Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

I

To był ostatni raz.
Wiem, zawsze tak mówi. A ja zawsze mu wybaczam. Czy naprawdę tak go kocham? Czy może aż tak się do niego przyzwyczaiłam, że nie mogłabym go opuścić?
Poznałam go, gdy chodziłam do liceum. Był ode mnie starszy o rok. Dobrze pamiętam dzień, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Wydawał się taki inteligentny, wesoły, rozgadany... Sprawiał wrażenie uczciwego i sympatycznego faceta. Od razu zwróciłam na niego uwagę.
Zaprzyjaźniliśmy się. Wprowadził mnie w świat literatury, sztuki, muzyki... Chodziliśmy razem na koncerty, do muzeów, na wystawy malarstwa... Chyba się w nim zakochałam.
Gdy poszłam na studia, on był już na drugim roku. Pracował – był młodszym asystentem w redakcji jakiegoś mało znanego magazynu. Pewnego dnia zaprosił mnie do swojego mieszkania – na kolację. Weszłam do pogrążonego w mroku pomieszczenia i ujrzałam mały stolik, a na nim dwie świece, dwa talerzyki, dwa kieliszki i butelkę wina.
Tymczasem on podszedł do mnie i pocałował mnie w usta. Po czym uklęknął i oświadczył mi się. Pół roku później zostaliśmy małżeństwem. On przeniósł się do większej redakcji, ukończył studia i został dziennikarzem. Ja, dużo później, ukończyłam medycynę. Zaczęłam pracę w wojewódzkim szpitalu.
Mam 26 lat. Nazywam się Natalia.
Właśnie wycieram mokre oczy jedwabną chusteczką.
Po raz trzeci dowiedziałam się o zdradzie mojego męża.
Kupił mi kwiaty, przepraszał, błagał o wybaczenie.
A ja mu wybaczyłam.
I wiem, że za jakiś czas sytuacja się powtórzy.
I nie wiem, czy naprawdę go kocham.
I czy kiedykolwiek go kochałam.
I boję się, że nie dam rady od niego odejść. Rozwód byłby zbyt wielką hańbą dla moich rodziców. Są zagorzałymi katolikami. Jestem ich najstarszą i ulubioną córką. Chlubą rodziny, są ze mnie dumni.
Ale tak naprawdę są dumni z mojej pracy. Z mojego wykształcenia. Z mojego męża. Z naszej miesięcznej pensji. Z naszego samochodu. Z naszego mieszkania.
Ale nie ze mnie.
Żyję w świecie, który jest idealny. Taki właśnie miał być. Czy istnieje świat idealny? Czy gdy świat zaczyna się wydawać idealny tak naprawdę nie jest źródłem naszego cierpienia? Nie istnieje szczęście absolutne. A ja się duszę. Duszę się powietrzem świata, w którym żyję.
Nie ma w moim świecie miejsca dla mnie.

Jest późny wieczór. Marek wrócił z pracy. Przytulił mnie. Powiedział, że mnie kocha.
- Nigdy bym cię nie zostawił, przecież wiesz.
Uśmiecha się, lecz uśmiech nie obejmuje jego oczu. Są zimne. To są oczy racjonalisty. On dobrze wie, że to nie on, lecz ja nigdy bym go nie zostawiła.
Usiadł w fotelu i włączył telewizor. Zaprosił mnie do drugiego fotela. Usiadłam.
Tak wyglądają nasze wieczory. Siedzimy obok siebie, lecz jesteśmy daleko. Daleko od siebie nawzajem. Gdyby spojrzał na nas ktoś trzeci, stwierdziłby, że to idealny obrazek. Mąż i żona. Żona i mąż. Kochają się. Oglądają przecież razem telewizję.
Wstałam. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Źle się czuję – Powiedziałam, trzymając rękę na brzuchu.
Pokiwał głową ze zrozumieniem. Jakoby zrozumienie się w niej znalazło... Pomyślał zapewne, że to kobiece sprawy i tak dalej... Tyle że na nie cierpiałam tydzień temu.
Widocznie niczego nie zauważył. Zbyt zajęty był podziwianiem kształtów swojej sekretarki.
Poszłam do sypialni, przebrałam się w piżamę i położyłam do łóżka.
Przyszła do mnie Atena – moja kochana suczka. Golden retriever – mam ją od dwóch lat.
Jest kimś, dla kogo naprawdę chcę żyć.


Rano zawiózł mnie do pracy.
Zaczął się piątek, ostatni dzień. W weekendy zwykle nie pracuję. Pragnęłam, by weekend się już zaczął; i by ten tydzień wreszcie się skończył, bo od poniedziałku spotykały mnie rzeczy, o których chciałabym zapomnieć.
Pracuję na ostrym dyżurze. Gdy weszłam na oddział w poniedziałek rano dowiedziałam się, że trzeba błyskawicznie zająć się poparzonym mężczyzną, którego przywieźli z wypadku drogowego.
W środę, późnym wieczorem, czekało mnie spotkanie z narkomanem, który został przywieziony w stanie krytycznym. Przedawkował...
W czwartek rano zajęłam się kobietą, która urodziła dziecko w windzie, która się zacięła. Dziecko przeżyło.
Niestety jego matka nie. Straciła zbyt wiele krwi...
Walczyłam o życie narkomana równe pięć minut. Na próżno.
Mężczyzna miał prawie 90 % poparzeń na ciele, przywieziono go praktycznie martwego...
Pragnęłam przeżyć ten dzień, ostatni dzień roboczy, robiąc wszystko co w mojej mocy by uratować ludzkie życie. To znaczy, zawsze robiłam co w mojej mocy... Ale gdy spotykam się ze śmiercią zawsze czuję ogromne poczucie winy, że gdybym zrobiła coś inaczej, ten człowiek by dalej żył...
Ku mojej uldze w ten piątek miałam problemy jedynie z drobnymi zadrapaniami, zakażeniami i paroma złamaniami. Gdy dostrzegłam na zegarku dziewiętnastą godzinę zaczęłam zbierać się do domu. Pożegnałam się z pielęgniarkami i lekarzami. Do zobaczenia w poniedziałek, miłego weekendu... Jak co tydzień.
Mimo dość wczesnej godziny zapadł już zmrok. W końcu był listopad, dni są wtedy takie krótkie... Otuliłam się mocniej brązowym płaszczem, przed podmuchami lotowatego wiatru. Przeskakiwałam kałuże, modliłam się, aby nie zaczął padać deszcz; byłam w szpilkach.
Przeklinając swój dobry gust jeśli chodzi o obuwie, jakoś doszłam do przystanku autobusowego. Okazało się niestety, że mój autobus niedawno odjechał – na kolejny musiałabym czekać ponad pół godziny. Spojrzałam w niebo. Lekko się rozpogadzało, widać było kilka gwiazd. Nie będzie już dziś padać – uczepiłam się tej myśli i skierowałam się w stronę małej uliczki, przez którą wyszłabym na park. Postanowiłam udać się tą drogą i wsłuchać w wieczorne odgłosy ptaków. Na pewno spacerowało tamtędy sporo ludzi – głównie właściciele psów, ale także matki z dziećmi, zakochane pary.
Jakież było moje zdziwienie, gdy przekroczyłam bramkę i idąc główną aleją parkową nie dostrzegłam żywego ducha. Serce podskoczyło mi do gardła. Ale co – zawrócić?? Zawrócić i czekać pół godziny? Nie, to nie w moim stylu – skoro już się na coś zdecydowałam, nie porzucałam tego (przykładem może też być moje małżeństwo...).
Tak więc młoda, jasnowłosa kobieta, ściskająca czarną torebkę pomaszerowała dalej.
Po chwili lekko się uśmiechnęłam – jednak nie byłam tu sama. Zobaczyłam starszą kobietę niosącą siatki z zakupami, mężczyznę w średnim wieku prowadzącego na smyczy dalmatyńczyka oraz wysokiego, chudego młodzieńca. Na tego ostatniego prawie nie zwróciłam uwagi. Do momentu, gdy upadł.
W pierwszej sekundzie stanęłam jak wryta; chłopak zaczął tarzać się po mokrej ziemi, drgając jak osika. Wtedy włączył się u mnie syndrom niesienia pomocy wszystkiemu co się rusza. Ruszyłam do niego biegiem, rzuciłam torebkę gdzieś na bok i odgarnęłam długie włosy za uszy.
W dzieciństwie przynosiłam do swojego pokoju chore zwierzątka – gołąbka ze złamanym skrzydłem, małego, kulejącego kotka czy nawet motylka, który nie mógł wzbić się w powietrze. Najcenniejszą rzeczą dla mnie było... Komuś pomóc. Nic innego nie sprawiało mi takiej radości i... satysfakcji. Czy pomagając komuś można myśleć o sobie...?
Uklęknęłam obok niego. Miał szeroko otwarte oczy, z ust ciekła mu strużka śliny.
Padaczka.
Szybko zdjęłam kurtkę; podłożyłam mu ją delikatnie pod głowę, aby nie uraził jej sobie, uderzając nią o ziemię podczas konwulsji. Drżał na całym ciele – na szczęście wiedziałam, jak postępować.
- Trzeba mu wsadzić coś do buźki!
Obejrzałam się. Stała za mną ta starsza pani z zakupami.
- Nie trzeba – Powiedziałam.
- Mam zadzwonić po karetkę? – Zapytał się mężczyzna z dalmatyńczykiem. Wyjął z kieszeni komórkę. – Potrzebny jest lekarz?
- Jest na miejscu. – Powiedziałam cicho, jakby do siebie samej.
Tak... Byłam na właściwym miejscu, we właściwym czasie...
Atak się skończył. Chłopak leżał spokojnie, oddychał płytko, oczy miał zamknięte.
- Nie żyje? – Zapytała staruszka.
Mężczyzna spojrzał na nią z niechęcią.
- Żyje. Parę minut może być nieprzytomny. – Powiedziałam.
Dotknęłam jego czoła i... wtedy otworzył oczy i gwałtownie złapał mnie za rękę.
Głośno wciągnęłam powietrze, bo przestraszyłam się.
Patrzył na mnie zupełnie czarnymi oczami. Błyszczały jak diamenty. Wpatrywał się we mnie z napięciem kilka sekund, po czym puścił moją dłoń.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
- Już wszystko dobrze? – Zapytałam.
Nie odpowiedział. Podniósł się lekko na łokciach i otarł ślinę z policzka.
- Jak się nazywasz?
Spojrzał na mnie krótko. Zaczął wstawać.
- Nie, nie, poleż trochę! – Zawołałam ze strachem. Taki wstrząs musiał go trochę osłabić...
- Czuję się już dobrze. Dziękuję za kurtkę. Do zobaczenia.
Otworzyłam usta w niemym zdumieniu. Miał jedwabisty, lekko zachrypnięty głos. Określiłabym go jeszcze jako: czarujący.
Jednak jego odpowiedź nie była czarująca.
- Posłuchaj młody, nie powinieneś od razu wstawać, znam się na tym, jestem...
- Ja nie jestem dzieckiem, paniusiu. – Posłał mi ostatnie spojrzenie i zaczął iść wydeptaną ścieżką.
Spojrzałam na dwójkę ludzi, z którymi byłam teraz powiązana tym krótkim wydarzeniem.
Babcia wzruszyła ramionami i odeszła w swoją stronę. Mężczyzna pożegnał się ze mną i odbiegł ze swoim psem w przeciwną stronę niż babcia.
A ja podniosłam z ziemi torebkę i kurtkę i spojrzałam na oddalającego się chłopaka.
I nie wiem, czy to ten syndrom opieki nad wszelkim stworzeniem, albo może jakieś dziwne poczucie obowiązku czy też... pragnienie poznania bliżej tego dziwnego osobnika i chęć spędzenia w jego obecności chociaż chwili, sprawiło, że pobiegłam za nim truchtem.
Dogoniłam go po trzydziestu sekundach.
Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem, ale nic nie powiedział. Szłam obok niego w milczeniu, nie wiedząc, czy odezwać się czy nie...
Musieliśmy naprawdę dziwnie wyglądać. Mroczny, wysoki młodzieniec z czarnymi włosami, opadającymi gładko na czoło i młoda kobieta o lekko kręconych blond włosach – idą obok siebie, w ogóle się nie znając i nie mówią ani słowa.
Co chwila rzucałam na niego okiem; nie było po nim widać żadnych oznak bólu czy zmęczenia. Co prawda epileptycy szybko wracają do normalnego stanu, jednak... Martwiłam się o niego. Sama nie wiedziałam, dlaczego.
- Tutaj mieszkam. – Wskazał głową na niewysoki, szary blok. – Dziękuję za odprowadzenie. Jak pani widzi, nic mi się nie stało w drodze do domu, niepotrzebnie nadkładała pani taki szmat drogi.
Nie uśmiechnął się nawet. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mi się smutno.
- Do widzenia.
- Do widzenia... – Odpowiedziałam cicho.
Chłopak wyjął klucze, otworzył drzwi i zniknął za drzwiami.
Westchnęłam. Ruszyłam powoli przed siebie.
Nagle poczułam na czole coś mokrego. Potem na dłoni, na czole, na nosie...
- No pięknie... – Szepnęłam.
Rozpadało się na dobre.
Zamknęłam na moment oczy, przeklinając w myślach pogodę, gdy nagle usłyszałam za sobą:
- Może parasolkę?
Odwróciłam się. Z okna na parterze wychylał się mój znajomy, a raczej nieznajomy epileptyk.
Na moment zaniemówiłam.
- Eee... Tak, było by mi... sucho.
Wymyślając siebie od idiotek podeszłam do okna i wzięłam od niego zwiniętą, niebieską parasolkę.
- Dziękuję... – Powiedziałam, rozkładając ją i ciesząc się z wybawienia.
- Spłacam dług.
Chciał już zamknąć okno, gdy zapytałam:
- Kiedy mam ci ją oddać?
Spojrzał na mnie z niebotycznym zdziwieniem. I dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak się uśmiechnął. Nie wiedziałam tylko, jak zdefiniować ten uśmiech. Uśmiech musi mieć w sobie odrobinę wesołości... Jego uśmiech może i tę odrobinę posiadał, jednak większym stopniu miał on w sobie mieszaninę smutku, melancholii i... żalu.
- Nie będzie mi już potrzebna.
Zamknął okno i zasłonił żaluzje. Chwilę jeszcze tam stałam i wpatrywałam się w niedostępny dla mnie świat; świat tego dziwnego chłopaka i zadawałam sobie pytanie – kim on w ogóle jest? Pojawił się nagle w moim życiu, niespodziewanie; i gdy wracałam do domu, cały czas zajmował moje myśli.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...