Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sterta


asher

Rekomendowane odpowiedzi

Minęły już trzy tygodnie, odkąd nas wywalili z roboty. Niby to nic, bo pracy w Londynie jest od groma, ale najpierw trzeba wytrzeźwieć.
Kiedy z samego rana spojrzałem na sinozielonego na gębie, skulonego na materacu pod oknem braciaka, a potem na puszczającego pawia na trawnik przed domem Waldiego, wiedziałem, że dziś to my za robotą nie pójdziemy.
Postanowiłem jakoś chłopakom ulżyć i skoczyć po zgrzewkę browarków. Brakło mi parę funtów, jednak Ciap ze sklepu, znając mnie z dobrej strony, dał piwo na zeszyt. Całkiem, jak pani Bronia z GS-u, świeć Panie nad jej dobrotliwą duszyczką.
Waldi, na widok piwa, załkał cieniutko. Jedno wypił od razu, drugie tylko napoczął, by delektować się jego smakiem dłużej.
- Będę żył – stwierdził z właściwą sobie lekkością – Co z Markiem?
Spojrzałem na skulonego na wyrku braciaka i machnąłem ręką.
- Też będzie żył. Tylko daj mu pić.
Waldi zaśmiał się i pochylił nad moim bratem, by uronić kilka kropel w jego spierzchnięte usta. Marek zerwał się, jakby go pocałowała jakaś szpetna baba i pomknął do kibla w czasie bliskim rekordowi Europy.
Przybiliśmy z Waldim „piątkę” i stuknęliśmy się puszkami.
Życie jest piękne – pomyślałem i zaraz zmarkotniałem.
Z chaty też nas wywalili za chlanie i niepłacenie w terminie. Depozyt odmieszkaliśmy, ale nasze bety zostały w pokoju. Pewnie landlordka wyrzuciła je do najbliższego skipa. A co tam? Śpiwory, jaśki, trochę ciuchów, stary Kasprzak i tego typu szajs. Mogliśmy to wszystko kupić zupełnie nowe za jedną tygodniówkę.
Chwilowo zamieszkaliśmy u Waldiego, lecz i tu nikt nas nie chciał. Zawsze podejrzewałem, że wrednych ludzi jest na świecie więcej, teraz miałem to czarno na białym. Dostaliśmy ultimatum, by wypierdalać, zanim nie wrócą z pracy, bo inaczej będzie źle.
No i fajnie! Mamy cały dzień!
Braciak wynurzył się z kibla trochę mniej zielony na twarzy.
- Jedziemy na Mortlake? – zapytał ochrypniętym głosem.
- Po cholerę?
- Trzeba skończyć robotę.
- Jaką?
- No ten garaż. Przecież ledwo żeśmy plasterbordy przykręcili.
Spojrzeliśmy z Waldim na siebie, niczym dwie przedszkolanki w trakcie edukowania matoła.
- Braciak, to było dawno temu. Wyjebali nas, pamiętasz?
Podrapał się w tył głowy, poprawiając przy okazji czapkę z daszkiem, której nigdy nie ściągał.
- To co my teraz zrobimy? – zapytał.
- Walnij browara. My z Waldim coś wymyślimy.
Braciak wypił całe piwo, zdetonował dwutlenek węgla głośnym beknięciem i runął z powrotem na wyrko.
- Nie jest dobrze, Waldi – zagaiłem.
- A komu jest? – odparł z żarliwością katechety – Świat schodzi na psy. Wyobraź sobie, że stoimy na starym moście. Dechy są połamane, strach iść. I nawet nie wiemy co jest po drugiej stronie...
Urwał nagle, jak gdyby chciał zastanowić się o co właściwie mu chodzi. Spojrzał na mnie bezradnie i wzruszył ramionami.
- I co? – spytałem mimo wszystko.
- I to jest najfajniejsze.
Uśmiechnął się szeroko i klepnął mnie w ramię.
Wybrnął. Skubany, znowu wybrnął. Jeszcze nie było tak, żeby sobie nie poradził w impasie. Trzymałem się blisko niego, bo miał ten rodzaj instynktu przetrwania, który nigdy nie zawodził.
- No dobra, ale kasy już nie mamy. Piwo wziąłem na krechę.
- Niedobrze – zafrasował się – Jak my teraz wyślemy kartki na święta?
Miał też charakterystyczne zapaści świadomości. Jak teraz. Była połowa września, a on o Bożym Narodzeniu.
- Musimy jakoś zarabiać – ciągnąłem – Jestem tu od roku. Wszyscy na osiedlu myślą, że przyjadę Mercedesem.
- Przyjedziesz. Ślubnym albo pogrzebowym.
Pozostało mi się roześmiać razem z nim, lecz w głębi duszy byłem naprawdę przestraszony.
Otworzyliśmy po piwie. Waldi wyjął zmiętą paczkę papierosów.
- Wolno tu palić? – zapytałem głupio.
- Pewnie, że nie. Zwisa mi to.
Braciak przewrócił się na wyrku, mrucząc coś w rodzaju: dajcie zajarać, i prawie natychmiast zaczął chrapać.
- Martwię się o młodego – powiedziałem łamliwym głosem – Mama by mi nie wybaczyła.
- Będzie dobrze. Daj mi chwilę. Wymyślę kilka alternatyw.
Zastanowiło mnie to. Postanowiłem zaryzykować i mruknąłem:
- Słyszałem, że alternatywa może być tylko jedna.
- Może w Polsce. Tu jest Londek.
Pokiwałem głową. Waldi zawsze ma rację.
Spotkaliśmy go rok temu w ręcznej myjni samochodowej. On już tam pracował od kilku miesięcy, my dopiero zaczynaliśmy. Młody Pakistańczyk, niejaki Khan, zapewniał nam trzydzieści funtów za dziesięć godzin plus napiwki. Sprawdziło się tylko to pierwsze, bo żaden z tych mniej lub bardziej ciemnych na skórze typów nie zostawił nam nawet na zapałki.
Biegaliśmy wokół ich wypacykowanych autek, niczym banda lokajów, potrącając się nawzajem w ogromnym pośpiechu, mającym świadczyć o naszym zaangażowaniu. I czas sobie płynął.
Któregoś dnia poszliśmy po robocie na piwo. Rozsiedliśmy się na ławce w jakimś przytulnym parku, a ja zapytałem:
- Jak ty to znosisz przez tak długi czas?
Waldi zesztywniał. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz da mi w pysk, lecz tylko uśmiechnął się smutno.
- Uważasz, że nie mam ambicji?
- Nie wiem. Nie...
- Masz rację. Jestem jedynym gościem, który wytrzymał tam tak długo. Witam i żegnam, ale sam nie odchodzę. Prawdą jest, że nie lubię zmian. Do wyjazdu na Wyspy przygotowywałem się rok, a jak już poszedłem na autokar, mój plecak ważył z piętnaście kilo.
Braciak pociągnął charakterystycznie nosem. W powietrzu zawisła aura domorosłej filozofii.
- Myjka zabija w człowieku ducha kariery – stwierdził stoickim głosem, jeżąc mi włos na głowie – Usługujemy gościom, którzy u nas na osiedlu nie przeszliby od Supersamu do klatki schodowej Lewandowskich...
- Ty, młody, pij browara, nie mędrkuj – skarciłem go szybko, żeby przyhamował, zanim naprawdę się rozkręci.
Wtedy Waldi, zwalisty chłop z krzywym nosem i rzadką grzywką, objął braciaka, jak najlepszego kumpla z podstawówki.
- Święta racja. Cieszę się, że was spotkałem. Londek daje tyle możliwości, a my się marnujemy. Ten kop od was był mi potrzebny. Dajcie mi trochę czasu. Coś wymyślę. Teraz chodźmy dokupić piwka...
Od tego czasu trzymaliśmy się Waldiego.
Jeszcze kilka tygodni męczyliśmy się na myjni, a on myślał. Codziennie zasiadaliśmy na naszej ławeczce i przy piwie konsultowaliśmy jego pomysły. Spółka rikszarzy, bramkarze w nocnych klubach, sprzątacze biurowców, pracownicy farmy, wyprowadzacze psów...
On proponował, my szukaliśmy słabych stron i najczęściej pomysł upadał. Ale Waldi nie rezygnował.
- A co wy umiecie? – zapytał w końcu wyraźnie poirytowany.
Podrapaliśmy się po głowach.
- Trochę malowałem – przyznałem nieśmiało.
- Płytki – mruknął braciak
- Jakie płytki?! – wrzasnąłem – Pomocnikiem byłeś!
- Ty też. Malarza.
Waldi wskoczył między nas, niczym zawodowy sędzia bokserski,
- Jest cienka granica między pomocnikiem, a wykonawcą. Tyle, że pomocnik odwala najgorszą robotę. – wtrącił pojednawczo – Ja trochę kładłem tapety. Czyli z grubsza podpadamy pod dekoratorkę. Znakomicie. Słyszy się na lewo i prawo, że Polacy odnawiają Londyn. My też możemy.
Poczułem jak wypełnia mnie światło. Brygada remontowa to było to.
Uściskaliśmy się radośnie i poszliśmy dokupić piwa.
Praca na myjni nie dawała żadnych perspektyw, ale pozwalała nowym przetrwać pierwsze miesiące w Londynie. No bo co można było zrobić za trzydzieści funtów dziennie? Za sześć dni to sto osiemdziesiąt, a przecież samo mieszkanie kosztuje pięćdziesiąt pięć, żarcie powiedzmy dwadzieścia pięć, no i alkohol trzydzieści-pięćdziesiąt – w zależności od humoru, okazji, ochoty. Zostawały człowiekowi żałosne resztki, choć przecież nie po to wyjeżdżał z kraju.
Od tamtego, pełnego euforii wieczoru minęło sporo czasu. Kupiliśmy narzędzia, zbudowaliśmy sieć kontaktów, nabraliśmy szacunku do samych siebie i własnych możliwości. A potem wszystko straciliśmy. Klientom najbardziej nie podobał się nasz wygląd i zapach, jak gdyby to miało jakiś wpływ na jakość roboty.
Spojrzałem na Waldiego. Miotał się po pokoju, niczym nagi niedołęga w pokrzywach.
- Nie mogę jasno myśleć! – wykrzyknął teatralnie i pobiegł do kuchni.
Tam wspiął się na wysokie krzesło i sięgnął ręką pomiędzy butelki stojące na szafce obok okapu nad piecykiem.
- Co ty robisz?
- Kombinuję której jeszcze nie wypełniłem wodą...
- Co???
- Oni i tak tego nie piją. To dekoracja. O, wiem! Gin jest cały.
Zeskoczył z promiennym uśmiechem oraz pękatą butlą w ręce.
- Smakuje jak Brutal z kiosku, ale powinien gdzieś być tonik...
Wypiliśmy po dużej szklance. Waldi zaciągnął się dymem ze skręta i nagle spojrzał na mnie wzrokiem szaleńca, któremu wydało się, że wreszcie zrozumiał Wszechświat.
- Jakie to banalne! Jakie proste!
Spokojnie czekałem na wyjaśnienia.
- Zesquatujemy flat na dole! Mieszkam tu pół roku i nigdy nie widziałem właściciela. Nie słyszałem ani jednego dźwięku. Tam nikt nawet nie zaświecił światła. Rozumiesz co mówię?
- Co to jest squatowanie? – spytałem cienkim głosem.
- Zajmujemy chatę i jest nasza.
- To legalne?
- Nie do końca. Przestępstwem jest tylko włamanie.
- No więc jak wejść do czyjejś chaty bez włamu?
- Einstein też potrzebował czasu. Minutka!
Też popadłem w zadumę. Ten dziwny budynek miał dwoje drzwi. Te po prawej wiodły do mieszkania na górze, w którym akurat byliśmy, a więc te po lewej musiały prowadzić do mieszkania, które zajmowało całą powierzchnię parteru. Były nieźle odrapane. I ta zadymiona zasłonka. Może faktycznie od dawna nikt tam nie mieszkał...
- Ok. Musimy zrobić dziurę w podłodze – zdecydował Waldi - Te klepki i tak nie trzymają się kupy. Później załatamy sufit, a klepki ułożymy na miejsce.
Z dziecinną łatwością oderwał jedną z nich i naszym oczom ukazał się beton.
- Potrzebujemy narzędzi. Jeden z lokatorów jest budowlańcem. Ma w cholerę dupereli w garażu. Chodź!
Znaleźliśmy młotki, dłuta, a nawet wiertarkę z udarem i kompletem profesjonalnych wierteł.
Ogarnął mnie dziwny szał połączony z zawziętością, jakiej nie zaznałem od czasu, gdy pewien gość postanowił odbić mi dziewczynę. Wybiłem mu zęba i wlokłem za pasek po całym parkiecie, dopóki ochroniarze nie wyrzucili nas z dyskoteki na pysk. A Gośka i tak odeszła.
Wierciliśmy jak szaleni. Kuliśmy jak wariaci. Gin szybko się skończył, ale Waldi znalazł na półce jeszcze jakieś winko.
Byłem niesamowicie szczęśliwy. Zwątpiłem tylko raz, gdy wielki kawał betonu i cegieł runął w dół, czyniąc potworny rumor. Zamarliśmy w bezruchu, ale najwyraźniej na dole nie miał kto zareagować.
- Schodzimy – zarządził Waldi.
- Zaraz. A powrót?
- Racja. Skręćmy coś z prześcieradeł.
Nie musieliśmy. W garażu był zwój solidnej liny, na której zacząłem spuszczać Waldiego ku naszej przyszłości. Trzymał się nieźle do czasu, gdy jego głowa nie dotarła do krawędzi dziury. Wtedy dłonie zaczęły mu drżeć, a on oblewać potem. Spojrzał na mnie błagalnie, jak ostatni majtek na Titanicu i puścił linę.
Huk był strasznie donośny.
Przez kilka minut nasłuchiwałem czy nie słychać wycia syreny, ale okazało się, żę nawet braciak się nie obudził. Odetchnąłem.
- Waldi, żyjesz?
- Jeszcze nie wiem...
- Jak tam jest?
- Niezła chatka, choć nieco zakurzona.
Kichnął i roześmiał się wesoło.
- Mamy dom! Czujesz te oszczędności. Żadnego czynszu, depozytu... Coś tu dziwnie śmierdzi...
- Idę do ciebie!
- Dobra.
Byłem w lepszej formie, niż on. Zsunięcie się na dół zajęło mi kilka sekund. Wylądowałem na zakurzonym stole otoczonym przez cztery zdobione krzesła. W całym domu unosił się niepokojący zapach, jak gdyby mięsa zapomnianego w wyłączonej lodówce miesiąc temu.
- Waldi?
- Jestem w kuchni. Mamy co pić!!!
Rozejrzałem się po mrocznym wnętrzu pokoju, w którym wylądowałem. Kominek, sofa, przetarty dywan, niewielki stoliczek pełen fotografii w antyramach, kryształowa karafka z jakimś płynem...
- Hu!
Waldi wpadł na mnie z butelką whisky w ręce.
- Mamy zapasy, że hej!
Pociągnął spory łyk i podał ją mnie. Też sobie nie pożałowałem z tej całej radości, że po dniach chudych nadchodzą naprawdę tłuste.
- Musimy sprawdzić, czy drzwi się otwierają – zakomenderowałem – Zwłaszcza te z tyłu domu.
Poszliśmy najpierw zbadać wejściowe. W holu powitała nas wielka góra papieru, która broniła dostępu do drzwi. Ulotki, foldery, książki telefoniczne, gazety, listy, awiza. Może tona papieru, sięgająca metra wysokości.
- Prawdziwy skład makulatury – zaśmiał się Waldi – Masz pojęcie jak długo trwało jego zbieranie?
- Ile tu płacą za kilogram? – spytałem przytomnie.
- Tu płacą tylko za metale kolorowe. Makulatury chyba nie skupują. Rany, tutaj poległ cały las. Brzózki, świerczki, buczki...
- Waldi, nie rozkręcaj się. To tylko drzewa.
- Ale jak wiele!
Ruszył papierowym szlakiem, raz po raz grzęznąc w jakiejś szczelinie i tracąc równowagę. Mamrotał pod nosem typowo polskie zwroty typu: udręka, gehenna, los wraży, porażka z potężnym frontem itp. Nagle pisnął tak cienko, że pomyślałem, iż nadepnął na dziecięcą zabawkę.
- Co jest?!
- Widzę rękę!
- Czyją?
- A ja wiem!
Zrobiło mi się słabo, lecz nadludzkim wysiłkiem woli ruszyłem przez morze papieru na ratunek Waldiemu. Pochylał się nad sino-brunatną dłonią, która wystawała spomiędzy ulotek pizzerii i biura ubezpieczeniowego.
- Może to proteza. Sprawdzałeś?
- Zgłupiałeś?!
Wyrwałem mu z ręki flaszkę i pociągnąłem łyk stulecia. Potrząsnąłem głową, dodając sobie odwagi, ale ostatecznie nie ośmieliłem się dotknąć tej dłoni.
- Jezus Maria! To trup! – krzyknął Waldi – Już wiem, dlaczego gość się nie pokazywał.
- Chuj z nim! – wrzasnąłem – Co MY teraz zrobimy?!
Waldi nie wyglądał już na dawnego Waldiego, tylko na spietranego nastolatka, któremu ktoś splątał sznurówki. Uznałem, że czas najwyższy przejąć dowodzeniem, bo taka gratka, jak ten dom może nam się już nie przydarzyć.
- Waldi, leć na górę po braciaka. Musicie załatać tę dziurę.
- A trup?
- Jest martwy czy nie? Pytał ktoś o niego? Weź się w garść. To nasz dom.
Wielki, zwalisty Waldi długo patrzył na mnie swoimi przekrwionymi ślepiami, po czym zwyczajnie zasalutował i już go nie było.
Zostałem z butelką, stosem papieru, nieboszczykiem i wieloma sprawami do przemyślenia. Przede wszystkim było mi głupio, ale tłumaczyłem sobie, że to Waldi nawalił pierwszy. Nie mogłem pozwolić, by nasza paczka rozpadła się z powodu kryzysu na górze. Porządzę trochę, wyprowadzę sprawy na prostą i oddam mu władzę – pomyślałem.
Kiedy w polu widzenia pojawił się braciak, zrobiło mi się lżej. Niejedną mordę razem obiliśmy, więc można było na nim polegać.
- Co wyście namącili? – zapytał.
- Murowałeś trochę z braćmi Wymiot. Przypomnij sobie co i jak. Musimy załatać tę dziurę w suficie. Dasz radę?
- A co z górą?
- Klepki położymy i po sprawie.
- Ale ktoś musi tam zostać.
- Waldi zostanie. W końcu tam mieszka. W nocy wpuścimy go przez ogród.
- Zrobimy szalunek od dołu i będziemy murować od góry – stwierdził Waldi, wystawiając głowę przez dziurę.
- Idź, młody...
Spojrzeli na mnie filmowo. Oto wojna. Pośrodku dżungli bohater musi zostać sam. Jest skazany na zagładę, ale ratuje resztę. Nic nie da się zrobić.
- Miło było z tobą współpracować – zagaił dramatycznie Waldi.
- Mama będzie dumna – dodał braciak i obaj znikli mi z oczu.
Zastanowiłem się co zrobić z taką ilością papieru. Spalić? Chyba razem z domem. Przenieść do sąsiedniego pokoju. Oto myśl.
Znalazłem jakąś skrzynkę po owocach i dzięki niej udało mi się przetransportować większość makulatury do sąsiedniego pomieszczenia.
W końcu dotarłem do podeszwy czyjegoś buta. Zawahałem się. Miałem do wyboru – jedzenie z puszki, długie dniówki, konieczność wręczania kasy jakiejś nadętej lafiryndzie, ciszę nocną itd., kontra święty spokój, oszczędność, samodzielność. Nie mogłem się poddać.
Pomyślałem, że jemu i tak wszystko jedno i złapałem tę łydkę.
- Stasiu!!! – usłyszałem i serce wypełniło mi cały przełyk – Musisz przybić ostatnią dechę, bo od góry nie damy rady.
- Idę!
Dali mi młotek i parę gwoździ. Spojrzałem im w twarze po raz ostatni. Byli uśmiechnięci, rozluźnieni, dalecy od przyziemnych spraw, jak pochówek zmarłych, sprzątanie zwłok...
- Przyjdziemy przez ogród. Do miłego!
Potem światło znikło, a ja zostałem w półmroku z młotkiem w ręce.
Wróciłem do korytarza i dalej nosiłem te przeklęte papierzyska.
Nie mam pojęcia ile mi to zajęło, ale w końcu odkryłem obie nogi nieboszczyka.
Byłem przekonany, że gość padł na zawał, wylew czy coś w tym guście i z biegiem czasu został przysypany całym tym chłamem, wpadającym przez pocztową szparę w drzwiach. Przypomniała mi się mama czytająca nam Klechdy Polskie, ksiądz recytujący ostatnie pożegnanie i parę scen z filmów. Wstąpił we mnie natchniony duch.
- Panie, zmiłuj się nad duszą tego biednego człowieka, który upadł przy tych drzwiach. I przebacz mi, że wezmę go teraz spod tych drzwi, pod którymi kalają jego ciało ulotki różnych przyziemnych interesów. Czymże bowiem jest pizza z 3-ma składnikami albo auto na raty przy możliwości przebywania w Królestwie Niebieskim. Wezmę go, ok?
Nic się nie działo, więc złapałem faceta za łydki i pociągnąłem. Tandetne, przykrótkie portki, flanelowa koszula – tyle widziałem, reszty nie chciałem oglądać.
Zaciągnąłem go do ogrodu i zakopałem jak należy. No może ciut płyciej, bo siły za bardzo nie miałem.
Wróciłem do domu i właśnie wtedy przeżyłem najstraszliwszą chwilę grozy w moim życiu. W kilkanaście sekund po pochowaniu umarlaka usłyszałem od drzwi hałas, który zatrzymał we mnie oddech. Byłem przekonany, że mój trud poszedł na darmo, stracimy dom, a ja zostanę aresztowany. Wrócił dawno nie widziany kuzyn albo sąsiadce zabrakło soli...
Cisza jednak przedłużała się. Zerknąłem zza futryny. Drzwi były w nienaruszonym stanie. Za to na podłodze leżała świeża broszura, którą ktoś przed momentem wrzucił, omal nie wyprawiając mnie na tamten świat za gościem z ogrodu.
Coś przyciągnęło mój wzrok. Coś o Polish. Wziąłem folder do ręki i obejrzałem z bliska. Polish Professional Workers....
Ale jaja – pomyślałem nie kryjąc dumy.- Rodacy kontratakują.
W środku było mnóstwo ofert od naszych budowlańców, sprzątaczek, ogrodników, kurierów, nawet dziwek.
Przez drzwi balkonowe weszli Waldi i braciak.
- Witam w domu – powiedziałem z ulgą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...