Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Anna Głogowska

Użytkownicy
  • Postów

    13
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Anna Głogowska

  1. Nie mówię, że odbieram pesymizm negatywnie; przeciwnie, lubię pesymistyczne teksty, jest w nich często cała prawda o życiu. Pozdrawiam
  2. Ciekawy język, bardzo poetycki. "To utrapieniem, ciężkie życiowe brzemię." - brak mi tu czasownika, dziwnie to brzmi. Ogólnie jednak całkiem przyzwoity tekst, trochę pesymistyczny w swojej wymowie.
  3. I To był ostatni raz. Wiem, zawsze tak mówi. A ja zawsze mu wybaczam. Czy naprawdę tak go kocham? Czy może aż tak się do niego przyzwyczaiłam, że nie mogłabym go opuścić? Poznałam go, gdy chodziłam do liceum. Był ode mnie starszy o rok. Dobrze pamiętam dzień, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Wydawał się taki inteligentny, wesoły, rozgadany... Sprawiał wrażenie uczciwego i sympatycznego faceta. Od razu zwróciłam na niego uwagę. Zaprzyjaźniliśmy się. Wprowadził mnie w świat literatury, sztuki, muzyki... Chodziliśmy razem na koncerty, do muzeów, na wystawy malarstwa... Chyba się w nim zakochałam. Gdy poszłam na studia, on był już na drugim roku. Pracował – był młodszym asystentem w redakcji jakiegoś mało znanego magazynu. Pewnego dnia zaprosił mnie do swojego mieszkania – na kolację. Weszłam do pogrążonego w mroku pomieszczenia i ujrzałam mały stolik, a na nim dwie świece, dwa talerzyki, dwa kieliszki i butelkę wina. Tymczasem on podszedł do mnie i pocałował mnie w usta. Po czym uklęknął i oświadczył mi się. Pół roku później zostaliśmy małżeństwem. On przeniósł się do większej redakcji, ukończył studia i został dziennikarzem. Ja, dużo później, ukończyłam medycynę. Zaczęłam pracę w wojewódzkim szpitalu. Mam 26 lat. Nazywam się Natalia. Właśnie wycieram mokre oczy jedwabną chusteczką. Po raz trzeci dowiedziałam się o zdradzie mojego męża. Kupił mi kwiaty, przepraszał, błagał o wybaczenie. A ja mu wybaczyłam. I wiem, że za jakiś czas sytuacja się powtórzy. I nie wiem, czy naprawdę go kocham. I czy kiedykolwiek go kochałam. I boję się, że nie dam rady od niego odejść. Rozwód byłby zbyt wielką hańbą dla moich rodziców. Są zagorzałymi katolikami. Jestem ich najstarszą i ulubioną córką. Chlubą rodziny, są ze mnie dumni. Ale tak naprawdę są dumni z mojej pracy. Z mojego wykształcenia. Z mojego męża. Z naszej miesięcznej pensji. Z naszego samochodu. Z naszego mieszkania. Ale nie ze mnie. Żyję w świecie, który jest idealny. Taki właśnie miał być. Czy istnieje świat idealny? Czy gdy świat zaczyna się wydawać idealny tak naprawdę nie jest źródłem naszego cierpienia? Nie istnieje szczęście absolutne. A ja się duszę. Duszę się powietrzem świata, w którym żyję. Nie ma w moim świecie miejsca dla mnie. Jest późny wieczór. Marek wrócił z pracy. Przytulił mnie. Powiedział, że mnie kocha. - Nigdy bym cię nie zostawił, przecież wiesz. Uśmiecha się, lecz uśmiech nie obejmuje jego oczu. Są zimne. To są oczy racjonalisty. On dobrze wie, że to nie on, lecz ja nigdy bym go nie zostawiła. Usiadł w fotelu i włączył telewizor. Zaprosił mnie do drugiego fotela. Usiadłam. Tak wyglądają nasze wieczory. Siedzimy obok siebie, lecz jesteśmy daleko. Daleko od siebie nawzajem. Gdyby spojrzał na nas ktoś trzeci, stwierdziłby, że to idealny obrazek. Mąż i żona. Żona i mąż. Kochają się. Oglądają przecież razem telewizję. Wstałam. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Źle się czuję – Powiedziałam, trzymając rękę na brzuchu. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Jakoby zrozumienie się w niej znalazło... Pomyślał zapewne, że to kobiece sprawy i tak dalej... Tyle że na nie cierpiałam tydzień temu. Widocznie niczego nie zauważył. Zbyt zajęty był podziwianiem kształtów swojej sekretarki. Poszłam do sypialni, przebrałam się w piżamę i położyłam do łóżka. Przyszła do mnie Atena – moja kochana suczka. Golden retriever – mam ją od dwóch lat. Jest kimś, dla kogo naprawdę chcę żyć. Rano zawiózł mnie do pracy. Zaczął się piątek, ostatni dzień. W weekendy zwykle nie pracuję. Pragnęłam, by weekend się już zaczął; i by ten tydzień wreszcie się skończył, bo od poniedziałku spotykały mnie rzeczy, o których chciałabym zapomnieć. Pracuję na ostrym dyżurze. Gdy weszłam na oddział w poniedziałek rano dowiedziałam się, że trzeba błyskawicznie zająć się poparzonym mężczyzną, którego przywieźli z wypadku drogowego. W środę, późnym wieczorem, czekało mnie spotkanie z narkomanem, który został przywieziony w stanie krytycznym. Przedawkował... W czwartek rano zajęłam się kobietą, która urodziła dziecko w windzie, która się zacięła. Dziecko przeżyło. Niestety jego matka nie. Straciła zbyt wiele krwi... Walczyłam o życie narkomana równe pięć minut. Na próżno. Mężczyzna miał prawie 90 % poparzeń na ciele, przywieziono go praktycznie martwego... Pragnęłam przeżyć ten dzień, ostatni dzień roboczy, robiąc wszystko co w mojej mocy by uratować ludzkie życie. To znaczy, zawsze robiłam co w mojej mocy... Ale gdy spotykam się ze śmiercią zawsze czuję ogromne poczucie winy, że gdybym zrobiła coś inaczej, ten człowiek by dalej żył... Ku mojej uldze w ten piątek miałam problemy jedynie z drobnymi zadrapaniami, zakażeniami i paroma złamaniami. Gdy dostrzegłam na zegarku dziewiętnastą godzinę zaczęłam zbierać się do domu. Pożegnałam się z pielęgniarkami i lekarzami. Do zobaczenia w poniedziałek, miłego weekendu... Jak co tydzień. Mimo dość wczesnej godziny zapadł już zmrok. W końcu był listopad, dni są wtedy takie krótkie... Otuliłam się mocniej brązowym płaszczem, przed podmuchami lotowatego wiatru. Przeskakiwałam kałuże, modliłam się, aby nie zaczął padać deszcz; byłam w szpilkach. Przeklinając swój dobry gust jeśli chodzi o obuwie, jakoś doszłam do przystanku autobusowego. Okazało się niestety, że mój autobus niedawno odjechał – na kolejny musiałabym czekać ponad pół godziny. Spojrzałam w niebo. Lekko się rozpogadzało, widać było kilka gwiazd. Nie będzie już dziś padać – uczepiłam się tej myśli i skierowałam się w stronę małej uliczki, przez którą wyszłabym na park. Postanowiłam udać się tą drogą i wsłuchać w wieczorne odgłosy ptaków. Na pewno spacerowało tamtędy sporo ludzi – głównie właściciele psów, ale także matki z dziećmi, zakochane pary. Jakież było moje zdziwienie, gdy przekroczyłam bramkę i idąc główną aleją parkową nie dostrzegłam żywego ducha. Serce podskoczyło mi do gardła. Ale co – zawrócić?? Zawrócić i czekać pół godziny? Nie, to nie w moim stylu – skoro już się na coś zdecydowałam, nie porzucałam tego (przykładem może też być moje małżeństwo...). Tak więc młoda, jasnowłosa kobieta, ściskająca czarną torebkę pomaszerowała dalej. Po chwili lekko się uśmiechnęłam – jednak nie byłam tu sama. Zobaczyłam starszą kobietę niosącą siatki z zakupami, mężczyznę w średnim wieku prowadzącego na smyczy dalmatyńczyka oraz wysokiego, chudego młodzieńca. Na tego ostatniego prawie nie zwróciłam uwagi. Do momentu, gdy upadł. W pierwszej sekundzie stanęłam jak wryta; chłopak zaczął tarzać się po mokrej ziemi, drgając jak osika. Wtedy włączył się u mnie syndrom niesienia pomocy wszystkiemu co się rusza. Ruszyłam do niego biegiem, rzuciłam torebkę gdzieś na bok i odgarnęłam długie włosy za uszy. W dzieciństwie przynosiłam do swojego pokoju chore zwierzątka – gołąbka ze złamanym skrzydłem, małego, kulejącego kotka czy nawet motylka, który nie mógł wzbić się w powietrze. Najcenniejszą rzeczą dla mnie było... Komuś pomóc. Nic innego nie sprawiało mi takiej radości i... satysfakcji. Czy pomagając komuś można myśleć o sobie...? Uklęknęłam obok niego. Miał szeroko otwarte oczy, z ust ciekła mu strużka śliny. Padaczka. Szybko zdjęłam kurtkę; podłożyłam mu ją delikatnie pod głowę, aby nie uraził jej sobie, uderzając nią o ziemię podczas konwulsji. Drżał na całym ciele – na szczęście wiedziałam, jak postępować. - Trzeba mu wsadzić coś do buźki! Obejrzałam się. Stała za mną ta starsza pani z zakupami. - Nie trzeba – Powiedziałam. - Mam zadzwonić po karetkę? – Zapytał się mężczyzna z dalmatyńczykiem. Wyjął z kieszeni komórkę. – Potrzebny jest lekarz? - Jest na miejscu. – Powiedziałam cicho, jakby do siebie samej. Tak... Byłam na właściwym miejscu, we właściwym czasie... Atak się skończył. Chłopak leżał spokojnie, oddychał płytko, oczy miał zamknięte. - Nie żyje? – Zapytała staruszka. Mężczyzna spojrzał na nią z niechęcią. - Żyje. Parę minut może być nieprzytomny. – Powiedziałam. Dotknęłam jego czoła i... wtedy otworzył oczy i gwałtownie złapał mnie za rękę. Głośno wciągnęłam powietrze, bo przestraszyłam się. Patrzył na mnie zupełnie czarnymi oczami. Błyszczały jak diamenty. Wpatrywał się we mnie z napięciem kilka sekund, po czym puścił moją dłoń. Nie wiedziałam, co powiedzieć. - Już wszystko dobrze? – Zapytałam. Nie odpowiedział. Podniósł się lekko na łokciach i otarł ślinę z policzka. - Jak się nazywasz? Spojrzał na mnie krótko. Zaczął wstawać. - Nie, nie, poleż trochę! – Zawołałam ze strachem. Taki wstrząs musiał go trochę osłabić... - Czuję się już dobrze. Dziękuję za kurtkę. Do zobaczenia. Otworzyłam usta w niemym zdumieniu. Miał jedwabisty, lekko zachrypnięty głos. Określiłabym go jeszcze jako: czarujący. Jednak jego odpowiedź nie była czarująca. - Posłuchaj młody, nie powinieneś od razu wstawać, znam się na tym, jestem... - Ja nie jestem dzieckiem, paniusiu. – Posłał mi ostatnie spojrzenie i zaczął iść wydeptaną ścieżką. Spojrzałam na dwójkę ludzi, z którymi byłam teraz powiązana tym krótkim wydarzeniem. Babcia wzruszyła ramionami i odeszła w swoją stronę. Mężczyzna pożegnał się ze mną i odbiegł ze swoim psem w przeciwną stronę niż babcia. A ja podniosłam z ziemi torebkę i kurtkę i spojrzałam na oddalającego się chłopaka. I nie wiem, czy to ten syndrom opieki nad wszelkim stworzeniem, albo może jakieś dziwne poczucie obowiązku czy też... pragnienie poznania bliżej tego dziwnego osobnika i chęć spędzenia w jego obecności chociaż chwili, sprawiło, że pobiegłam za nim truchtem. Dogoniłam go po trzydziestu sekundach. Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem, ale nic nie powiedział. Szłam obok niego w milczeniu, nie wiedząc, czy odezwać się czy nie... Musieliśmy naprawdę dziwnie wyglądać. Mroczny, wysoki młodzieniec z czarnymi włosami, opadającymi gładko na czoło i młoda kobieta o lekko kręconych blond włosach – idą obok siebie, w ogóle się nie znając i nie mówią ani słowa. Co chwila rzucałam na niego okiem; nie było po nim widać żadnych oznak bólu czy zmęczenia. Co prawda epileptycy szybko wracają do normalnego stanu, jednak... Martwiłam się o niego. Sama nie wiedziałam, dlaczego. - Tutaj mieszkam. – Wskazał głową na niewysoki, szary blok. – Dziękuję za odprowadzenie. Jak pani widzi, nic mi się nie stało w drodze do domu, niepotrzebnie nadkładała pani taki szmat drogi. Nie uśmiechnął się nawet. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mi się smutno. - Do widzenia. - Do widzenia... – Odpowiedziałam cicho. Chłopak wyjął klucze, otworzył drzwi i zniknął za drzwiami. Westchnęłam. Ruszyłam powoli przed siebie. Nagle poczułam na czole coś mokrego. Potem na dłoni, na czole, na nosie... - No pięknie... – Szepnęłam. Rozpadało się na dobre. Zamknęłam na moment oczy, przeklinając w myślach pogodę, gdy nagle usłyszałam za sobą: - Może parasolkę? Odwróciłam się. Z okna na parterze wychylał się mój znajomy, a raczej nieznajomy epileptyk. Na moment zaniemówiłam. - Eee... Tak, było by mi... sucho. Wymyślając siebie od idiotek podeszłam do okna i wzięłam od niego zwiniętą, niebieską parasolkę. - Dziękuję... – Powiedziałam, rozkładając ją i ciesząc się z wybawienia. - Spłacam dług. Chciał już zamknąć okno, gdy zapytałam: - Kiedy mam ci ją oddać? Spojrzał na mnie z niebotycznym zdziwieniem. I dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak się uśmiechnął. Nie wiedziałam tylko, jak zdefiniować ten uśmiech. Uśmiech musi mieć w sobie odrobinę wesołości... Jego uśmiech może i tę odrobinę posiadał, jednak większym stopniu miał on w sobie mieszaninę smutku, melancholii i... żalu. - Nie będzie mi już potrzebna. Zamknął okno i zasłonił żaluzje. Chwilę jeszcze tam stałam i wpatrywałam się w niedostępny dla mnie świat; świat tego dziwnego chłopaka i zadawałam sobie pytanie – kim on w ogóle jest? Pojawił się nagle w moim życiu, niespodziewanie; i gdy wracałam do domu, cały czas zajmował moje myśli.
  4. Jedno z moich pierwszych opowiadań w ogóle, powstało dwa lata temu. Pozostawiam wam do oceny. Akcja i fabuła mogą być trochę naciągane i za to przepraszam, jednak najbardziej zawsze zależy mi na przedstawieniu bohaterów. A jeśli chodzi o postacie to mogę powiedzieć, iż to był dopiero początek mojej przygody z nimi i od tamtej pory powstało wiele opowiadań i komiksów o nich, które niestety nie nadają się jednak na opublikowanie... Trochę szkoda, aczkolwiek... Miłej - mam nadzieję - lektury. ------------------------------------------------------------------------------------------- Na szybie zaczęły pojawiać się pierwsze krople deszczu. Niebo było szare, korony drzew poruszały się gwałtownie w porywach wiatru. Mały chłopczyk, z nosem przyklejonym do szyby, przyglądał się jadącym samochodom z zapartym tchem. Miał kasztanowe włosy i czekoladowe oczy. Jego twarz miała odcień delikatnej bladości i sprawiał wrażenie bardzo zamyślonego i wrażliwego. Nagle dostrzegł pewien samochód. Ten miał czerwony kolor i właśnie zatrzymywał się na parkingu naprzeciwko budynku, w którym znajdował się chłopiec. Po chwili wysiedli z niego mężczyzna i kobieta: wzięli się za ręce i zaczęli iść w stronę chłopca. Ten zerwał się z miejsca i popędził prosto korytarzem. Zbiegł szybko po schodach, skacząc po trzy stopnie na raz (co dla 4 letniego chłopca jest czymś nadzwyczajnym) i zatrzymał się na samym parterze, tuż przed dużymi, brązowymi drzwiami. Wpatrywał się jak zaczarowany w klamkę, która jakby pod jego wzrokiem po chwili się poruszyła. Drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka chłodny powiew wiatru i lekkie strugi deszczu, a także parę, która wysiadła z samochodu. - Mama! Tata! – Zawołał chłopiec, rzucając im się w ramiona. – Czekałem na was od rana! - Och, Oskar, my również nie mogliśmy się doczekać! – Powiedziała kobieta, przytulając malca do piersi. - Ale chyba warto było czekać, co Oskar? – Zapytał wesoło mężczyzna, wyjmując z kieszeni czekoladę i wręczając ją chłopcowi – To dla ciebie, tylko potem umyj ząbki... - Jak się czujesz, kochanie? – Zapytała kobieta, biorąc Oskara na ręce. - Dobze! – Chłopczyk włożył kawałek czekolady do buzi. – A mamo... Ja juz jade z wami? - No chyba jeszcze nie! Już chcesz nas opuścić, Oskarku? Trójka obejrzała się za siebie. Z jadalni wyszła do nich wysoka, chuda kobieta. Miała szare włosy i ostre rysy twarzy. Poruszała się sztywno, a w jej oczach można było dostrzec zimne opanowanie. - Och, dzień dobry pani dyrektor – Powiedziała kobieta, uśmiechając się pogodnie. – Musimy porozmawiać o Oskarze. - To wszystko za bardzo się przeciąga. Chcielibyśmy mieć go jak najszybciej w domu. - Porozmawiajmy u mnie w gabinecie. Oskar, poczekasz w bawialni, prawda? Chłopczyk posmutniał i tylko skinął głową. - Weź czekoladkę i poczekaj na nas. – Poleciła mu kobieta, głaszcząc go po główce. Oskar patrzył, jak wchodzą za dyrektorką po schodach i za chwilę znikli mu z oczu. Westchnął i skierował się w stronę bawialni. *** - Juz jedziecie...? Jutlo psyjedziecie? - Postaramy się. Nie martw się kochanie. Zabierzemy cię stąd. Oskar patrzył na nich, jak wychodzą, idą ulicą i wsiadają do auta. Gdy widział, jak ich samochód znika za zakrętem, wierzył. Wierzył, że go stąd zabiorą. Naprawdę wierzył. Oczyma wyobraźni widział, jak budzi się rano w swoim własnym pokoju pełnym zabawek, biegnie do pokoju rodziców i budzi ich swoim śmiechem. Oni też się śmieją i przytulają go z miłością. Wierzył, że tak będzie. Niestety, obraz jego marzeń miał się nigdy nie spełnić... *** - Plosę pani...? Dyrektorka wynurzyła się gwałtownie z artykułu na temat kosmetyków. Zakryła gazetę kobiecych porad i wychyliła się za biurko, aż dostrzegła czubek głowy chłopca. - Oskar... Nie wiesz, że się puka? - Pukałem... - Nie słyszałam. - Bo chyba była pani zajęta. Dyrektorka zarumieniła się. - Owszem. Jak wiesz dyrektorzy mają dużo obowiązków. W ogóle to co cię do mnie sprowadza? - Bo... Kiedy psyjdą moi lodzice? Kobieta zamrugała. Wpatrywała się w pełne nadziei oczy małego chłopca i pierwszy raz w swoim zawodzie poczuła współczucie. - Oskar... Oni już nie przyjdą. - Psyjdą. Obiecali. - Nie. Po pierwsze, to nie są twoi rodzice. Po drugie, musisz przywyknąć do tego, że ktoś może zrezygnować z adoptowania ciebie. Takie sytuacje zdarzają się cały czas. Chłopcowi zadrżała warga. - C-co...? - Oskar... - Obiecali... - To nic, uspokój się i... Chłopiec cicho zaszlochał, obrócił się na pięcie i wybiegł z gabinetu. W normalnych okolicznościach dyrektorka dałaby mu karę za lekceważenie jej osoby i wyjście jej gabinetu bez pozwolenia. Ale.. O Boże, pomyślała kobieta, na starość robię się sentymentalna... *** Chłopiec czuł na twarzy tysiące łez. Serce mu pękało. Schował twarz w ramionach i przykucnął tuż przy oknie. Na dworze znów było pochmurno. Niebo płakało razem z nim. Nagle Oskar zaczął nucić sobie pewną melodię. Dotychczas spotykał ją tylko w snach i zaraz po obudzeniu ulatywała z jego głowy jak dym. Melodia ta była jakimś wspomnieniem, którego chłopiec nie rozumiał... Nie potrafił sobie przypomnieć, skąd ją zna... I kto go jej nauczył. Wiedział jedynie, że melodia ta była pełna miłości. Ktoś, kto kiedyś mu ją śpiewał, musiał go kochać. Tylko tego chłopiec był teraz pewien. *** Oskar dotykał zimnej szyby obiema dłońmi. Jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. Były pełne smutku i niedowierzania. Pełne dziecięcej niewinności. Naprzeciwko Domu Dziecka mieścił się szpital. Na tamtejszym parkingu Oskar dostrzegł znajomy samochód. I nagle, ze szpitala wyszły dwie tak dobrze znane mu osoby. Kobieta, która miała być jego matką trzymała w ramionach malutkie, różowe zawiniątko. Uśmiechała się radośnie. Podtrzymywał ją mężczyzna, który tak niedawno prosił, by Oskar nazywał go tatą. Obejmował kobietę i patrzył na zawiniątko z dumą. Wsiedli do samochodu i odjechali. Wtedy to też Oskar widział ich po raz ostatni. *** Gdy Oskar miał dziesięć lat, do DD trafił pewien chłopak w jego wieku. Oskar od razu zwrócił na niego uwagę. Chłopak był zupełnie łysy, jak pan sprzedający lody na rynku, którego Oskar widział zeszłego lata na wycieczce. Tylko że tamten pan miał około 90 lat. Wszystkie dzieci patrzyły się na chłopczyka z lekkim strachem. Chłopczyk jednak był bardziej przerażony niż one. W umyśle Oskara zakiełkowała myśl, aby zapoznać się z nowym. Jednak nie miał na to odwagi. Dał sobie spokój. Los jednak chciał inaczej. Gdy na lekcji w-fu Karol podał piłkę Nowemu, ten jej nie zauważył i dostał piłką w głowę. Upadł na ziemię. Wywołało to niemałe poruszenie. Nauczyciel oświadczył, że ktoś musi zabrać „tę nieszczęsną ofiarę” do pielęgniarki. Tak się złożyło, że zadanie to przypadło Oskarowi. Nowy był bardzo blady, więc Oskar wziął go pod ramię i jakoś doszli do gabinetu pielęgniarki. W tym czasie zdążyli nawiązać rozmowę, która była początkiem ich przyjaźni. *** Oskar nienawidził lekcji w-fu. Niestety, tak się złożyło że drugie klasy gimnazjum miały aż cztery godziny wychowania fizycznego w tygodniu. Oskar przełknął tą wiadomość z goryczą. Niby na co przyda mu się wychowanie fizyczne? Chciał w przyszłości wykonywać jakiś pożyteczny, pełen emocji zawód, a nie latać za piłką bez sensu. - Oskar, uważaj! Chłopak otrząsnął się z ponurych myśli i nagle poczuł, jak coś uderza go prosto w brzuch z wielką siłą. Upadł na ziemię. Rozległ się gwizdek i podszedł do niego trener. - No co tam, Oskar? Nie mamy dziś kondycji? Oskar podniósł się i podbiegł do niego pewien wysoki chłopak. - Oskar, nie śpij, bo przegramy! - Wiesz Karol, może lepiej się z kimś wymienię... Chłopak spojrzał na Oskara. - Chcesz zejść? Oskar kiwnął głową. Karol odwrócił się w stronę trybun. - Hej, Michał! Wchodzisz za Oskara! Blondyn rozmawiający z grupką dziewczyn zerwał się z miejsca. Pomachał koleżankom i powoli zaczął iść w stronę boiska. Gdy mijał się z Oskarem, powiedział: - Co dzidziu, zmęczyłeś się? Boisz się piłeczki? Zarechotał złośliwie i podbiegł do Karola. Oskar zajął miejsce w pustej części trybun. Nienawidził tego miejsca. Nienawidził najbardziej na świecie tego budynku, w którym każdy dzień polegał na złudnych nadziejach w to, co niemożliwe. Tam, za tym wysokim płotem toczyło się życie zupełnie odmienne od tutejszego. Ludzie nie mieli pojęcia, jak się mieszka w DD. Nie interesowali się tym. Zresztą trudno im się dziwić, niby komu to potrzebne... Nagle ktoś usiadł obok niego. - Jak się grało? – Zapytał łysy chłopak o błękitnych oczach i jasnej twarzy. Nazywał się Robert. - Słowo „beznadziejnie” jest niedomówieniem tego, jak sport czyni ludzi zaślepionych sobą. I załamanymi. - Chciałbym grać w piłkę. Oskar spojrzał na niego. Robert wpatrywał się w boisko nieobecnym wzrokiem. Na jego twarzy widać było zmęczenie i pewnego rodzaju załamanie. - Pogadaj z trenerem. Powinien ci pozwolić... - Daj spokój. Dyrektorka już dawno wyraziła swoje zdanie na ten temat. Mówi, że mój stan tylko się pogorszy, gdy będę narażać organizm na wysiłek fizyczny... - A może to by ci pomogło...? Robert rzucił mu smutne spojrzenie. - W życiu. Nic mi nie pomoże. Gdy Oskar nie wiedział, co powiedzieć, rozległ się dzwonek, a zaraz po nim z budynku wybiegł jakiś chłopak, krzycząc: - Nowa!!! Przywieźli nową!!! Chodźcie zobaczyć!!! W ogólnym zamieszaniu obie drużyny oraz widzowie szybko zaczęli wsypywać się do środka. Zgromadzili się w holu – na dworze, przed budynkiem słychać było głos dyrektorki i jakiegoś mężczyzny. Nagle drzwi się otworzyły. - Zajmiemy się nią, będzie jej tu dobrze! - Dziękuję pani, jest pani taka dobra! – Powiedział mężczyzna. - A ty masz się słuchać pani, jasne? Oskar widział bardzo nietypową scenę. W progu stała dyrektorka, trzymając prawą dłoń na ramieniu niskiej, szczupłej dziewczyny. Dziewczyna miała krótko ścięte, rudo-brązowe włosy. Ubrana była w szerokie, podarte na kolanach dżinsy i obszerną, niebieską koszulę. Wyglądała, jakby uciekła z rockowego koncertu, które Oskar czasami widział w telewizji i które wprawiały go w bardzo dziwny, miły nastrój. - Dario, pożegnaj się z ojcem! – Poleciła jej dyrektorka, szczerząc swe żółte zęby. - To nie jest mój ojciec, tylko gówniany palant. Po jej słowach zrobiło się zupełnie cicho. Umilkły wszystkie szepty podekscytowanych dzieciaków i krytycznych na widok Nowej nastolatek. Wszyscy wpatrywali się w nowoprzybyłą ze zdziwieniem i podziwem. - Natychmiast przeproś ojca! Jak możesz mówić w taki sposób!?- Dyrektorka była tak oburzona, że lekko potrząsnęła dziewczyną. - Puszczaj mnie, stara kretynko! Nie zamierzam spędzić tu ani chwili dłużej! Chciała wyjść, ale mężczyzna zagrodził jej drogę. - Nigdzie nie pójdziesz, zostaniesz tutaj. Twoja matka nie byłaby z ciebie dumna. - Właśnie, że by była! Gdybym uciekła razem z Czarkiem... - Ale nie uciekłaś. On myślał tylko o sobie, nie obchodziłaś go. Dziewczyna zamachnęła się i chciała uderzyć faceta, lecz ten złapał ją za rękę. Uścisk był mocny, dziewczyna skrzywiła się z bólu. Mężczyzna pociągnął ją za sobą. - Gdzie będzie mieszkać? – Zapytał dyrektorkę. - Na górze. Proszę za mną. Tłum rozstąpił się, robiąc przejście. Oskar i Robert odsunęli się na bok, przyglądając się dziewczynie z otwartymi ustami. Dyrektorka poprowadziła ich wzdłuż schodów, na drugie piętro. Otworzyła drzwi z numerem 36 i weszła do środka razem z mężczyzną i dziewczyną. Daria rzuciła szybkie spojrzenie na trzy piętrowe łóżka, biurko i dużą szafę. - Nie będę tu spała. Nie zmusisz mnie. - O tak, zmuszę. – Mężczyzna puścił ją i uśmiechnął się złośliwie. – Cóż, na mnie już czas. Powierzam cię w dobre ręce, na pewno niedługo przygarnie cię jakaś rodzina i będziesz mi wdzięczna. Daria wpatrywała się w niego z nienawiścią. - Nie jestem psem, żeby tak mną pomiatać! Za kogo ty się masz, do diabła!? - Do widzenia. – Powiedział dyrektorce i spojrzał na Darię po raz ostatni. – Możesz trafić jeszcze gorzej. Uważaj. Po chwili wyszedł. Dyrektorka spojrzała a dziewczynę i oznajmiła: - Za godzinę masz zejść na obiad. Kolacja jest o 19, cisza nocna o 22. Wstajemy o 6 rano, śniadanie jest o 7. W pokojach trzeba dbać o porządek, razem ze swoimi współlokatorami. - Nie będę o nic dbała. Odwal się! Chcę stąd wyjść i jak mnie nie wypuścicie, to ucieknę! - Uspokój się, dziecko! – Krzyknęła ostro dyrektorka, aż dziewczyna podskoczyła. – Jesteś teraz w takim miejscu, gdzie trzeba stosować się do moich poleceń i nie obchodzi mnie, czy chcesz tu być czy nie! Faktem jest to, że się tu znalazłaś! Masz robić to, co ci powiem, inaczej poznasz mój gniew, rozumiemy się? Pytam, czy się rozumiemy. Daria wpatrywała się w nią ze złością, lecz w tej chwili jej gniew trochę opadł. Skinęła głową. Dyrektorka zostawiła ją samą. *** Dziewczyna zaintrygowała chyba wszystkich. Gdy przechodziła korytarzem, słychać było pojedyncze szepty, wszyscy spoglądali na nią z nieukrywanym zaciekawieniem. Pierwszego dnia nikt się do niej nie odezwał. Nikt nie miał odwagi, jeśli nie liczyć paru starszych chłopaków, którzy żartowali sobie z niej, aby się popisać przed innymi. Jednak Daria nie zwróciła na nich uwagi. Oskar i Robert często na nią spoglądali. Była w ich wieku, chodzili do tej samej klasy (szkoła była w tym samym budynku co DD), jednak nie zamienili z nią ani jednego słowa. Siedzieli teraz na dworze, przyglądali się, jak najstarsze klasy grają w piłkę. Daria siedziała pod drzewem, na trawie. Oskar był pełen wiary. - Może zapytamy się, jak jej się tu podoba, lub chociaż o godzinę, albo... Robert był pełen wątpliwości, - Tak, a ona powie, że jesteśmy pedały i żebyśmy spadali. Nie próbuj nawet. Zresztą po co, to baba. Baby są głupie. - Robert! Dlaczego tak myślisz? - Nie można się z nimi dogadać, zresztą sam patrz! Dyrektorka, ta nowa, nawet z dziewczynami stąd jest trudno porozmawiać. Są dziwne jak... nie wiem. Totalnie. - Udowodnię ci zaraz, że się mylisz. - Czekaj, co ty chcesz... Oskar zaczął iść w stronę dziewczyny. Robert pokręcił głową i usiadł na murku, zamierzając obserwować całe zajście, by móc potem wypominać Oskarowi, jakim był idiotą. Daria miała zamknięte oczy i oddychała spokojnie. Dziś była ubrana w te same dżinsy co pierwszego dnia w DD oraz w czarną koszulkę. - Cześć! Dziewczyna otworzyła oczy. Spojrzała w górę, na Oskara i zdziwiła się. - Eee, cześć... O co chodzi? - Siedzisz cały czas sama... Musi być ci trochę nudno, co? - To prawda. - Więc może przyłączysz się do nas? Uśmiechnął się wskazując na Roberta. - Tu mi dobrze. Dziękuję. Do widzenia. Ponownie zamknęła oczy, uważając rozmowę za skończoną. Lecz Oskar usiadł obok niej, opierając się tak jak ona o twardą korę. Spojrzała na niego, obniżając jedną brew. - Ej, koleś... - Tak w ogóle to jestem Oskar. Wyciągnął do niej rękę. Wtedy Daria miała w rękach przyszłość. Takie sytuacje zdarzają się czasami, lecz nie zdajemy sobie z nich sprawy. Nie możemy wiedzieć, że akurat w tym momencie mamy wpłynąć na coś, co wydarzy się w przyszłości. Daria również o tym nie wiedziała. Jednak coś takiego wtedy poczuła. Poczuła też, jak jej dłoń ściska rękę Oskara. - Jestem Daria. Oskar spojrzał na Roberta i uśmiechnął się, widząc jego minę. Ten zeskoczył z murku i podszedł do nich. - Dario, to mój kolega, Robert. Bardzo chciał cię poznać. Policzki Roberta poróżowiały. - Eee... Tego, cześć... Daria uśmiechnęła się. - Cześć. - Więc... Jak ci się tu podoba? – Spytał Oskar. - Niby jak ma mi się podobać? Beznadzieja. Ile wy tu już jesteście? Chłopacy spojrzeli na siebie. Pierwszy odezwał się Robert: - Ja przyjechałem tu jak miałem 10 lat... Czyli 5 lat temu. - O matko... – Westchnęła Daria. – Ja bym tu tyle nie wytrzymała. Dostałabym świra. Albo bym umarła. - Ja jakoś żyję. - Tak? Aha, no rzeczywiście. A ty, Oskar? Chłopak oparł ramiona na kolanach. - Przyjechałem tu mając dwa lata. Czyli siedzę tu od 13 lat. Zapadła cisza. Robert obserwował grę na boisku, czekając, aż Daria coś powie. Ale ta wpatrywała się w Oskara z niedowierzaniem. - Żartujesz. - Haha. Śmieszny ten żart, nie? Daria spojrzała przed siebie. Była wstrząśnięta. - I co, cały czas tutaj siedzisz? Nie możesz uciec? Przecież to totalne bagno! - Jakbym uciekł, gdzie bym poszedł? Nie mam nikogo. Znaleźli by mnie śpiącego na dworcu i skostniałego z zimna. I wróciłbym tutaj, zdołowany i przegrany. Dziewczyna przygryzła wargi. Szukała kolejnych punktów podparcia, ale Oskar nie chciał dłużej kontynuować tego tematu. Wstał i powiedział: - Chodźcie na obiad. Dziś jest rosół, czekałem na niego od tygodnia. Idziesz? – Zapytał Darii. Dziewczyna po chwili stanęła na nogi. - No to idźmy! Gdy we trójkę wkroczyli do jadalni, obserwowało ich dziesiątki oczu. W tej właśnie chwili świat powitał pierwszą konsekwencję wyboru Darii. Była to przyjaźń. *** Minął miesiąc od przybycia Darii. Wtenczas ona, Robert i Oskar bardzo się do siebie zbliżyli. Spędzali razem czas, śmiali się, wygłupiali, rozmawiali na najróżniejsze tematy. Jeśli Oskar miałby wybrać jakiś okres w DD, kiedy nie czuł się przygnębiony, był to właśnie ten czas. *** - Gdy lekarz powiedział, że nie ma dla mnie ratunku, moja matka się załamała. Przestała pracować, jeść, opiekować się mną. Jej sąsiadka raz nas odwiedziła. Potem poleciała do sądu. No i tam orzekli, że matka musi jechać to psychiatryka a ja do Domu Dziecka. - A twój tata? – Zapytała Daria. - Nie znałem go. Mama miała jedno jego zdjęcie, na imprezie w tłumie obejmował na nim jakąś dziewczynę. Moja mama stała tam z boku i nie wyglądała zbyt wesoło. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz... Wydaje mi się, że on się tan upił, ona to wykorzystała, bo była w nim zakochana i... Zrobili to na imprezie. Potem on nic nie pamiętał, ona dowiedziała się, że jest w ciąży i wyjechała z miasta. - A ta twoja choroba... - Rok temu lekarz powiedział, że zostały mi 3 miesiące życia. W zasadzie powinienem umrzeć już tysiąc razy. Robert uznał, że dość już o nim. - Teraz ty opowiedz o sobie. Nic o tobie nie wiemy. - Nie, chcę, żeby teraz powiedział Oskar. Spojrzała na niego wyczekująco, a Oskar uśmiechnął się. - O nie, ja na końcu. Teraz ty. Daria westchnęła. - No dobra. Więc ten idiota, co mnie tu przywiózł to był drugi mąż mojej matki, która umarła kilka lat temu. Po jej śmierci on się mną zajmował, ale mnie nienawidził (a ja jego) to dał mnie tu, dupek jeden. Mój tata umarł, jak byłam bardzo mała. Mama wyszła za Kretyna z 8 lat temu. Był nauczycielem chemii mojego brata, który także nienawidził go od początku. Jak ja go nienawidzę! Jakbym mogła to bym go zabiła. Mój brat tak samo. To on mógł umrzeć, a nie moja mama. - Przestań. – Powiedział nagle Oskar. Daria i Robert spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Co? - Nie można tak mówić. Skąd możesz wiedzieć, jaki był tego wszystkiego cel? Daria prychnęła. - CEL? Widzisz w tym jakiś cel? Pogięło cię? Oskar przymknął powieki. - Nieważne, co widzę. Mów dalej. - Już skończyłam. Daria patrzyła na niego z irytacją. - Teraz ty. Oskar kiwnął głową. - Przywieziono mnie tutaj, jak miałem dwa latka. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. To wszystko. Daria prychnęła po raz drugi. - Wszystko? Nic o nich nie wiesz? - Nie. - Nawet, jak się nazywali? - Poborscy. - A imiona? I w ogóle, wszystko? - Nic. Pamiętam chyba tylko kołysankę mojej mamy, ale jej wam nie będę śpiewał, co? Robert zachichotał. - Dawaj, Oskar! Daria zmarszczyła czoło. - Nie chciałabym być na twoim miejscu. - Ja też nie. – Powiedział Oskar. - I ja! – Dodał Robert z uśmiechem. - Na twoim miejscu też nie chciałabym być. – Odparła Daria, uśmiechając się do niego z cynizmem. - Ani ja na twoim! Ha, i co teraz powiesz? - Jak ja ci zaraz coś powiem, to stąd wylecisz z wrzaskiem! – Daria zaczęła go dusić, a Robert zaczął się śmiać i wołać, że ma łaskotki. Oskar uśmiechnął się mimowolnie. *** Oskar nigdy nie pytał Darii, czy planuje ucieczkę. Czuł, że w jej głowie taki pomysł się zrodził, owszem, ale nie miał pojęcia, czy dziewczyna jest na tyle zdeterminowana, by się na tyle odważyć. Minął rok od przyjazdu Darii. I Oskar, i Robert wiedzieli, że dziewczyna nie czuje się tu dobrze. Nie chodziło o żadną chorobę, lecz o jej ducha. Daria była jak dziki ptak – nie mogła wytrzymać w zamknięciu. I gdy jej czas pobytu w DD się przedłużał, była coraz bardziej przygnębiona. Pewnego dnia dyrektorka ogłosiła, że dziś mają się położyć spać już o 18, ponieważ ma być u nich zmieniany cały system alarmowy i monitorowany. Oskar widział w tym szansę. O 16, zaraz po lekcjach kazał przyjaciołom czekać na niego na murku. Gdy Oskar przyszedł, Daria i Robert byli już na miejscu. - O co chodzi? – Zapytała dziewczyna, krzyżując ręce na piersiach. – Jeśli znowu mamy karę u tej baby to ją normalnie... - Nie chodzi o dyrektorkę. Tylko o dzisiejsze popołudnie. Macie jakieś plany? - Co? – Zdziwił się Robert. - O co chodzi, Oskar? – Zapytała Daria, wyczuwając podstęp. Oskar nabrał powietrza. - Zmieniają dziś system. Kamery będą wyłączone przez około dziesięć minut, wszystkie alarmy też. Przez 10 minut można się stąd wymknąć i nigdy nie wrócić. Zapadła cisza. Daria szybko zamrugała. - Chcesz, żebyśmy uciekli? - Tak. Dziewczyna wydała radosny okrzyk i zeskoczyła na trawę, rzucając mu się na szyję. - We trójkę! Boże, jak cudownie! - Ale ej, ludzie! – Robert zmarszczył czoło. – Niby jak to nam się uda? Tak sobie nagle wyjdziemy z bagażami? Naprawdę myślicie, że to się uda? Oskar uniósł dłoń do góry. - Na końcu korytarza są drzwi do piwnicy. Tam, na dole są drzwi do ogródka. Byłem tam tylko raz, gdy miałem 7 lat. Gdy woźna mnie tam znalazła, dostałem kozę na tydzień. Ale wtedy w płocie była dziura. Zawsze wchodziły przez nią koty. Za płotem są jakieś garaże, stamtąd tylko kawałek do miasta. I co wy na to...? - A skąd masz pewność, że ta dziura dalej tam jest? – Zapytał wojowniczo Robert. - A jeśli ją załatali i wszystko pójdzie na marne? - Ja... myślę, że ona tam jest. – Powiedział cicho Oskar. - Inaczej nic nie miałoby sensu. - Bo nic nie ma sensu! – Zawołał Robert. – To w życiu się nie uda, będziemy tu tkwili do 18 lat, potem nas stąd wypuszczą i dadzą mieszkanie pod Warszawą i pracę w supermarkecie polegającą na pakowaniu ludziom zakupów. 2 złote za godzinę. Daria podeszła do niego i spojrzała mu prosto w twarz, tak, że dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów. Robert lekko się zarumienił. - Posłuchaj, głupku! Skoro Oskar wierzy, że się uda, to się uda! A jeśli nie, to będziemy wiedzieli, że próbowaliśmy, a nie siedzieliśmy sobie wygodnie na tyłkach i myśleliśmy o pracy za dwa złote za godzinę! Albo jesteś z nami, albo dołącz do tych debili, którzy wierzą, że ktoś ich zaadoptuje i spędzają każdy dzień na czekaniu. Ja tak nie chcę. A ty? Robert zrobił krok do tyłu i spojrzał w błękitne niebo, które współgrało idealnie z kolorem jego tęczówki. Westchnął, przeczesał ręką po łysej czaszce i spojrzał na Oskara, a potem na Darię. - Ok. Zróbmy to. *** Było im ciasno. Schowek na miotły nie jest najlepszym miejscem na kryjówkę, przynajmniej pod względem komfortu. W ciemności rozległo się kichnięcie. - Sory – Powiedział Robert. – Mam uczulenie na kurz. - Daria, masz swój plecak? – Zapytał cicho Oskar. - Tak. Wzięłam tylko szczoteczkę, gacie i trochę kasy. - Aha. To chyba dobrze. A ty Robert, masz plecak? - Tak. Mam swoje rzeczy i ty włożyłeś tu swoje. - To dobrze. Słuchajcie, jest po 18. Niedługo dyrektorka sprawdzi pokoje i zorientuje się, że nas nie ma. Musimy działać szybko. Będziecie iść za mną, bardzo cicho. I bardzo wolno, albo bardzo szybko. Tak jak powiem. Jasne? Oskar poczuł, że oboje kiwnęli głowami, mimo, że nic nie widział. Powoli, bardzo powoli uchylił drzwi schowka. Wyszli z niego po kolei i spojrzeli na siebie. Oskar skinął na nich głową i powolutku ruszyli korytarzem, nie wydając żadnego dźwięku. Na przedzie szedł Oskar. Stąpał ostrożnie po starej podłodze, którą znał już dobrze i wiedział, gdzie należy stawać, aby nie trzeszczała. Miał uruchomione wszystkie zmysły na najwyższych obrotach. Za nim szła Daria. Uśmiechała się lekko, podniecona zaistniałą sytuacją. Cieszyła się, że ma szansę wreszcie się stąd wyrwać i to z dwoma facetami, których naprawdę polubiła. Robert rozglądał się cały czas niespokojnie i oglądał za siebie. Bał się, że zza rogu wynurzy się nagle dyrektorka i zapyta z niekłamaną satysfakcją „A gdzie to się wybieracie?”. Ściskał mocno ramiączka plecaka i był pełen obaw. Mijali schody, gdy nagle usłyszeli kroki na górze. Ktoś schodził na parter. Oskar odwrócił się do towarzyszy, nie wiedząc co robić. Robert zrobił się blady jak ściana, a Daria przygryzła wargi. Spojrzała na schody i nagle położyła się na podłodze. Oskar patrzył, jak wczołguje się pod schody, w miejsce, gdzie ukrywał się jako pięciolatek. Zanurkował za nią, ciągnąc za sobą Roberta. Może nie było tu tak wygodnie jak w dzieciństwie, ale Oskar nie narzekał. Gdy tak leżąc, obserwowali stopy dyrektorki, przechodzące obok nich, czuli niewyobrażalną ulgę. Gdy kroki umilkły, wyczołgali się spod schodów. - Tędy – Szepnął Oskar i ruszyli dalej długim korytarzem. Zaczęli biec, czując radość, wierząc, że naprawdę im się uda. - Prawie jesteśmy! – Oskar uśmiechnął się, gdy nagle usłyszeli głosy. Zbliżały się w ich kierunku. Daria złapała Roberta za ramię, a Oskar zasłonił usta ręką. Schowali się za ścianą, w cieniu. - Już po nas. – Wyszeptał Robert. Gdyby się teraz wychylili, zobaczyliby nadchodzących mężczyzn. - Wiesz co, Artur? Tutaj dajmy następną. Daj drabinę. - Ile jeszcze kamer zostało? - E, pięć. Już dziesięć zrobiliśmy. - Dobra, dawaj, instalujemy. Oskar zacisnął powieki. Jeśli będą cały czas tu stali, zaraz ktoś nadejdzie i ich zobaczy. Trzeba coś zrobić, trzeba minąć tych facetów... Nagle Robert kichnął. - Słyszałeś to? – Zapytał jeden z mężczyzn. - Co? - Nie wiem. Coś dziwnego... - Może to dzieciaki. Oskar wstrzymał oddech. Robert zrobił przestraszoną minę i wskazał na zalegający wszędzie kurz. - Kowalska mówiła, że bachory dziś mają ciszę nocną od 18. Mówiła, że jak jakieś spotkamy, mamy ich przyprowadzić, to dostaniemy premię superekstra. - Serio? Ty, fajnie by było, gdyby jakieś się tu kręciły. Choćby przypadkiem. - No. Kasa na browary... Hehe. Robert znowu kichnął. Tym razem głośniej. Spojrzał przepraszająco na Oskara i Darię, stojących naprzeciwko. - Słyszałeś? - No! Ktoś tu jest! Weź zobacz! Robert spojrzał na Darię. Ta dostrzegła w jego oczach to samo, co Oskar i pokręciła głową. - Uda wam się. – Szepnął Robert. – Na razie! Wybiegł zza ściany. - Ty, patrz! Jakiś dzieciak, łap go! Słychać było tylko dwie pary biegnących butów. Daria oparła głowę o ramię Oskara. Ten wiedział już, co robić. - Jeden został. – Szepnął Oskar, widząc cień drugiego faceta na podłodze przed nimi. – Dobra, słuchaj... Za następnym zakrętem będą drzwi, otworzysz je i wyjdziesz do ogrodu. Tam za grządkami będzie wysoki płot i powinna być w nim dziura. Przeciśniesz się. - Oskar... - Ja i Robert nie przeszlibyśmy przez nią. Dasz sobie radę. Trzymaj się, Dario. Dziewczyna poczuła nagle, że jej oczy robią się wilgotne. Przytuliła się do Oskara. - Dziękuję. Mam nadzieję, że kiedyś się zobaczymy. Pozdrów ode mnie Roberta. - Jasne. To... do zobaczenia. Oskar wybiegł z ukrycia. Niewysoki, korpulentny mężczyzna stał przy metalowej drabinie i gdy zobaczył Oskara, wytrzeszczył oczy. - Ej, ty, dzieciaku! Choć no tu! Oskar rzucił się do ucieczki. Słyszał, jak facet zaczął go gonić. Odwrócił się i zobaczył, jak Daria wybiega z kryjówki i znika za zakrętem. Mężczyzna biegł z trudem, a jego brzuch trząsł się w biegu. *** Oskar i Robert dostali tygodniową karę za nieposłuszeństwo. Dwaj mężczyźni od monitoringu dostali ekstrapremię za złapanie dwójki dzieciaków. Dyrektorka dostała naganę za niedopilnowanie jednej z podopiecznych. Daria dostała wolność. ********* - Oskar... Oderwał się od bardzo interesującego dla niego zadania z chemii i spojrzał pytająco na Roberta. Nie widział go od rana. Robert miał jakieś tam sprawy, Oskar był w tym czasie w szkole. - No hej, kolego! Mów, gdzie byłeś? Musiałem siedzieć sam, ty dupku! - Oskar... – Robert uśmiechnął się nieśmiało i zmarszczył przy tym brwi. – Ja... - Co „ty”? O co chodzi? - Chcą mnie adoptować. Zadanie z chemii ulotniło się z umysłu Oskara w sekundę. - Słucham...? - Jedna rodzina... Mają córkę, taką malutką i chcą adoptować jeszcze jedno dziecko... Wybrali mnie... To ci, co byli tutaj, gdy graliście w piłkę, a ja siedziałem na ławce. Ci, co ze mną gadali, pamiętasz...? Oskar kiwnął głową. Nie uśmiechał się. - Oskar, wybacz, że... - Wybaczyć? Niby co? – Oskar roześmiał się ponuro. – Adoptują cię, to się ciesz. Mi nic do tego. - Wyobrażam sobie, co czujesz. Ja bym się czuł tak samo na twoim miejscu. Wiem, że obiecywaliśmy, że jak nas wypuszczą to założymy własną firmę i będziemy chodzić razem na imprezy i tak dalej, ale... - Nie masz pojęcia, co czuję. Ale nie zawracaj sobie mną głowy, to bez sensu. Mam nadzieję, że będzie ci tam dobrze. I gratuluję. Oskar wstał i zostawił Roberta samego. Choć tak naprawdę było odwrotnie. *** - Do widzenia, Robercie! - Do widzenia, pani dyrektor. - Robert, chodź już, tata czeka! Możesz potrzymać Anię? Och, jak ona się cieszy, gdy cię widzi! Oskar obserwował to wszystko zza szyby. Tej samej, przez którą widział odjeżdżające małżeństwo, które miało go adoptować. Teraz widział po raz ostatni Roberta. - Robert, przypiąłeś małą? - Tak, mamo. - To wsiadaj do samochodu! - Zaraz! Robert zaczął przyglądać się oknom budynku, aż znalazł w jednym Oskara. Uśmiechnął się i lekko mu pomachał. Oskar również się uśmiechnął.
  5. Hmmm... Czyli poezja nie ma nic wspólnego z wyrażaniem własnych myśli i uczuć. Ok, będę pamiętać na przyszłość.
  6. No tak, współcześnie obserwuje się brak akceptacji dla rymów, dominują wiersze białe, oraz pozbawione interpunkcji... Czego czasami nie rozumiem. Ten wiersz jednak napisałam będąc natchniona dziwnym nastrojem, mając w głowie pełno sprzecznych myśli i urazą jest dla mnie porównanie go do tekstów kogoś takiego jak Ala Janosz. Nie napisałam go dla żadnej chęci komercji czy zainteresowania moją osobą, chciałam tylko wiedzieć, co sądzą o nim ludzie, którzy się znają na poezji. Tyle.
  7. Niektórzy kochają bliskich, inni miłują swych wrogów, cóż zatem z tego bardziej spodobać się może Bogu? Jedni są zadowoleni, cieszą się z tego, co mają, inni znowu czegoś pragną, i ciągle tego szukają. Różna jest miłość na świecie, od zauroczeń po żądzę, lecz żadnej z nich się nie da kupić za zwykłe pieniądze. Miłość to dłuższa znajomość? Czy może przypadku sprawa? Czy można być zakochanym, czy to się może wydawać...? Dlaczego czuję, że serce moje się z piersi wyrywa? Czemu bez słowa przechodzę, i swe uczucia ukrywam...? Mówią mi - "To niemożliwe, pokochać nawet nie znając. Potrzeba czasu na miłość!" Ale czy oni kochają...? Czy czują to, co ja czuję...? cierpienie od rana do nocy... Smutek pod powiekami wśród Wszechogarniającej niemocy...
  8. Śmierć, wzmocnienie - to jedyny kwiat zła. Pociecha - wieloryb w mrokach życia kiru podpora Śmierć nędzarzy jest blaskiem i nadzieją, która nam daje siłę iść siła eliksiru Cel życia jedynym aż do końca...
  9. Widzę Cię z daleka. Wzdycham głośno i ciężko. Chłodno mówię "cześć", i niezbyt przyjaźnie. Wznoszę oczy w górę i mijam Cię obojętnie. Bezpieczna odległość - moje serce powoli się uspokaja. Dusza i ciało dochodzą do siebie. Wstrząs wywołany Tobą mija. Kolejny raz. Nie pierwszy. I nie ostatni. Przed snem i przed lustrem Co wieczór ćwiczę Tysiące min, gestów, słów na tyle obojętnych i zwyczajnych abym mogła ich użyć nazajutrz by ukryć nawet najmniejsze uczucie. I nigdy się nie dowiesz o moich uczuciach. Wierz mi, w ukrywaniu ich jestem perfekcjonistką. Tak samo jak ty jeśli chodzi o bycie ślepym.
  10. Anna Głogowska

    droga

    A co, jeśli miłość jest jedynie źródłem cierpienia i przez nią nie odczuwamy sensu istnienia?
  11. Poprawiłam ten niewybaczalny błąd ;)
  12. Anna Głogowska

    droga

    No właśnie... Jaki jest sens naszego życia i czy w ogóle takowy istnieje? Czy nasze życie ma jakiekolwiek znaczenie dla świata? Czy jesteśmy tylko małymi, brudnymi robakami...
  13. Szła szybkim krokiem, potykając się o nierówny chodnik, który w tej części miasta był czymś zgoła normalnym. Oddech miała płytki, nierówny; policzki poróżowiały od podmuchów zimnego, bezlitosnego wiatru, targającego jej włosy i poły płaszcza. Nagle potknęła się o wyjątkowo duży kamień, który najwidoczniej pozostawiło tu jakieś bawiące się dziecko. Syknęła z bólu, chwytając obiema dłońmi swą prawą stopę, przez co mało nie straciła równowagi. Zdołała oprzeć się ręką o zimną szybę wystawy sklepu z komputerami. W tej pozie zamarła. Stała przez chwilę w milczeniu, rozważając pewną myśl, która przyszła jej tak nagle do głowy... „Jeśli myślisz o tym, aby coś zrobić, zawsze to rób. Lepiej jest żałować swych czynów, niż tego, że było się biernym. Lepiej jest być martwym bohaterem, niż chodzącym tchórzem...” Czując się jak we śnie, schyliła się, by podnieść leżący na ziemi kamień. Przyjrzała mu się dokładnie, po czym wzięła wielki zamach i z całej siły cisnęła nim prosto w znajdującą się przed nią szybę. Usłyszała ogromny huk rozbijającego się szkła, poczuła, jak jego kawałki padają jej pod nogami. Zarazem usłyszała coś jeszcze: przeraźliwie głośne wycie syreny alarmowej. Uśmiechnęła się do siebie. Właśnie o to jej chodziło. Usłyszała za sobą zaniepokojone okrzyki. Zupełnie nie zwróciła na nie uwagi. Stała tak, wyprostowana i dumna, czekając na to, co ma nadejść. Pomimo łez, tkwiących tuż przy samych powiekach, tak bardzo powstrzymywanych i blokowanych, podjęła już decyzję. Konrad Orłowski zatrzymał swój samochód. Miał za sobą wyjątkowo ciężki dzień i jechał właśnie do domu, kiedy przez głośniki dało się słyszeć informację o włamaniu do sklepu komputerowego na ulicy Traugutta, więc nie zastanawiając się wykonał zręczny obrót kierownicą i w dwie minuty był na miejscu. Wysiadł z auta i dostrzegł radiowóz, stojący tuż pod sklepem. Maciejowski, nowy, młody funkcjonariusz stał przy wysokiej, ciemnowłosej kobiecie i pisał coś w swoim notatniku. - No, jak tam, Maciejowski? – Zapytał się, podchodząc bliżej. Chłopak podskoczył. - Och, dobry wieczór panie sierżancie... Ta pani wybiła tutaj szybę i najwyraźniej chciała coś ukraść, ale byliśmy pierwsi. Z dumą wypiął pierś, jakby złapał najbardziej poszukiwanego przestępcę świata. Konrad patrzył na niego sceptycznie. Potem spojrzał na kobietę. Wpatrywała się gdzieś przed siebie z poważną miną. Ręce miała zakute w kajdanki; zdawała się być duchem gdzieś zupełnie indziej. - Pani naprawdę zamierzała okraść sklep? – Zapytał ją, przyglądając się uważnie jej twarzy. Nie odpowiedziała. Zamiast tego rzuciła mu krótkie, nic nie znaczące spojrzenie. Konrad chciał zadać kolejne pytanie, gdy ze sklepu wyszedł funkcjonariusz Podolec. - O, Konrad! Dobrze, że jesteś, zawieziesz tę panienkę na komendę. Obejrzałem nagranie z kamery. – Spojrzał na kobietę. – Ona po prostu podniosła kamień z ziemi i rzuciła nim w okno! Niech mnie kule! Taki akt wandalizmu widzę pierwszy raz w życiu. Wygląda no mi na porządną dziewuchę. Dziewczyna wydawała się być zupełnie obojętna na to, co dzieje się wokół niej. Konrad poczuł niepokój. - Pójdzie pani ze mną. – Powiedział, dotykając lekko jej ramienia. Spojrzała na niego pytająco, a on wskazał swój samochód. - Ach, tak. Oczywiście. To były jej pierwsze słowa, jakie usłyszał. I jedyne. Usiadła z przodu, tuż obok niego i poczęła wpatrywać się w okno. Czuła na sobie jego niepokojące spojrzenia. Tak, to był policjant z powołania. Na pewno polubiłaby go. Kiedyś. Zaczęli jechać. Widziała przesuwające się za oknem domy, bloki, sklepy i palące się gdzieś wysoko latarnie uliczne; cały świat wydał jej się teraz skupiskiem przesuwających się błyskawicznie cieni i świateł. Nie należała do niego, nie umiała żyć ani w świetle, ani w mroku. Na posterunku siedzieli teraz tylko komendant Wiśniewski i Hugo Makowski. Skinęli Konradowi głowami i przyglądali się w milczeniu jego ciemnowłosej towarzyszce. Konrad zaprowadził ją do swego gabinetu i wskazał krzesło przed swoim biurkiem. - Może chce pani zdjąć płaszcz? Pokręciła lekko głową. Konrad wzruszył ramionami. Zdjął swoją kurtkę i powiesił ją na wieszaku. W kieszeni od spodni miał komórkę, w drugiej kieszeni od spodni miał klucze od domu, a do paska przytwierdzoną miał broń. Odpiął ją, i położył ją na biurku, obok stosów niewypełnionych raportów i nieprzeczytanej korespondencji. Dziś chciał ją tu zostawić. Przeszkadzała mu w mieszkaniu. Sprawiała... jakąś dziwną atmosferę. Usiadł wygodnie w fotelu za biurkiem i utkwił spojrzenie w kobiecie. - Jak się pani nazywa? Cisza. No tak, mógł się tego spodziewać. Westchnął ciężko. Podniósł się z miejsca i podszedł do niej. Oparł się jedną ręką o oparcie jej krzesła, drugą rękę położył na blacie biurka. Nachylił się do niej i powiedział: - Proszę pani, miałem naprawdę ciężki dzień. Niech pani okaże odrobinę chęci współpracy, bo naprawdę chciałbym wrócić dziś do domu. Proszę. Wyjaśni mi pani wszystko? Dlaczego pani to zrobiła? Bo nie chciała pani niczego ukraść. Prawda? Prawie niezauważalnie kiwnęła głową. Twarz miała bladą jak ściana. - Dobrze. Więc... Wyjaśni mi pani? Znów kiwnięcie. Konrad uśmiechnął się i odwrócił, aby wrócić znów na swój fotel za biurkiem. „Teraz.” Szybkim ruchem chwyciła broń leżącą na biurku i odbezpieczyła ją zwinnie (pomimo tego, że robiła to pierwszy raz). Mężczyzna, którego nazwiska nie zapamiętała, odwrócił się ponownie w jej stronę, a na jego twarzy pojawił się wyraz trwogi. Otworzył usta w niemym krzyku i rzucił się w jej stronę, ale była szybsza. Przyłożyła pistolet do swojej skroni i nacisnęła spust.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...