Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bolesne rozstanie ( nie z powodu winiacza )


Rekomendowane odpowiedzi

Niedobrze się stało. Gruby słonecznik stracił dziewczynę. A tyle dla niej zrobił. Tak bezgranicznie ją kochał. Chce mi się teraz kurwa płakać. Ale nie będę płakał. Raczej zaraz pójdę coś wychlać. W końcu wieczór należy do mnie. Myślałem, żeby do czarnej dzisiaj iść, ale jej chyba nie ma w tym zapomnianym przez boga mieście. Psy tylko sikają, koty miauczą, a staruchy robią te swoje cuda na drutach. No, ale o czymś miałem mówić. Ten gruby chłop, ten słonecznik, gościówa o złotym sercu, który od paru lat winiacza nie miał w gębie, teraz bardzo cierpi. Bo go dziewczyna kantem puściła. Powiedziała, że to wszystko się wypaliło.
Teraz on chodzi sam po Krakowie i pewnie pali papierosa nad Wisłą w nadziei, że jakieś bydlaki spuszczą mu taki wpierdol, że już przestanie cokolwiek pamiętać. Mógłbym mu pomóc, pojechać do tego dalekiego miasta, które podobno jest piękne, ale przecież ja wolę chlać winiacza i patrzeć na mojego starego, tego opoja jak chleje wódę.
Aż przykro się robi, że jestem taki beznadziejny. Jak tak dalej pójdzie, to czarna nawet na mnie nie popatrzy, bo ze mnie taka miękka, rozlazła cipa co tylko chlać i palić pety potrafi.
No, a kiedyś z tym słonecznikiem się kolegowałem. Niejednego winiacza wychlaliśmy i niejedną imprezę żeśmy przegadali. O czym? No o czym. Jasne, że nie o babach, chociaż też. Gadaliśmy o literaturze wysokiego modernizmu, na której jeszcze wtedy się znałem, zanim całkiem się nie rozpiłem i straciłem poczucie rzeczywistości.
Wiele mi ten grubas pomógł. Z babami też. Mądry był i swoje od bab doznał. A teraz chyba mu najwięcej przypierdoliło. Ta laska mu powiedziała, że jest dla niej najlepszym przyjacielem. Ale przecież ten chłop ma swoje ambicje i wie, że miłość stoi jednak wyżej.
Niektórzy jednak uważają inaczej. Że przyjaźń jest bardziej wartościowa i tak dalej. Ja tam nie wiem. Nie znam się na tym. Od lasek oczekiwałem, że będzie mi się z nimi dobrze piło winiacza, ewentualnie piwko ze złotą pianą albo z sokiem imbirowym. I że się będzie dobrze w barze siedziało i gadało o kondycji polskiej, współczesnej poezji, którą się jeszcze wtedy żywo interesowałem.
A teraz mi kurwa tylko ten winiacz został i ten opoj stary, mój ojciec. Pan Jerzy polazł spać, a stary już zasypia nad kielonem wódy i szklanicą whyskacza. Uwierzcie mi, to żenujący widok.
Jestem ciekawy, gdzie ten wąsato brodaty grubas się teraz podziewa. Już dawno nie chlał winiacza, więc podejrzewam, że pewnie teraz gdzieś chleje i może już w krzakach puszcza pierwsze pawie. Takie pawie o brzasku, kiedy ranne wstają zorze.
A może nie. W końcu jest mądry. Nie jest takim debilem jak ja. Może po prostu sobie łazi i myśli. Ma tysiąc myśli na minutę. Jak to kiedyś z Moniką ( jego już teraz byłą ) pili wspólnie nad Wisłą taniego winiacza ( ja też przy tym wtedy byłem ). Albo jak chodzili razem po krakowskich plantach, spotykali pijanych meneli, albo mnie śpiącego na ławce i jak słonecznik do swojej duszki mówił:
„Tak właśnie kończą ludzie po polonistyce”
Ja wtedy jeszcze filozofię studiowałem i byłem całkiem dobry, dopóki mi całkiem nie odpierdoliło od tej samotności mojej i tanich winiaczy pitych w pustym mieszkaniu, które wynajmowałem od starego zgreda, który pochował swoją żonę i dzieci.
Słonecznik to kiedyś był. Wydawało się, że będzie jeszcze bardziej. Świetnie się zapowiadał. Po ostrej terapii odwykowej, przestał całkiem pić. I wytrwał w tym postanowieniu. Znalazł sobie wtedy Monikę i ją bardzo pokochał. Wydawało się, że ona w sposób szalony kocha także jego. Byłem świadkiem jak się do niego przytulała, głaskała go za uszami i po prostu lgnęła do niego jak ten mały kotek do swojej pańci. Kiedyś mnie jedynie zastanowiło zdanie Porucznika, mojego kumpla od wielu wychlanych winiaczy:
- Monika zachowuje się tak, jakby mogła być z kimś innym.
Odpowiedziałem mu wtedy:
- Poruczniku pierdolisz. Jeszcze nigdy nie widziałem tak kochającej się pary. Oni są jak dwie skały, których byle popierdółka wiatr nie zmiecie z tego łez padołu.
Skończyliśmy temat i zaczęliśmy gadać o słabej obecności boga w postmodernizmie, ale to zdanie jednak utkwiło mi w pamięci jak jakiś joker, który tkwi w talii kart i w każdym momencie można go znienacka wyjąć.
Nie mówiłem jednak o tym słonecznikowi ( zwanemu też Pułkownikiem ). Nie mówiłem, bo wiedziałem, że ten wąsaty grubas mnie zaraz wyśmieje. Ale ze zdaniem Porucznika, myślałem, zawsze się trzeba liczyć. Porucznik ma jednak te swoje gały dosyć przenikliwe.
Choć to Pułkownik zawsze wiedział najlepiej. W końcu nie od parady był tym Pułkownikiem.
Nosił te złote ordery, uśmiech mu potężniał na ogromnych wąsach i brodzie, wypinał dumnie brzuch i rechotał złośliwie z kretynów, których podstawową rozrywką jest chlanie tanich winiaczy. Jak się go słuchało, miało się wrażenie żeglowania w jakąś inną krainę, gdzie cierpienie nie ma wstępu. Pułkownik wymyślał światy, o jakich przynajmniej tacy jak ja i Porucznik nigdy nie słyszeliśmy. Był w kimś w rodzaju naszego mentora, znał się po prostu chłop na rzeczy.
Ile oni z Moniką przeżyli. Ile oni kurwa razem przeżyli. Nawet ja, w swoim alkoholowym zamroczeniu to jeszcze pamiętam. Jeszcze tego nie zapomniałem na całe szczęście. Był taki czas, kiedy Monika, Pułkownik i Porucznik byli moimi najlepszymi przyjaciółmi. Chlaliśmy nie tylko piwo z sokiem imbirowym i tanie winiacze. Piliśmy także kawę w biurze na gołębiej 3. Kiedy siedzieliśmy z Pułkownikiem i rozprawialiśmy o prozie Kafki, przychodził Porucznik i dolewał nam po kryjomu do kawy jakieś smaczne naleweczki. Przede wszystkim mnie, bo Pułkownik twardo nie pił. Siedzieliśmy we trójkę, potem przychodziło Monika i całe biuro aż zaczynało kwitnąć od miłości. Wtedy ja opowiadałem o białej wiedźmie, jak bardzo mnie zraniła, a pułkownik stukał się tylko palcem w czoło i pytał:
- No i po co żeś jej listy w zamroczeniu alkoholowym słał? Było tyle nie pić. Pijesz, przegrywasz.
A Porucznik niewiele się odzywał, bo chyba i tak wiedział swoje. Żeby rozładować sytuację, wyciągał tę swoją piersióweczkę z naleweczką i rozlewał do kawy Moniki i mojej. Bo Pułkownik twardo mówił:
- Pass.
I tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy o życiu. To były piękne czasy. Potem wróciłem do mojego miasta, brzydkiego jak stare, rozlatujące się kapcie mojego nieżyjącego dziadka. Zacząłem chlać z Szakalem te cholerne winiacze, tarmosiłem kucyka, a od czasu do czasu szedłem na dziwki, żeby się wreszcie wyżyć. Mijały dni, miesiące, lata. Wszyscy już o mnie powoli zapominali. Przez pewien czas uganiałem się za czarną, ale ona wyjechała w końcu do Stanów, do swojej miłości życia. Myślę, że dobrze zrobiła, że wyjechała. Lubiła sobie zalać robaka, jak się później okazało, ale nie tak jak ja. Ona to robiła kulturalnie i z wdziękiem, a ja po chamsku, żeby się do końca zniszczyć. Zapomnieć.
A dzisiaj się dowiedziałem, że mój najlepszy kiedyś przyjaciel stracił swoją ukochaną. W sensie, że ona go rzuciła.
Myślicie, że to mną wstrząsnęło?
A gdzie tam. Zaraz pójdę do wanny, potarmoszę kucyka, a potem będę chlał winiacza i czytał historie erotyczne z pornoli, które wyjmę spod łóżka mojemu staremu.
Generalnie nie obraźcie się, ale mnie wszystko jebie. Jest nas tylko dwoje: ja i butelka mojego winiacza. Kocham pić. Picie kocha mnie. Jesteśmy znakomicie dogrywająca się parą.
Nikt w tym związku nikogo nie dyma za darmo i oboje odnosimy wspólne korzyści. A waluta jest wspólna, choć w sensie formalnym mamy rozdzielność majątkową.
Zadzwoniłem do mojego dawnego przyjaciela Porucznika, żeby odszukał Pułkownika i pogadał z nim o jego utrapieniu. Ja tam wolę się nie ruszać z tej ziemi niczyjej, z tego miasta mojego.
Pewnie z tym moczymordą Szakalem znowu na miasto pójdziemy i będziemy chlać do nocy następnego dnia.
Ledwo trzymam się na nogach, ale jednak piszę. Zachowuję niecodzienną trzeźwość umysłu, choć moje serce jest zamroczone groźną chorobą. Ta choroba nazywa się wyjałowieniem wszelkich uczuć, utratą złudzeń, że coś takiego jak miłość jest w ogóle w życiu możliwe.
Moim skromnym zdaniem człowieka, który nic w życiu nie osiągnął i już pewnie nie osiągnie i którego życia składa się wyłącznie z samych epizodów alkoholowych, miłości w sensie ścisłym nie ma. Jest coś takiego jak złudzenie miłości. Wydaje się nam, że kogoś kochamy, a tak naprawdę kochamy jakąś ułudę, fantom, z którym spokojnie mogliśmy pić winiacze, chodzić do łóżka, całować się bądź prowadzić duchowe rozmowy.
Moi drodzy, nie obraźcie się, ale mnie to wszystko szczerze pierdoli. Ja już swoje widziałem i już swoje wychlałem. W środowisku zwany byłem Kapitanem z powodu mojego zamiłowania do wychodzenia przed szereg ( zarówno w piciu jak i w życiu ). Swoje też podżyłem z babami, choć nie wyglądam. Mam opuchłą, nalaną gębę pokrytą czarną, gęstą i niemytą szczeciną, wielki, piwny brzuch i w ogóle jestem ohydny. Moja znajomość z czarną skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Kiedy mnie tylko poznała, spojrzała na mnie z litością i powiedziała od razu:
- Tylko koleżeństwo Kapitanie, jeśli chcesz więcej, będziesz musiał zapłacić.
No i zapłaciłem czarnej za jedną noc. A potem to naprawdę się zakumplowaliśmy. Nie na długo co prawda, ale zawsze. Teraz czarna leci do Stanów. I dobrze. Chce się wyrwać z tego syfu. Na jej miejscu też bym chciał się wyrwać. Ja bym chciał do matki, do Stanów pojechać, ale ona mnie nie zaprasza, pewnie nie chce mnie tam na razie. Ale ja wiem, że moja mamusia mnie kocha i kiedyś mnie na pewno zaprosi. Może wtedy odnajdę czarną w Stanach i założymy szczęśliwą, kochającą się i niepijącą rodzinę. Z dala od tego syfu.
Ciekaw jestem, co u Pułkownika. Może odnalazł go Porucznik. A jeśli nie…
Trudno powiedzieć.
Chleję i nie żyję.
A tak naprawdę.
Nie ma takiej rzeczy prawdziwej, której nie dałoby się przedstawić jako mniej bolesne, piękne oszustwo.
Znam tę prawdę. I dzięki temu jeszcze jakoś się trzymam.
Choć syf otacza mnie zewsząd.
Ludzie się kochają. Ludzie się rozstają. I ludzie znowu do siebie powracają. A tacy jak ja mają swoje durne zwyczaje i kochają niewiasty, które nigdy nie będą ich. Pułkownik lezie pewnie teraz plantami i wspomina Monikę. Że przecież była jego najukochańszym stworzeniem na świecie. A bez Moniki znów pewnie stanie się tylko Pułkownikiem ( już nie grubym słonecznikiem ) i wróci zapewne do chlania tanich winiaczy z Porucznikiem i z Kapitanem, czyli ze mną, który być może przyjedzie z tej swojej zapyziałej nory zobaczyć znów magiczny Kraków, w którym spędził kawał pięknego czasu.
I do was mam drogie dzieci mam niezwyczajną prośbę. Jak będziecie kiedyś w Krakowie i iść będziecie przez planty, potem Dominikańską, potem Bracką, a potem skręcicie w Gołębią i przechodzić będziecie koło knajpy, co się nazywa Gołębia 3, wspomnijcie czasem trzech starych opojów i piękną Monikę, największą miłość Pułkownika, która złamała jego życie, które kiedyś było tak cenne, że w zasadzie bezcenne. Dzięki niej.
Zajrzyjcie do biura na Gołębią 3. Może zobaczycie tam brodatego, niedbale ubranego Kapitana, ogolonego, schludnego Porucznika i zalanego łzami Pułkownika, który nie wiedząc, co ma w życiu robić, nie robi zupełnie nic. Jest widmem. Cieniem dawnej skały.
Ten olbrzym istnieje już tylko połowicznie, byciem pokątnym i marginalnym. Porucznik wyciąga piersióweczkę i z klasą popija, filozoficznie przy tym paląc swojego skręcanego ręcznie papierocha. Kapitan natomiast piję kawę i rozmyśla o czarnej, lecz już nie o dziewczynie, ale o dziurze, głębokiej jak otchłań, która stopniowo i systematycznie go wsysa w swoje czarne obszary.
Tak się kończą niestety, dziatki moje drogie historie bolesnych rozstań.
Teraz muszę was już pożegnać. Wracam do opróżniania mojej butelki taniego winiacza.
Powiem wam na pożegnanie tylko jedno. Pierdolę to i dawno straciłem złudzenia, że może być inaczej. Dla mnie czerń, nie dla mnie zieleń, nie dla mnie chaos nagłych rozweseleń.
Dla mnie jest toń ta czerwona, głęboka. Wpadam w nią.
Pogrążam się głęboko w całym tym syfie. Jeszcze głębiej. Otoczony jestem przez śmieci i nie potrafię wydostać się.
A światełko nie świeci i lekarstwa też nie ma.
Pożera mnie cały ten syf. A tak chciałbym wyjść na powierzchnię.
Tonę.

Może Pułkownik spotka kiedyś swoją Pułkownikową i iść będą przez Planty jak kiedyś. Będą się trzymali za ręce. Słońce będzie świecące i radosne. I ten ponury Kraków też zaświeci się od radości. Że Pułkownik i Pułkownikowa znów są razem. I mijać będą Kapitana, który znów zdrzemnie się na ławce. I znów będą się śmiać. Chmura spłynie na Monikę i zrobi na jej włosach biało niebieski kapelusz. A gruby słonecznik zaśmieje się bardzo głośno i płynąć będą szczęśliwe, czyste łzy z tego ogromnego nieba nad nimi, które wreszcie będzie się szeroko uśmiechać.
Tak będzie i tak być może. Powiedziały mi o tym drzewa na krakowskich plantach, a ja się swoją wiedzą dzielę z wami moje dziatki.
Dobranoc. Śpijcie dobrze. A kiedy wstaniecie, pomódlcie się w cichości waszych duszyczek za Pułkownika i Pułkownikową, żeby im się dobrze żyło.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...