te butelki. Udało się. Stanowiliśmy, jak by nie było, lepsze towarzystwo, światowe, eleganckie. Starzy bywalcy baru, zaciekawieni, trzymali się od nas z szacunkiem w pewnej odległości. Po dokonaniu zakupu byliśmy ogromnie podnieceni i ten radosny nastrój trwałby zapewne przez całą powrotną drogę, gdyby nie to, że stało się coś... takiego, że mam przed oczami to wydarzenie do dziś – jak żywe. Bo każde z nas niosło po butelce... i oto nagle Alek potknął się, wypuścił swoją butelkę z rąk, a ona rozbiła się o asfalt i wino popłynęło zwolna długą, czerwoną strugą. Pierwszym odruchem wszystkich, bez wyjątku, był gniew na Alka, ( ktoś jednak śmiał się histerycznie), potem był żal, a potem już tylko rezygnacja. Trudno. O jedną mniej. Alek zawsze zażenowany do granic możliwości, teraz, po prostu chciałby zniknąć. Szliśmy dalej, mniej jakby rozbawieni i bardziej cisi. Ale to szybko minęło. Zapadło postanowienie, że pozostałą część dnia spędzimy w ogrodzie, w tym jego najbardziej zdziczałym, zarośniętym kącie. Rozłożyliśmy się na trawie z okrzykami zachwytu, bo w zaniedbanym parku dawnego dworu, po drugiej stronie uliczki, śpiewały słowiki. W imieniu swoim i gości zaprosiłam bułgarskiego kompozytora, a on nie przyszedł oczywiście z pustymi rękami. Okazało się, że ma schowaną na wszelki wypadek - a nuż trafi się jakiś gość - butelkę.

W tym okresie wszyscy mieliśmy trochę niezdrowy wygląd, złą cerę szare twarze. To przez tryb życia zapewne i przez te palone przez nas sporty. I Alek tak wyglądał i narzeczony Krysi. Tylko Kot miał cerę gładką, różowo brzoskwiniową i taką kocią, zbyt ładną, chłopięcą twarz. A przy tym był małomówny i stale jakby szyderczo uśmiechnięty. To Jurek zabawiał towarzystwo. Skorzystał z okazji i popisywał się aktorstwem. Ale w miarę jak ubywało wina i jemu rozchodziła się gdzieś publiczność. Każdy robił, co chciał. Na uboczu, pomiędzy krzakami jaśminu, gwarzyło ze sobą towarzystwo leżąc, ot tak sobie, jedni od drugich w pewnej odległości. Kryśka i narzeczony nie trzymali się razem, a Zuzanna, obojętna na pozór, siedziała oparta o pień. Osobno. Piła wino. A potem? Nie wiem. Leżała? Wydaje się, że czekała. Jurek, Alek, ktoś jeszcze... coraz bardziej pijani... szczególnie wtedy, gdy zaczynało się już ściemniać. I w ciągłym ruchu. To z tym, to z tamtą. W rozmowie, w zaczepkach. Ja także... Starałam się być dyskretna. I nie nadmiernie ciekawa tego, co działo się w mroku. Kiedy butelki zostały już opróżnione, leżeliśmy w trawie i gadali sennie, ukryci jedni przed drugimi, przez zapadającą ciemność. Ktoś powiedział, że nie ma Krystyny. Zawieruszył się też gdzieś Bułgar. Może poszedł do siebie? Nie. W jego pokoju go nie było.. Gęsty, młody las czerniał tuż obok, wystarczyło przeskoczyć przez rów. Kot wpadł na pomysł, żeby pójść na poszukiwania. Goście zgodzili się, a jakże i tylko narzeczony Kryśki uparcie milczał. Właściwie nie wiadomo co zrobił, w ciemności wszyscy się gdzieś rozpierzchli. Nie wiem co robił Alek, ani Jurek. Nie wiem, co robiła w tym czasie Zuzanna... Bo ja wyruszyłam do lasu z Kotem. Nie chciałam, ale samo tak jakoś wyszło. Skacząc przez rów złapaliśmy się za ręce i tak już zostało. Po chwili żadne z nas nie pamiętało, o co właściwie chodzi i dlaczego idziemy w tą, a nie w tamtą stronę. Czułam gołym ramieniem szorstkość jego bluzy i to było takie podniecające. Nic żeśmy nie mówili, ani on, ani ja, ale wydaje mi się, że słychać było leciutki chichot, musiał być gdzieś wewnątrz nas, tak jakby nas oboje ogromnie bawiła ta sytuacja. Nie długo to trwało, bo zaczęliśmy się całować – to było oczywiste i rozumiało się samo przez się. Ale stało się bez poczucia bliskości, czy wzajemnej przynależności, raczej miało charakter doświadczenia, badania siebie nawzajem, jak to będzie. Troszeczkę pijana, no powiedzmy podpita, po prostu poddaję się nastrojowi chwili. A to była taka właśnie chwila. Wchodzenia coraz głębiej w las, z wpadaniem na niewidoczne w ciemności drzewa, z potykaniem się o gałęzie... A potem trafił nam się kawałek miękkiego mchu... Ocknęliśmy się (z czego? – ze snu, czy z zapamiętania?) o świcie, nie patrząc nawzajem na nasze twarze. Okazało się, że nie odeszliśmy zbyt daleko. Krystyna i Bułgar byli w ogrodzie przed nami, podobno wrócili, każde osobno, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Reszta towarzystwa spała w trawie w oczekiwaniu na pierwszy, poranny autobus. Zuzanny nie mogłam nigdzie znaleźć, już jej nie było. Jak stąd wyjechała? Jak dostała się do Warszawy? Nie wiem. Bo nie rozmawiałam z nią nigdy więcej..

Opublikowano

och, ktoś taki nie może się nazywać przyjaciółką.

przeczytałam z zaciekawieniem. jedno zdanie jest nie tak, chyba nieumyślnie zrobiła Pani błąd.

"Kiedy butelki zostały już opróżnione, leżeliśmy w trawie i gadali sennie" chyba "gadaliśmy"

podoba mi się ten styl, taki z wyzszej półki. używa Pani kolokwializmów, ale z drugiej strony styl nadal jest wysoki. oby więcej taki opowiadan.

Opublikowano

Pani Marto. Nie mogłam napisać leżeliśmy i gadaliśmy, bo to szeleści i rytm się załamał. Gadali jest całkiem świadome.
Właśnie niedawno przeczytałam - odnośnie Artura Millera, że krótkie opowiadanie powino być poniekąd prozą poetycką i rządzić się jej prawami. Nie lubię werystycznych opowiadań. Za bardzo mi to przypomina mały realizm lat sześdziesiątych.
Tytuł "Przyjaciółki" jest oczywiście ironiczny. Pisząc staram się, żeby nic nigdy nie było jednoznaczne.

  • 2 miesiące temu...
  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @obywatel Głupie może nie, ale trudno nie zgodzić się z tym, że zaaranżowane być może jest, a może napewno...sam nie wiem. Pozdrawiam! :)
    • Mnie proszę nie liczyć. Policzcie sobie nawet psa, kota czy świnkę morską. Ale beze mnie… Że co? Że co się ma wydarzyć? Nie. Nie wydarzy się nic ciekawego tak jak i nie wydarzy się nic na płaskiej i ciągłej linii kardiomonitora podłączonego do sztywnego już nieboszczyka.   I po co ten udawany szloch? Przecież to tylko kawał zimnego mięsa. Za życia kpiarsko-knajpiane docinki, głupoty, a teraz, co? Było minęło. Jedynie, co należy zrobić, to wyłączyć ten nieustanny piskliwy w uszach szum. Ten szum wtłaczanego przez respirator powietrza. Po co płacić wysoki rachunek za prąd? Wyłączyć i już. A jak wyłączyć? Po prostu… Jednym strzałem w skroń.   Dymiący jeszcze rewolwer potoczy się w kąt, gdzieś pod szafę czy regał z książkami. I tyle. Więcej nic… Zabójstwo? Jakie tam zabójstwo. Raczej samobójstwo. Nieistotne z punktu widzenia rozradowanych gówniano-parcianą zabawą mas. Szukać nikt nie będzie. W TV pokazują najnowszy seans telewizji intymnej, najnowszy pokaz mody. Na wybiegu maszerują wieszaki, szczudła i stojaki na kroplówki… Nienaganną aż do wyrzygania rodzinkę upakowaną w najnowszym modelu Infiniti, aby tylko się pokazać: patrzcie na nas! Czy w innym zmotoryzowanym kuble na śmieci. Jadą, diabli wiedzą, gdzie. Może mąż do kochanki a żona do kochanka... I te ich uśmieszki fałszywe, że niby nic. I wszystko jak należy. Jak w podręczniku dla zdewociałych kucht. I leżących na plaży kochanków. Jak Lancaster i Kerr z filmu „Stąd do wieczności”? A gdzie tam. Zwykły ordynarny seks muskularnego kretyna i plastikowej kretynki. I nie ważne, że to plaża Eniwetok. Z zastygłymi śladami nuklearnych testów sprzed lat. Z zasklepionymi otworami w ziemi… Kto o tym teraz pamięta… Jedynie czarno białe stronice starych gazet. Informujące o najnowszych zdobyczach nauki. O nowej bombie kobaltowej hamującej nieskończony rozrost… Kto to pamięta… Spogląda na mnie z wielkiego plakatu uśmiechnięty Ray Charles w czarnych okularach i zębach białych jak śnieg...   A więc mnie już nie liczcie. Idźcie beze mnie. Dokąd.? A dokąd chcecie. Na kolejne pokazy niezrównanych lingwistów i speców od socjologicznych wynurzeń. Na bazgranie kredą po tablicy matematyczno-fizycznych esów-floresów, egipskich hieroglifów dowodzących nowej teorii Wielkiego Wybuchu, którego, jak się okazuje, wcale nie było. A skąd ta śmiała teza? Ano stąd. Kilka dni temu jakiś baran ględził na cały autobus, że był w filharmonii na koncercie z utworami Johanna Straussa. (syna). Ględził do telefonu. A z telefonu odpowiadał mu na głośnomówiącym niejaki Mariusz. I wiedzieliśmy, że dzwonił ktoś do niego z Austrii. I że mówi trochę po niemiecku. I że… - jest bardzo mądry…   Ja wysiadam. Nie. Ja nawet nie wsiadłem do tego statku do gwiazd. Wsiadajcie. Prędzej! Bo już odpala silniki! Ja zostaję na tym padole. Tu mi dobrze. Adieu! Poprzytulam się do tego marynarza z etykiety Tom of Finland. Spogląda na mnie zalotnie, a ja na niego. Pocałuj, kochany. No, pocałuj… Chcesz? No, proszę, weź… - na pamiątkę. Poczuj ten niebiański smak… Inni zdążyli się już przepoczwarzyć w cudowne motyle albo zrzucić z siebie kolejną pajęczą wylinkę. I dalej być… W przytuleniu, w świecidełkach, w gorących uściskach aksamitnego tańca bardzo wielu drżących odnóży… Mnie proszę nie liczyć. Rzekłem.   Przechadzam się po korytarzach pustego domu. Jak ten zdziwaczały książę. Ten dziwoląg w jedwabnych pantalonach, który po wielu latach oczekiwania zszedł niebacznie z zakurzonej półki w lombardzie. Przechadzam się po pokojach pełnych płonących świec. To jest cudowne. To jest niemalże boskie. Aż kapią łzy z oczu okrytych kurzem, pyłem skrą…   Jesteś? Nie. I tam nie. Bo nie. Dobra. Dosyć już tych wygłupów. Nie, to nie. Widzisz? Właśnie dotarłem do mety swojego własnego nieistnienia, w którym moje słowa tak zabawnie brzęczą i stukoczą w otchłani nocy, w tym ogromnie pustym domu. Jak klocki układane przez niedorozwinięte dziecko. Co ono układa? Jakąś wieżę, most, mur… W płomieniach świec migoczące na ścianach cienie. Rozedrgane palce… Za oknem jedynie deszcz…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-03)    
    • @m1234wiedzialem, że nie zrozumiesz, szkoda mojego czasu. Dziękuję za niezrozumienie i pozdrawiam fana.   PS Żarcik etymologiczny od AI       Etymologia słowa "fun" nie jest w pełni jasna, ale prawdopodobnie wywodzi się ze średnioangielskiego, gdzie mogło oznaczać "oszukiwanie" lub "żart" (od XVI wieku). Z czasem znaczenie ewoluowało w kierunku "przyjemności" i "rozrywki", które są obecnie głównymi znaczeniami tego słowa.  Początkowe znaczenie: W XVI wieku angielskie słowo "fun" oznaczało "oszukiwanie" lub "żart". Ewolucja znaczenia: W XVIII wieku jego znaczenie ewoluowało w kierunku "przyjemności" i "rozrywki". Inne teorie: Istnieją spekulacje, że słowo "fun" mogło pochodzić od średnioangielskich słów "fonne" (głupiec) i "fonnen" (jeden oszukuje drugiego). 
    • Po drugiej stronie Cienie upadają    Tak jak my  I nasze łzy    Bo w oceanie nieskończoności  Wciąż topimy się    A potem wracamy  Bez śladu obrażeń    I patrzymy w niebo  Wszyscy pochodzimy z gwiazd 
    • na listopad nie liczę a chciałbym się przeliczyć tym razem
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...