Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Azę dostałam w prezencie na urodziny.
Po raz pierwszy spotkałyśmy się wczesnym rankiem na przystanku autobusowym, tzw. "na żądanie".
Nikt, oprócz mnie nigdy nie wsiadał stąd do autobusu.
Pierwszego września Aza, ujadając przeraźliwie zbliżała się do mnie, zataczając coraz to mniejsze koła.
Była duża, dobrze zbudowana, jakaś krzyżówka wyżła z ogarem.
Stałam sama w szczerym polu nieruchoma ze strachu. Starałam się jednak przemawiać do psa jak najłagodniejszym głosem.
Z każdym rankiem szczekanie stawało się mniej zajadłe, aż któregoś dnia, pomrukując tylko, pies usiadł naprzeciwko mnie. Wtedy po raz pierwszy spojrzałyśmy sobie w oczy i w bezruchu patrzyłyśmy na siebie.
Miała mądre, duże, brązowe i smutne oczy, jak u sarny. Wyjęłam z torby drugie śniadanie, które połknęła chyba w całości.
Byłam pewna, że odtąd będziemy już razem jadać, nie tylko śniadania.
W dniu moich urodzin wbiegła do domu i z radosnym tym razem szczekaniem rzuciła się do przywitania. „Prezent” powalił mnie na kanapę.
Szybko uczyła się domowych zwyczajów i posłusznie wykonywała polecenia typu: „aport!”, „siad!”, „do nogi!”.
Umiała się przymilać i być wdzięczna za czuły głos, za wspólną zabawę i spacer, za miskę krupniku. Nie sprawiała żadnych kłopotów.
Takiego psa jeszcze nie miałam!
Nadeszły wakacje. Teraz już, niemalże każdego dnia mogłyśmy wypuszczać się na całodzienne wyprawy. Przez łąki, na przełaj — do lasu! Biegnąc przodem, co jakiś czas oglądała się.
— Jestem, jestem! — śmiałam się. — Nie pędź jak wiatr, to się nie zgubisz — żartowałam, a Aza zawracała i obiegając mnie dookoła, zatrzymywała. Pewnie po to, by otrzymać kolejną porcję pieszczot.
Doskwierał nam upał, ale przyspieszyłyśmy kroku, by odpocząć na skraju cienistego lasu.
Usiadłam pod drzewem, opierając plecy o pień. Przed nami rozciągało się bezkresne pole tak, że na niczym oka zaczepić. Przymknęłam powieki i wsłuchując się w szelest krzaków, w które raz po raz wpadała Aza, szukając przygód. Zdążyłam pomyśleć: „Jak dobrze, że mam ciebie” i przysnęłam na chwilkę.
Ocknęłam się, gdy pies zaczął cichutko skomleć, tuląc się do mnie z całych sił.
— O co chodzi? Co się stało piesku?
Nie potrzebowałam odpowiedzi. Pierwsze krople i jeszcze dalekie grzmoty zapowiadały burzę.
Ptaki ucichły. Po plecach przeciągnął chłód. Ściemniło się i zaczął wzmagać się wiatr. Zaczęły spadać coraz większe i większe krople, coraz to szybciej i mocniej uderzając w liście nad nami. Błyskawice cięły niebo i prawie jednocześnie waliły pioruny.
Aza wtuliła pysk pod moja pachę i popiskując cichutko przyciskała mnie swoim ciężarem do drzewa. Tylko tylne łapy opierała o trawę, podkuliwszy ogon.
— Nie bój się! Jestem, jestem.
Dotknęłam jej sierści i poczułam, że drży.
— No coś ty! Aza! Taki duży pies? Daj spokój, zaraz przejdzie. Piesku kochany... — uspakajałam ją drżącym głosem, czując jak łzy grzęzną mi w gardle. Pomogło, bo uspokoiła się i chyba nawet zasnęła. Zanurzyłam twarz w jej sierści i tuląc się tak nawzajem przeczekałyśmy burzę.
Poprzez gałęzie znów zaczęło przeświecać słońce. Popatrzyłam przed siebie.
— Ojej! — krzyknęłam zachwycona, podrywając się na równe nogi i zwalając z siebie psa.
Zbudzona tak gwałtownie Aza, nie wiedząc jeszcze o co chodzi, warknęła byle jak.
— Cii! Cicho bądź! — mówię do niej, przykładając palec do ust, jakby bojąc się spłoszyć tego, co zobaczyłam.
Przed nami, nad polem pojawiła się podwójna tęcza.
— Aza do nogi! Patrz, patrz! Tęcza! — już prawie krzyczę.
Podbiegła posłusznie.
— Widzisz? — zaglądam w jej mądre oczy. Widzisz?! — wyciągam rękę w stronę tęczy i jeszcze raz pokazuję.
Pies siada naprzeciwko mnie i przekręcając raz po raz głową, patrzy na mnie figlarnym wzrokiem, po czym zaczyna pokornie lizać wciąż wyciągniętą rękę.
— Aza, Azunia... Psinko kochana... Proszę cię, spójrz. Tylko jeden raz. Tęcza... Tam! Podwójna...
Nic z tego. Dalej liże. Cofam rękę i w obie dłonie ujmuję jej łeb.
— No! Patrz! Paatrz!
Aza uznając pewnie, że to zachęta do zabawy, z całym impetem rzuca się na mnie, przewracając na trawę.
Nie bronię się i pozwalam jej lizać moją mokrą twarz.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Znakomity fragment, wart rozszerzenia, ba... całej książki!
Niezrozumienie, niekompatybilność gatunków, ale czy tylko?
Między ludźmi jest podobnie, stąd biorą się takie książki, jak "Mężczyźni są z Marsa, Kobiety z Wenus" Johny Graya. Myślę, że haikowcy to materiał na najlepszych pisarzy - kto inny potrafi zauważyć tak nieuchwytne dla "zwykłych ludzi" relacje? Ci zwyczajni będą sięgać jeden po drugim do (choćby powszechnie dostępnych w Internecie) rozprawek Sokratesa, zamieniając meritum na Boga (jeśli jest w modzie) i robiąc Czytelnikom wodę już nawet nie w mózgach (coś, co kiedyś tkwiło zamiast wiadomości telewizyjnych w czaszce :)), ale w kolanie. Tymczasem haikowiec wypowiada niebanalną i oryginalną myśl wzorem wspomnianego Sokratesa ("Wiem, że nic nie wiem") w kilku słowach, bo i po co więcej? Właśnie w tej zwięzłości tkwi pewien, newralgiczny mankament: haikowcom po prostu nie chce się rozwlekać tematu na kilka wersów, do rozmiaru kiluset stron.

Pozdrawiam.
Opublikowano

Dziękuję Ci :-))
Twoje komentarze miło czytać, nawet kiedy mocno przesadzasz ;-)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Oprócz wielkiej przyjaźni (miłości) przede wszystkim chciałam pokazać to, co napisałeś, poszerzone jeszcze jednym zdaniem:

Pies siada naprzeciwko mnie i (...) patrzy na mnie figlarnym wzrokiem, po czym zaczyna pokornie lizać wciąż wyciągniętą rękę.

Ta myśl miała być od dawna wykorzystana w haiku. (Dlatego zakończenie jest takie krótkie ;-)) Nie umiem tego zapisać.
Wykorzystałam ją więc w obiecanym Ci opowiadaniu.

Jeszcze raz wielkie dzięki, bo miałam ogromnę tremę przed debiutem.

Serdecznie pozdrawiam,
jasna :-))

P.S.
Któraś ze współczesnych poetek (teraz nie pamiętam nazwiska) w swoich aporemach m.in.
napisała:
"Wiem, że nic nie wiem.
I od Sokrata
głupcy pojęli, że są pępkiem świata."
  • 2 tygodnie później...
  • 2 tygodnie później...
  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

"Azę dostałam w prezencie na urodziny.
Po raz pierwszy spotkałyśmy się wczesnym rankiem na przystanku autobusowym, tzw. "na żądanie".
Nikt, oprócz mnie nigdy nie wsiadał stąd do autobusu.
Pierwszego września Aza, ujadając przeraźliwie zbliżała się do mnie, zataczając coraz to mniejsze koła."

po tytule, i do tego momentu, myslałem ze to opowiadanie o Alkoholowym Zespole Abstynencyjnym - wszystko sie zgadzało;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Choćby najwyższy sąd tu zadziałał  To familijną będzie tak sprawa Nazwisko nieznane ród rozwiedziony  A co ważniejszym jegomość to sprawia Data nieważna koledzy klapą  Małpą odchaczyć a na przybitkę uderzyć łapą   Wywód bez końca poprowadzony Rodowód zwodu już wywiedziony
    • @infelia dziękuję bardzo jestem marzycielem może ktoś kiedyś?
    • @infelia dziękuję bardzo za miłe słowa pozdrawiam serdecznie 
    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...