Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść XIV


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

XIV
Mówią, że w zawodzie poety potrzebny jest talent. To naturalnie nieprawda; nie talent jest ważny, ale to, żeby trafić: w gust, w miejsce, w czas. Trzeba być po prostu pieprzonym farciarzem.
Taki, dajmy na to, Mozart, popularny osiemnastowieczny kompozytor austriacki, żył skromne trzydzieści pięć lat, z czego przez trzydzieści komponował. Naszym czasom znane jest 600 (słownie: sześćset) jego kompozycji, co czyni 20 rocznie, czyli gdzieś tak jedną na dwa tygodnie. I co mu z tego przyszło, z tej mrówczej pracowitości? Jak wiemy: za życia stosunkowo niewiele.
Dla porównania weźmy teraz Tomasza Manna, pisarza niemieckiego: taki mając ukończone lat dwadzieścia pięć (a więc zdążył się załapać na dzieciństwo i jako-taką młodość, co Mozartowi się z pewnością nie udało) wydał powieść, która od razu przyniosła mu rozgłos i międzynarodowe uznanie. Prawda: potem napisał powieść jeszcze lepszą, ale już tylko z nudów i dla zabicia czasu; nie musiał, i tak byłby sławnym pisarzem.
Ergo: cały wic polega na tym, żeby umieć w odpowiednim momencie rzucić w młyńskie koło historii ten swój malutki kamyczek, i to rzucić tak, żeby całą maszynerię zatrzymać na ułamek sekundy; tak, żeby wszyscy zauważyli.
Jednym udaje się już na starcie, już w młodości; inni mogą się cieszyć splendorem tylko przez ostatnie lata życia; jeszcze inni uznanie zyskują dopiero po śmierci; a większość – cóż, większości nie udaje się nigdy.
Niektórzy po prostu nie urodzili się we właściwym momencie. I tak: prawdziwi komuniści rodzą się w postkomunizmie; romantycy przychodzą na świat w pozytywizmie, a ludzie obdarzeni magicznymi zdolnościami – w czasach, gdy w magię nikt nie wierzy. Męczą się wówczas okrutnie i psioczą, że to, co miało być ich życiową misją, zostało już przez kogoś zrobione i w dodatku całkiem spartaczone.
Po klęsce, jaką zakończył się plan budowy kościoła na bagnach, Ksiądz Dobrodziej zmienił się nie do poznania. Schudł i osiwiał, zgarbił się, jakby z każdym przeżytym miesiącem przybywał mu nie miesiąc, ale rok życia. Wtedy ludzie po raz pierwszy zaczęli głośno pytać o wiek Księdza Dobrodzieja, by nie bez zgrozy skonstatować, że był w ich parafii od zawsze, odkąd pamiętają, zawsze taki sam: czarnobrody i barczysty, w sile wieku. Był ruchomą częścią krajobrazu i jego przeobrażenie nie mogło pozostać niezauważone.
W miarę jak jego potężne niegdyś ciało stawało się coraz słabsze, odkrywał w swoim umyśle coraz to nowsze zdolności. Już w kilka tygodni po tym, jak dzwonnica nowo wybudowanego kościoła zniknęła w bagnie, pojawiły się pogłoski, jakoby Ksiądz Dobrodziej zaczął wzrokiem zginać łyżeczki. Większość nie dawała tym sensacjom wiary, widząc w nich wichrzycielskie zapędy byłych ubeków, którzy rzekomo usiłowali skompromitować duchowieństwo, rozpuszczając plotki o jego powiązaniach z czarną magią. Jednak kiedy Ksiądz Dobrodziej zaczął w czasie comiesięcznej adoracji podnosić monstrancję samym tylko wzrokiem, bez użycia rąk, nikt już nie zaprzeczał, że plotki te mają w sobie ziarno prawdy.
Reakcje ludzi były rozmaite. Niektórzy przestali chodzić do kościoła, ale więcej było chyba tych, którzy dopiero wtedy zaczęli. Ale Ksiądz Dobrodziej zdawał się ich nie dostrzegać, grał swój spektakl bez względu na to, kto siedział na widowni. Repertuar jego popisowych numerów rósł z tygodnia na tydzień: zmieniał wodę w wino, wywoływał niepokalane poczęcia, rozmnażał chleb, odmładzał, uwłasiał, wywoływał deszcz, wypuszczał białe gołębie z rękawów sutanny, zmieniał miedź w złoto. Wreszcie zaczął lewitować.
Unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią z niewymuszoną elegancją, jakby ten sposób przemieszczania się był dla niego naturalny i właściwy. Sunął bezszelestnie, powiewając sutanną jak triumfalnym sztandarem, obwieszczającym jego zwycięstwo nad prawem ciążenia. Czasem pozwalał sobie na wyższy lot: zmieniał wtedy pozycję na horyzontalną, rozkładając szeroko ręce, kręcąc beczki i ósemki wysoko nad czubkami drzew; z ziemi wyglądał wtedy jak klucz czarnych ptaków, albo jak wielki czarny latawiec. Wreszcie któregoś dnia wzbił się jeszcze wyżej, aż hen, do nieba. I pozostał tam już na zawsze. Było to w gruncie rzeczy najmniej spektakularne wniebowzięcie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nieliczni świadkowie mruczeli pod nosem z przekąsem: “no tak, tego się można było spodziewać”. Jeśli czegoś żałowali, to tego tylko, że nie mieli akurat pod ręką aparatu fotograficznego.
-Ale masz zajebisty aparat fotograficzny! - zawołał Bartek, wskazując mojego Zenita ET. - O stary, skąd ty masz takie cacko?
Chwilę wcześniej wszedł do mojego mieszkania; poprzedniego dnia skończyłem właśnie generalny remanent; okazało się, że w szufladzie biurka nie ma już więcej miejsca na aparat, dlatego też został chwilowo skazany na banicję (czytaj: walanie się po pokoju). Bartek zauważył go, skoro tylko przekroczył próg.
-Nie no, zobacz na to, optyka w świetnym stanie, jak nówka! - oznajmił z ekscytacją, przykładając aparat do twarzy. - Ty masz w domu takie coś i nic nie mówisz? Robiłeś nim jakieś zdjęcia?
-Zdjęcia? - miałem wtedy bardzo irytujący zwyczaj powtarzania końcówki zadanego mi pytania. - Nie, przecież ja nie robię zdjęć.
-To po co ci takie cudo?
-Cudo? Kupiłem nie tak dawno, jakieś pół roku temu, na Kole, od Cygana. Przypadkowo...
-Za ile?
-Ile? Nie pamiętam, jakoś dosłownie za parę złotych.
-No stary, przecież to profesjonalny sprzęt! Na cyfrówce nie wykroisz takich fajnych zdjęć retro! Ty, możesz mi go pożyczyć?
-Pożyczyć? A po co ci, od kiedy ty robisz zdjęcia!
-Od niedawna. Ale się wciągnąłem. To jak, mogę sobie nim wypstrykać kliszę?
Ech, co się z tobą, chłopie, porobiło, pomyślałem sobie. Tyś był mi ucieleśnieniem prostoduszności, tyś był mi Epikurem, tyś był mi mistrzem niewyszukanych przyjemności. I ty, Brutusie, zacząłeś teraz zdjęcia robić? Może jeszcze wiersze zaczniesz pisać, spytałem go w myślach nie bez drwiny. Wszystko to wpływ Olimpii. Odkąd się do niej wprowadził, przestał nawet mówić o cyckach!
A pamiętam, że jeszcze rok temu zapraszałem go na darmowe seanse ekshibicjonistyczne mojej Naguski z naprzeciwka. Naguska – ech, na niej zawsze można było polegać – cóż za regularność, cóż za precyzja! Dzień w dzień od 15:13 do 23:18, a w soboty od hejnału do wiadomości, z przerwą na Teleekspress. Za starych dobrych czasów Bartek wpadał do mnie niemal co sobotę, piliśmy piwo i gapili się na Naguskę. 75C, czyli Naguska, to był bartkowy ulubiony rozmiar. Jak on się nie mógł jej nachwalić, jak on ją uwielbiał, jak on mi zazdrościł tego bycia z nią okno w okno, fenetre a fenetre. Co tydzień ten sam scenariusz: przy pierwszym piwie obaj byliśmy zachwyceni; przy drugim zaczynałem marudzić, że wolę mniejsze; potrzeba nam było jeszcze dwóch piw, żeby się ze sobą zgodzić, ale zgadzaliśmy się “na krzyż”: teraz to ja wolałem duże, a Bartek mniejsze. O młodości, o szczęsny czasie! O, kraju lat dziecinnych!
Odkąd zamieszkał z Olimpią, ilekroć rozmowa skręcała w kierunku “bliźniąt sarnich”, Bartek ucinał krótko: “o biustach się nie dyskutuje”. /I pomyśleć, że sam ich poznałem...??/
Na szczęście pewne rzeczy nie zmieniają się przez lata całe. Na przykład Naguska. Ona dalej piękna, odważna, jędrna i samotna. Od kiedy opanowałem sztukę wchodzenia do mieszkań...
...ach, właśnie, wchodzenie do mieszkań! Któż by pomyślał, że to takie proste. W istocie to nie żadne nieprzenikalne drzwi, nie żadne wymyślne zamki powstrzymują ludzi przed zaglądaniem do cudzych domów, ale lęk pomieszany ze wstydem, a nade wszystko przeświadczenie o tym, że dla własnego spokoju lepiej nie wiedzieć zbyt wiele o innych ludziach, lepiej zadowolić się tym, co widoczne z zewnątrz. Jako żywo – świat stanąłby na głowie, gdyby odebrać ludziom tą resztkę prywatności, jaka im pozostaje w wielkich miastach, gdyby pozbawić ich tej ukrytej przed wścibskim wzrokiem sąsiadów przestrzeni, gdzie mogą spokojnie doglądać swoich doniczek z zasianymi w równych rządkach nasionami obłędu.
Do rzeczy jednak, a rzecz jest nie byle jaka. Oto ja wyzbyłem się burżuazyjnych zahamowań – ja się właściwie bez nich urodziłem, wszak w Dobrej Polskiej Okolicy każdy zaglądał do sąsiada, kiedy tylko miał ochotę – i dzięki temu właśnie drzwi mieszkań nie stanowią dla mnie żadnej przeszkody.
Oczywiście musiałem nauczyć się je otwierać, ale to już banalnie proste. Właściwie – nauczyłem się tego już w podstawówce, od mojego klasowego kolegi, otyłego syna równie otyłej sprzątaczki. W istocie jednak kolega tylko nauczył mnie wykorzystywać wiedzę posiadaną od zawsze, wszak już w Piśmie Świętym czytamy: “pukajcie, a będzie wam otworzone” (Mat 7,7, Przekład Nowego Świata). Tak jest, to aż tak proste – wystarczy zapukać, a wszystkie drzwi się otworzą. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie dokładnie zapukać: jakieś pięć centymetrów obok dziurki od klucza, odrobinę w górę. Przez pierwsze pięćdziesiąt drzwi rzadko udaje się trafić za pierwszym razem, później jednak trafia się niechybnie, bez większych problemów. Trzeba puknąć trzy razy w regularnych, dość krótkich odstępach czasu, kostką zgiętego palca wskazującego prawej ręki. I już, drzwi otwierają się bezgłośnie, zapraszająco odskakując od futryny.
Jeszcze bardziej niż prostota tej metody zaskoczyło mnie, że przez tak długi czas nie korzystałem z posiadanych umiejętności. I tak jak Adam zerwał owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego za namową kobiety, tak i mnie kobieta nakłoniła do penetrowania mieszkań sąsiadów. Kobietą tą była oczywiście Naguska. Pamiętam jak dziś ten niebywały dreszcz podniecenia, który przebiegł mi w dół kręgosłupa i ugrzązł u jego podstawy, kiedy otworzyły się przede mną drzwi jej mieszkania...
Drzwi autobusu otworzyły się, wsiadło dwóch młodych mężczyzn, dobrze ubranych i lekko podpitych; był sobotni wieczór, wracałem właśnie do domu linią numer 119. Młodzieńcy rozsiedli się z tyłu autobusu, nie przerywając ożywionej konwersacji:
-Nie no, kurwa, teraz to nic z tego nie będzie, stary, mówię ci, nie mam kasy. Bessa na giełdzie była ostatnio i straciłem.
-To ty, kurwa, grasz na giełdzie?
-No pewnie, kurwa, że gram!
-Zajebiście, ja też gram! A w co inwestujesz?
-A różnie, rozumiesz, w hi-tech, w bankowość, w energetykę... no różnie, kurwa, różnie.
-Czyli dywersyfikujesz?
-Nie no, głupi nie jestem. Jasne, kurwa, że dywersyfikuję!
Staruszka w berecie, która od samego początku przysłuchiwała się rozmowie z niekrytym oburzeniem, interweniowała stanowczo:
-Proszę się wyrażać po polsku, młody człowieku!
-O, bardzo przepraszam łaskawą panią – odpowiedział młodzieniec, chyląc kornie czoło. – Chciałem powiedzieć: jasne, kurwa, że nabywam akcje różnych spółek celem zmniejszenia ryzyka inwestycyjnego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @egzegetaNie ma sprawy Wiktorze. Wiktorze, czy z tego tomiku wierszy zakosztujemy kunsztu pisarskiego Twoich dzieł? 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
    • Zostały nam sny Zostały nam łzy   Z poprzednich wcieleń   A prawda okazała się kłamstwem Zapisanym w pamiętniku   Tam głęboko gdzieś na strychu
    • Dziewczynie stojącej w szarych spodniach przy telefonie spadł przy rozmowie ze stopy... więzienny drewniak. Stuk było słychać sto kilometrów dalej.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...