Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Nadodrzański Wieloryb (c.d.)


Rekomendowane odpowiedzi

- To co – zapytał Kasjusz – bzyknął byś sobie taką?
Laski na parkiecie wyglądały na wystarczająco pijane, żeby nie trzeba było pracować nad nimi zbyt długo. Odsłaniały uda, kucały, podnosiły się symulując stosunek, a przy tym obie miały wyraz twarzy mówiący: „patrzcie, a potem weźcie”. Grzesiek w długim łyku opróżnił kufel.
- Idę po piwo, wziąść ci?
- A weź, weź. Dosyć już tych soczków.
Przy barze natknął się na szerokie plecy jakiegoś karka, które blokowały możliwość złożenia zamówienia. Z konieczności więc słuchał rozmowy barmana z imć mięśniakiem, a w miarę jej postępów rósł w nim niepokój o własne bezpieczeństwo. Barman robił wyrzuty:
- Stary! - gestykulował – to twój kumpel! Kum-pel – sylabizował – nie możesz napieprzać kumpli tylko za to, że wymachują parasolką!
- Uderzył Anię – stwierdził pakers.
- Przypadkiem – rozhisteryzował się barman – machnął parasolką i leciutko, leciutko ją musnął!
- Uderzył ją w twarz.
- A co ona ci mówiła, co? Mówiła zostaw go! Zostaw go! A ty z tą swoją Krwawą Magą wyjeżdżasz. Zabić go mogłeś. Kumpla z roku! Mieszkasz z nim dwa lata, stary, przez te sterydy ci odwala, czy jak? Mało masz na sali? Czemu tam komuś nie wyjebiesz?
- Wyjebywuje.
- To mało ci?
- Nie, kurwa, nie mało, ale jak ktoś tknie moją dziewczynę, to białej gorączki dostaję. Normalnie nie wiem.
- Wy weźcie go jutro przeproście, piwo kupcie. Ty wiesz jak chłopak wygląda?
- Przykro mi – mruknął wojownik.
- No – ucieszył się barman, po czym podniósł głowę słysząc brzdęk tłuczonego kufla – Cholera, znowu laski jakieś szaleją.
- Dwa piwa – Grzesiek wykorzystał, że kark ustawił się bokiem do baru próbując dostrzec co dzieje się na parkiecie.
A na parkiecie właśnie Kasjusz złapał jedną z będących w transie dziewczyn za tyłek, za co otrzymał pięknego plaskacza. Stanął jak wryty. Cofnął się dwa kroki, z ruchu warg można było odczytać, że mówi: „sorki, sorki”. Nagle od strony toalet rozległ się pisk. Paker zerwał się na mniej lub bardziej równe nogi, Grzesiek obejrzał i zobaczył, że na środek parkietu wbiega drobna brunetka i z wyskoku próbuje kopnąć niedoszłego amanta.
- Aniu! Nie! - ryknął paker. Kasjusz uchylił się, a dziewczyna poślizgnęła i pojechała po śliskim parkiecie, uderzając dłonią w rozbity przed chwilą kufel. Wojownik już ją podnosił.
- Ty skurwysynu! - krzyknęła patrząc na Kasjusza – Moją siostrę po dupie klepiesz? A ciebie nie sklepać?
- Sorki, sorki – powtarzał niedoszły hippis. Anna znowu skoczyła do bitki, ale została przytrzymana.
- Kolo – zaczął siłacz, ale przerwał mu krzyk bólu.
- Moja ręka, moja ręka, boże Piotrek, krew mi leci.
Kasjusz spojrzał na parę, oczy zabłysły mu złośliwie. W tym samym czasie twarz siłacza powoli tężała w gniewie. Kasjusz uprzedzając sytuację, wystartował z otwartej prosto w policzek, a jakże by inaczej, Ani.
To, co stało się potem, można by nazwać małą apokalipsą. Z niedźwiedzim rykiem Piotrek rzucił się na hippiska, który zanurkował pod jego rękoma i rzucił się w kierunku wyjścia ewakuacyjnego, wpadł jednak w ręce interweniującego ochroniarza. Drugi próbował zatrzymać wojownika sugerując, żeby napierdolił leszcza na zewnątrz, ale ten nie dał się przekonać. W związku z powyższym Kasjusz został wypuszczony z ramion przeznaczenia, które liczyło, że uda się przenieść zamieszanie przynajmniej na schody lokalu. Kasjusz był jednak szybszy niż ktokolwiek przypuszczał. Grzesiek niesiony przez wylegający na zewnątrz tłum myślał jak pomóc damskiemu bokserowi i do głowy przychodziło mu tylko to, jak tu by najszybciej wezwać karetkę. Poturbowani w gonitwie klienci jęczeli na schodach. Na świeżym powietrzu sanitariusz ujrzał, że uciekający robi półkole i przeskakując przez murek pakuje się w miejsce, które wprawdzie daje mu szansę złapania oddechu, lecz pozbawia możliwości ucieczki.
Kasjusz przyjął pozycję bokserską:
- No choć, choć do mnie cioto! - krzyknął.
Ale Piotrka nie trzeba było prosić. Potężnym partyzantem spróbował wbić leszczyka w ziemię. Ale leszczyk, ku jego zdziwieniu, uchylił się tak, że pięść zaledwie musnęła mu włosy, po czym momentalnie odskoczył przed kolejnym ciosem, który aż zakręcił zadającym. Bach! Bach! Dwa krótkie proste wylądowały na nosie pakera, któremu od razu zaczęła lecieć krew.
- Ty chuuuu! - wojownik rzucił się głową do przodu.
Kasjusz zatańczył, ale został przyparty barkiem do muru. Zdawał się wpadać w objęcia siłacza, gdy nagle zadał szybki podbródkowy, i drugi z równoczesnym odskokiem. I poprawił w zaskoczoną skroń. Na bezładne haki odpowiedział dokładnym strzałem na punkt, prosto w czubek brody. Patrzący z bliska widzieli, jak kwadratowa szczęka cofa się, a Piotrek usiłuje opierać dłonie na krzywiźnie murka. Na próżno.
- Jestem Cassiusz Clay! Casius Clay! - uniósł ręce do góry Kasjusz – Który następny – wykonał piruet, by ogarnąć cały zgromadzony tłumek.
Ochroniarze patrzyli z podziwem.


Drugi raz zjawił się w Kazamatach z własnej woli. Oczy bestii patrzące na niego ze ścian wydawały się teraz szczytem kiczu; swastyki, pentagramy, postacie z wyprutymi flakami były bardziej groteskowe niż jego ostatnie wyznanie miłości; kopie obrazów Beksińskiego namalowane wprost na cegle nie miały żadnej siły, znać było w nich brak techniki i chęć epatowania cierpieniem, treścią - kopista musiał być tak zafascynowany swoją pracą, że wszystko brał za dobrą monetę.
Podszedł do baru. Odwrócił się; widząc, że jest jedynym klientem i nie ma nikogo nawet w ciemnym rogu, tam gdzie wydawało mu się wcześniej, że ktoś siedzi - nie liczył na przyjście barmana. A jednak się pojawił. Miał ostre, nienaturalnie wystające, szpiczaste ząbki, ogromne, prawdziwie węgierskie wąsy – jakże niepasujące do pracy barmana – gęste, zbiegające się na czole brwi i kędzierzawe, kruczoczarne włosy.
- Drakula jestem – przedstawił się.
Widząc konsternację u klienta wybuchnął śmiechem; zakrztusił się wyciągając zabawkowe zęby, wrzucił je do stojącego przed nim, do połowy wypełnionego piwem kufla.
- Piwka? - zapytał, odklejając sobie równocześnie brwi.
Wzrok Grześka przeskakiwał z barmana na graffiti zdobiące ściany i z powrotem. Widząc to, podniósł swój zakończony zaostrzonym tipsem palec i powiedział:
- Forma poległa na ołtarzu treści. Ale wy, młodzi, musicie się gdzieś uczyć, a my, starzy – dawać wam szansę. Piwka?
- Nie, dziękuję. Albo... - zawahał się, widząc, że już nalewa.
- Naści – powiedział Drakula – Pij, a potem wejdź w tamte drzwi, na końcu sali. Tam już na ciebie czekają.
- Kto czeka?
- Przyjemności. Zabawa.
Dla wprawionego, Grześkowego gardła piwo stanowiło problem 15 sekundowy. Barman w tym czasie przykleił z powrotem brwi i zaczął manipulować przy paznokciach.
- Idź już, idź – powiedział nie podnosząc wzroku.

Skądś znam tego faceta - pomyślał Grzesiek przyglądając się wodzącemu rej mężczyźnie o rysach twarzy, które z pewnością mogłyby należeć do podstarzałego, filmowego amanta. Ostry kant brody, twarde spojrzenie człowieka znającego wartość swoich pieniędzy, świeżo ogolona głowa, grube zmarszczki, na miarę szyty garnitur, głos panujący nad słuchaczami – urodzony dowódca. Żołnierz może? - zastanawiał się, jednocześnie będąc wdzięcznym losowi za to, że może się ukryć w tłumie ludzi wypełniających pomieszczenie, że jeszcze nie doszło do tej chwili, w której – nie miał co do tego wątpliwości – będzie musiał złożyć hołd osobie na którą właśnie patrzy. Czuł się jak przed gabinetem dentystycznym: niby wiedział, że nieuchronne jest wejście, ale póki nie powiedziano „następny proszę” mogło zdarzyć się wszystko.
Podszedł bliżej. Usłyszał gromki śmiech słuchaczy. Dowódca kontynuował:
- I gnojki właściwie wmurowały ją! Głowa wystawała w jednym pokoju – podchodzili do niej, częstowali drinkiem, proponowali romantyczny pocałunek, rozmawiali o sztuce... Tułów był w ścianie, a zadek w pokoju z muzyką techno i stroboskopami – każdy kto chciał pukał ją jak chciał.
Słuchacze syknęli z zazdrością.
- Moja krew, mówię wam, moja krew i fantazja też po mnie. Oczywiście opieprzyłem ich i kazałem kończyć imprezę, ale wam mogę powiedzieć, że podziwiam tę pomysłowość młodego pokolenia. Dlatego też chciałbym, aby i do nas trafiło trochę świeżości, wy świerzby stare! - zarechotał, a za nim cały stolik.
- I właśnie mój stary przyjaciel, zwany przez was Jonaszem – w tym momencie Grzesiek poczuł, że uginają się pod nim nogi – przysłał nam nowy narybek.
Jego oczy znalazły w tłumie stojących wokół stołu oczy Grześka.
- Proszę! Jest już tutaj – wstał i bez kłopotu przecisnął się przez ustępujących mu w popłochu mężczyzn.






Naciskał na klawisze w rytm kroków. Numer zaczynał się od liczb 666, po tym wszystkim trudno było nie zwrócić na to uwagi.
- Provident, słucham.
- Dzień dobry, mam na imię Grzegorz i miałem się z panią skontaktować. Chodzi o połów narybku.
- A dzień dobry panie Grześku. Ludzi łowił będziesz?
- Miałem zadzwonić.
- Dobrze dobrze, żartowałam sobie. O wszystkim zostałam poinformowana, możemy się spotkać we wtorek. Ale przed 14.
- Dobrze, to o której?
- Przed 14, powiedziałam przecież. Pasuje?
- Pasuje.
- Zapoznam pana z procedurami, przyniosę umowę, podpiszemy papiery, że był pan we Wrocławiu w siedzibie firmy na szkoleniu, a w przedświątecznym tygodniu będzie pan mógł ruszyć w trasę – to dobry czas, sprzedaż wzrasta... sukces czeka na pana! Gmina Trzebnica, Skarszyn bloki, Krakowiany, Boleścin – odpowiada panu taki teren? Bo akurat tam nam się przedstawiciel wykruszył.
- Wie pani... Znam tam trochę ludzi, może gdzieś dalej?
- Zaraz. Pomyślę i oddzwonię do pana.

- Halo?
- Wisznia, Kryniczno, Raszów, Brochocim. Też tam znajdzie pan ciekawe rodziny. Ale pieniążki ma pan przynosić! Idea ideą, ale firma musi zarabiać, a jak pan oleje sprawę to ktoś będzie musiał za to beknąć.
- Dobrze. Do zobaczenia we wtorek.
Grzesiek zakończył rozmowę i przyśpieszył kroku. Zmierzał do siedziby spółdzielni mieszkaniowej, gdzie miał pomóc Leszkowi zrobić porządki w papierach. Dzwony zabiły na 6 po południu, wystraszony gawron zerwał się z płotu odgradzającego ulicę kościelną od Domu Bożego. „Jestem w dźwięku dzwonów” - pomyślał, dotykając czule niesioną pod pazuchą flaszkę. Minął prokuraturę, obszedł budynek dookoła, wszedł po schodkach i chwycił za klamkę – ze zdziwieniem stwierdził, że zamknięte. Ale już ktoś otwierał – rozczochrane włosy, starannie ogolona twarz, mocny uścisk ręki:
- No wchodź!
- Cześć wujku!
- Cześć Grzegorzu, spóźniłeś się troszkę, minuta po szóstej jest – zażartował – choć wejdziemy na górę, zrobię ci kawę. I tak będziemy musieli tu posiedzieć, porozliczać.
- A jak twój komputer?
Leszek machnął ręką:
- Szkoda gadać! Syn mi pokazuje, ja wiem, ale jak mam w pracy coś zrobić, na pieniądzach, to boję się i już. Między innymi dlatego chciałem, żebyś przyszedł.
- Nie ma sprawy. Tylko, że ja flaszeczkę przyniosłem – Grzesiek uchylił marynarkę – myślałem, że może cosik... ale jak pieniądze to nie da rady.
- Nie tylko pieniądze, nie tylko. A napić się możemy, tylko po dziesiątej, dużo roboty na ten weekend zostawiłem. A muszę pokończyć to, powysyłać wezwania do zapłaty, takie tam – formalności, ale sporo tego.
- A dużo rodzin nie płaci za mieszkanie? - zapytał Grzesiek.
- A zdziwiłbyś się! W tym roku mieliśmy piętnaście eksmisji! Cukier chcesz?
Kawa była już zalana. Widać wujek nie do końca żartował z tym spóźnieniem. Usiedli.
- Nie, piję gorzką.
- Umartwiasz się?
- Chyba tak – zaśmiał się.
- A pamiętaj, że eksmisja to jest naprawdę ostatecznością, jak ktoś kupę czasu nie płaci.
- Ale to pijacy jacyś chyba, nie?
- W większości. Ale pijacy też mają rodziny, więc trafiają się i takie z trójką dzieci na ten przykład. Bynajmniej czasem. Ciężka praca.
- Nie zazdroszczę, naprawdę. A rejestr jakiś prowadzicie tego?
Leszek spojrzał zdziwiony.
- No nie żartuj. To nie firma Kogucik jest, my milionami złotych zarządzamy. Wszystko musi działać zgodnie z prawem.
- Ciekawe, czy znam jakieś nazwiska, tych eksmitowanych.
- A znasz, pewnie znasz, tylko nie wiesz nawet. Pokażę ci później.
- Przy kieliszeczku może, pocieszę się, że są tacy, co mają gorzej ode mnie.
- A są są. Więc nie narzekaj na swoje życie, bo mogło być gorsze. No, włącz ten komputer.
- Nie narzekam. Ksero tu macie?
- Znajdzie się. A masz dla mnie te recepty?
- Jasne wujku. Jak zawsze, teraz nawet kilka więcej sobie podbiłem. Jakby co kiedy, to ci wypiszę.
- Ty nie boisz się tak?
- Czego? Stary dziad to na emeryturze powinien siedzieć jak papierów swoich nie potrafi upilnować, a nie ludzi kaleczyć.
- No nie poznaję cię.
- Ale taka prawda!
- No wszyscy tak mówią – zgodził się wujek – ale to w końcu pieniążki są. I trzeba uszanować, że ktoś dużo zarabia.

Kac morderca. Stara gwardia to jednak potrafi wypić, nie to co my, skażeni współczesnością.
Jak dobrze obudzić się w swoim domu.
Woda. Woda zmienia układ zakłóconych elektronów na powierzchni skóry. Zaczyna się normalne, elektryczne oddziaływanie w głąb organizmu. Człowiek staje się sobą.
Człowiek się staje.
Dopiero u siebie.
Grzesiek myjąc zęby powracał z krainy chemii. A w miarę jak trzeźwiał, rosła w nim i potężniała agresja. Myślał o osobie, która wprawiła jego życie w takie drżenie. O Jonaszu.
- Pójdę do ciebie czysty – szepnął niewyraźnie i splunął białą pianą.
Ubrał się i wyszedł. Zejście po schodach przyśpieszyło mu tętno, podniosło ciśnienie, krew dostarczyła do mózgu nową dawkę alkoholu, co zaskutkowało szumem w głowie i zaburzeniem równowagi. Przed samochodem wziął głębszy oddech i w skupieniu wycelował kluczykiem w zamek. Wsiadł. Zapalił jak harcerz – jednym obrotem w stacyjce. Jechał powoli, skupiony na drodze mijał bezludne wsie i kolorowe pola. Rozpędził się dopiero z góry między Taczowem a Głuchowem; mignął obok cmentarza na który nie chciał patrzeć, potem skarpom nad boiskiem – zauważył, że jedna bramka jest wyrwana z ziemi, położona, a chwasty zarastające to dawne miejsce szlachetnej rywalizacji coraz bardziej zaczynają przypominać małe drzewa. Przypomniał sobie, że to właśnie tu po raz pierwszy zobaczył piorun kulisty.
Gdy w zasięgu wzroku pojawił mu się pierwszy dom, wrócił spojrzeniem na drogę i zobaczył dziewczynkę wybiegającą z podwórka. Wcisnął gwałtownie hamulec, skręcając równocześnie w prawo na pobocze. Dziecko nawet nie zwróciło uwagi na samochód, który przeleciał tuż za plecami, odwróciło się dopiero słysząc pisk rozjeżdżanego na chodniku psa.
W lusterku zobaczył, jak mała blondynka schyla się nad ciemną plamą drgającą miarowo. Oscylator - przyszło mu do głowy. Zwolnił, przystanął, zatrzymał się. Dziewczynka z piskiem pobiegła w kierunku domu. Odkręcił szybę. Pies leżał na drodze, musiał zrobić jeszcze parę kroków przed śmiercią. Trzy inne psy wyszły z podwórka. Powąchały leżące ciało. Największy z nich spróbował kopulacji, na co nadeszła prowadzona przez dziewczynkę, owinięta chustką kobieta.
- Babciu, babciu, zajechali Sonię – wyciągnięta ręka dziewczynki zamarła, gdy poprzez łzy dostrzegła co się dzieje.
- Dobry Murzyn, próbuje usunąć ją z drogi – powiedziała babcia.
Nagle ręka dziecka wykonała łuk, a jej palec wskazywał teraz stojący na poboczu samochód.
- To on! - krzyknęła, a Grzesiek wcisnął gaz do dechy.

Parafia. Znajduje się przed nią skrzyżowanie stanowiące centrum wsi Boleścin. W prawo droga do Krakowian – drogowskaz informuje, że to tylko dwa i pół kolometra. W lewo kierunek na Piersno, przy wyjeździe ze wsi mija się ruinę przypominającą murowaną stodołę - to dawny punkt skupu porzeczki czarnej, czerwonej, białej; zapach fermentacji, sok tryskający spod bosych stóp kroczących po rudziejącym betonie, palety jedna na drugiej, przenoszenie skrzynek ciężkich ponad siły, wybieranie liści i gałązek, by towar był pierwsza klasa, na karteczce zapisana odręcznie waga, cena – to kwit, tak ją nazywano, powrót na wozie, satysfakcja, zapach konia. Pytanie: czemu zamurowane okna miały kształt krzyża? Niezrozumiała opowieść o kolektywizacji polskiej wsi.
Jadąc prosto po kocich łbach, a potem polną drogą dotrzeć można po kilku kilometrach do miejsca zwanego Boleścinem Małym, trzech domków niedostępnych dla przeciętnych śmiertelników. Minie się jeszcze oborę, która służyła także za mieszkanie pewnej rodzinie, potem pałac... Pałac w którego podziemiach odbywały się lekcje religii, pałac w którym miała swoją klasę zerówka, kupiony teraz przez twórców potęgi wrocławskich burdeli.
W latach późniejszych, gdy wybudowano obecny kościół, lekcje religii przeniosły się do salki parafialnej – właściwie to jeszcze nie parafialnej, bo była to parafia Łozina, niemniej do tego służyło miejsce stanowiące teraz część mieszkania księdza Jonasza. Grzesiek pamiętał, jak rzucił kulką ze śniegu w poprzedniczkę tych drzwi i jak wychylająca się właśnie dziewczyna straciła dwa zęby. Teraz zadzwonił.
Czekał. Odwrócił się, spojrzał na sklep. Okupanci ławeczki spojrzeli także i pozdrowili trzymaną za szyjkę butelką. Za plecami chrzęstnął zamek.
W drzwiach stał obcy mężczyzna.
- Czym mogę służyć?
- Zastałem księdza? - spytał Grzesiek, skrywając dłonią poalkoholowe gazy próbujące wbrew woli wydobyć się z ust.
- A jest, jest, już wołam – powiedział i zniknął zamykając drzwi.
Za chwilę pojawił się z powrotem.
- To do widzenia, cześć – powiedział, patrząc Grześkowi w oczy.
- Szczęść Boże! - powitał duszpasterz, rozkładając ramiona – Moja zbłąkana owieczka przybywa! - zawołał na użytek wychodzącego.
Grzesiek wszedł do środka i mruknął:
- A baran beczy.
- Proszę? - ksiądz zamknął drzwi.
- Nie, nic. Tylko zrobiłeś mnie w chuja.
Jonasz na chwilę zamarł, potem zaczęła mu drgać górna warga jak u warczącego psa:
- Zaprawdę nie wiesz co mówisz – wycedził.
- Upolowałeś mnie.
- Proszę? - zdawał się nie rozumieć.
- Wystawiłeś na strzał.
- Jaki strzał, komu? Weź się w garść i mów jaśniej! - powiedział stanowczo.
- Kazamatom.
Po chwili ciszy Jonasz zaprosił:
- Wejdź, usiądziemy, porozmawiamy.
I dodał:
- Natrafiłeś już na ich ślad.
- Nie usiądziemy. Nie będę siedział przy jednym stole z kimś, kto mnie wykorzystał, wepchnął w łapy jakiejś chorej organizacji zboczeńców...
- Zboczeńców? - zdziwił się Jonasz – A ty z czego mi się spowiadałeś?
- Gówno Cię... – Grzesiek zaczął gestykulować. Chciał powiedzieć: „obchodzi”, ale zdał sobie sprawę jakie to absurdalne - Zdjęcia z Joasią mi zrobili – dodał jeszcze i zamilkł.
Po chwili chowając twarz w dłoniach wyrzucił:
- Pić znowu zacząłem...




Siedziała pod pręgierzem. Więc namiar był dobry. Ósmy miesiąc ciąży, brak domu i znajomy sprawca nieszczęścia – Sępik. Dzieci kwiaty okazały się takie naiwne, bez chwili zastanowienia wskazały osobę potrzebującą pomocy, więc grzechem byłoby nie skorzystać - tylko jak się do tego zabrać? Brzuch zakryła kocem, nie wiadomo czy aby ukryć ciążę, czy też chciała, by dziecku było cieplej niż jej. Butelkę po gazowanym napoju uniosła do grubych, mięsistych ust i pociągnęła długi łyk. Grzesiek złapał się, że myśli o ustach w kontekście nie licującym z jej stanem, udało mu się za to powstrzymać zastanawianie się nad tym, jak w ciążę zachodziła.
Alternatywny pręgierz – pomyślał – ćpuny, alkoholicy, skazańcy, gówniarze, truciciele, pedofile, squotersi, pedały i do tego nienarodzone dzieci - ukryte, nie znające swojego losu, który spoczywa głęboko na dnie patrzących na ciężki koc oczu. Ciekawe, czy daje w kanał jako przyszła matka? Pewnie nie pali, ale czy była w stanie wytrzymać osiem miesięcy w tej rzeczywistości; bez odjazdu, bez pukania do nieba bram, bez „lucek ma na skaju diamenty, patataj do raju nie tędy” - sparafrazował w myślach znaną piosenkę – i powoli przestawał odczuwać litość.. Dziecko urodzi się na narkotycznym głodzie, będzie wychudzone, z wypukłą twarzą i spragnionymi oczami podobne do ojca, ojca swego w... Dosyć! Przywołał się do porządku.
Wieczorny nokturn zaczynał zwyciężać, dzień chylił się ku upadkowi, krwawiła hostia słońca – zacytował kilka rosyjskich sloganów - w parkach nasi bracia mniejsi wychodzili na żer – Grzesiek przypomniał sobie żeliwne ptaki siedzące na ramionach świętego Franciszka, który niestrudzenie stał w pobliżu akademika przed domem starości prowadzonym przez zakonnice. Lubił obserwować przez kuchenne okno jak gotują, krzątają się wokół postaci na wózkach, znoszą je po schodach, jak po dyżurze wybiegają na taras, żeby koślawymi, na wpół okrytymi przez podciągnięty habit kończynami złapać zakazane promienie znikającego słońca. Teraz dziewczyna pod pręgierzem, może przypadkiem, wysunęła spod długiej, na poły cygańskiej spódnicy lewą łydkę; każdy ma takie solarium, na jakie zasłużył – szepnął zły duch do Grześkowego ucha, a on sam skrzywił się, nie wiadomo czy na myśl o tym, kiedy ostatnio ubranie na które patrzy było prane, czy też na skutek kropli deszczu rozbijającej się właśnie na jego czole. Łydka zniknęła razem z ostatnim promieniem słońca. Wprawdzie deszcz jeszcze nie był zdecydowany na rozwój, ale Grzesiek zaczynał się coraz bardziej niepokoić, czy nie stoi na wrocławskim rynku na próżno. Bo jak zacząć? Wprawdzie spodziewał się, że przyszła kontrahentka Wieloryba jest osobą otwartą, kreatywną (i to jak!) oraz łatwo nawiązującą kontakty, ale we znaki wdawał mu się brak wiary w siebie – nie wyglądał na człowieka na tyle alternatywnego, żeby podejść ot tak, zacząć rozmowę o niczym, a potem zaproponować bliższe, handlowe stosunki, nie czuł się mężczyzną atrakcyjnym, mogącym spróbować poderwać kobietę w ciąży, nie sądził, że uda mu się przez dłuższy czas udawać kogoś, kim nie jest. I byłby może i odszedł z niczym, gdyby nie Rafi - chłopiec-kwiat poznany na Ostrowie Tumskim, który zamaszystym krokiem przecinał rynek z daleka machając Anecie – bo tak, jak już wiedział, miała na imię ciężarówka, będąca przedmiotem jego zainteresowania – i z uśmiechem pokazując wnętrze niesionej reklamówki. Raz kozie... - szepnął Grzesiek i wystartował, aby natknąć się na Rafiego tuż przed pręgierzem. Nie udało się, hippisek minął go jakby widząc pierwszy raz w życiu i wpadł w ramiona kobiety. Była wysoka, siedząc wydawała się mała jak indianka, a teraz, gdy wstała w grubości swej musiał ją ocenić na przynajmniej metr osiemdziesiąt pięć, co dodatkowo zbiło go z tropu, tak jakby miał z nią walczyć, a nie rozmawiać. Dobrze, że chociaż Raffi wyglądał wątle. Odczekał aż skończy się witać, wycałuje połowę drepczących przy pręgierzu dzieci-śmieci, zapali papierosa, z dumną miną puści w obieg reklamówkę – i przypuścił atak.
- Hej Rafi! - powiedział, a zdenerwowanie sprawiło, że głos wydobył mu się z trudem, jak u pijanego, które to wrażenie w ułamku sekundy postanowił podtrzymywać.
- O! Zdrowa Żywność! - Rafi najwyraźniej lubił pokazywać, że zna wszystkich w koło, szczególnie właścicieli ksywek wskazujących na ekologiczne konotacje – Witaj! Jak samopoczucie?
- Świetnie! Falowanie i spadanie!
Rafi się zaśmiał:
- Ale zjazdu jeszcze nie masz?
- Nie, na razie przeżywam - Grzesiek zaryzykował pójście na całość - fazę maniakalną.
- He he, siadaj z nami. To jest Anetka.
- Miło mi – wyciągnęła dłoń Anetka, a Grzesiek ściskając ją poczuł wątłość nie przystającą do gabarytów właścicielki.



Kilka dni później wpadł da niego Rafi.
- Wstawaj, wstawaj – krzyknął, a Grzesiek tylko zaciągnął na głowę koc.
- No wstawaj! - pisnął cienkim głosem i szarpnął za wystające spod nakrycia włosy.
- Co jest?! - warknął Grzesiek. Usiadł, spojrzał w okno i sam sobie odpowiedział: – Noc jest.
- Jaka noc? Wieczór przepiękny! – rozemocjonował się Rafcio.
- Piwa cztery wypiłem, spać mi się przepięknie chce.
- Potwierdzam, potwierdzam – włączył się do rozmowy Andrzej nie otwierając nawet oczu.
Rafał stanął jak wmurowany, ręce wsparł o przekrzywione pedalsko biodra i z nieskrywaną złością powiedział:
- Anetce trzeba pomóc.
Na to Grzesiek westchnął, przetarł obiema dłońmi po twarzy i spytał:
- A co z nią?
- No ciuchy mam!
- Jakie znowu ciuchy?
- Ubrania różne dla niej. I dla dziecka, a może i wózek się znajdzie za jakiś czas. Taką parę wywęszyłem, co to dziecko im podrasta, może będzie z niego Rasta – zażartował, i na jednym wdechu kontynuował: - i ciuszki mi różne dali. Trzeba jej zanieść, a trochę tego jest. I patelnia jakaś, dwa garnki, widelce, no choć, pomożesz mi.
- Dobry uczynek zrobisz – wtrącił się Andrzej zmieniając bok.
Grzesiek wstał. Jeszcze raz potarł policzki.
- Daj mi pięć minut na prysznic – powiedział, biorąc wiszący na otwartych drzwiach metalowej szafki ręcznik.
Sięgnął jeszcze do nadstawki z której wysunął mydło i wyszedł.
Rafi chwycił stojącą na stoliku butelkę z resztką wygazowanego już piwa i jednym haustem pozbawił ją zawartości.
- Jak możecie pić cos tak wstrętnego – skrzywił się.
Rozmówcy jednak nie znalazł. Odpowiedziało mu za to ciche, udawane zapewne, chrapanie. Zaczął poklepywać nerwowo uda próbując wygrywać jakiś skomplikowany, triolowy rytm, co nie wychodziło mu zbyt rytmicznie. Przy dwudziestym czwartym takcie drzwi się otworzyły i z mokrymi włosami wtoczył się Grzesiek.
- Już? - spytał Rafi.
- Ano - Grzesiek grał spiętego i gotowego na wszystko. Trąc ręcznikiem włosy dodał: - Idziemy.
- Spodnie tylko włóż – zaśmiał się hippisek.


Umysł ludzki jest nieprzeniknioną zagadką – pomyślał Gzesiek nie mogąc nadążyć za stawiającym długie, szybkie kroki właścicielem falujących dzwonów – potrafi rozważać tyle spraw naraz... Bo po pierwsze, chce mi się jeść, jak zwykle zresztą po piwie; po drugie to nie mogę odpędzić myśli o... no ale dlaczego chcę odpędzać – to kolejne pytanie; równocześnie staram się wciągać powietrze nosem na przestrzeni czterech kroków i również przez cztery je wydalać; umysł jednako chce zabić Rafcia, który jest przyczyną mojego zmęczenia, i powstrzymuje mnie przed tym; w tym samym czasie analizuję to wszystko nie przestając snuć planów na najbliższe godziny, a w głowie nuci mi się zasłyszana rano melodia. No i przy tym wszystkim nie gubiąc kroku idę, niosę pieprzony kosz pełen brudnych, śmierdzących pieluch, słyszę hałas przejeżdżającego tramwaju, klakson z samochodu, który o mało co nie potrącił na pasach pieszego, słucham trajkotania gówniarza na temat życia w komunie, które zna tylko z książek, czuję zapach chemii nadlatujący znad ogrodu botanicznego, i że but mnie obciera.
Gdy minęli plac Bema Rafał zamilkł, a Grzesiek wykorzystując tą lukę zapytał:
- Stary, daleko jeszcze?
- Nie, już niedaleko Papo Smerfie – zaśmiał się Rafi przecierając czoło przydługim, zwisającym do połowy dłoni rękawem, a łokciem przytrzymując ucho niesionej torby - Jeszcze przed Nadodrzem mieszkają.
- Wynajmują?
- He he, tak, tylko nie wiadomo od kogo.
- Co to znaczy? - Grzesiek był na tyle zmęczony, że zaczął się dziwić.
- No pustostan zajęli, normalnie. W Londynie jest to bardzo popularne, wiesz? Zajmujesz mieszkanie i nikt nie ma prawa cię wygonić. No, chyba, że sam wyjdziesz. To przychodzi policja i mówi: proszę wyjść! A ty: Nie! I nic nie mogą zrobić. Muszą czekać, aż pójdziesz po jedzenie, wtedy wywalają ci rzeczy i zmieniają zamki. Ale moi kumple z kumpelą robią tak, że zawsze ktoś zostaje na czatach i przez pół roku dopiero trzy razy musieli szukać czegoś nowego. Jadę do nich niedługo, jak tylko uzbieram z sępienia na bilet.
Mijając odrapane ściany poniemieckich kamienic, okna zaklejone tekturą, śmierdzące moczem bramy, niebezpiecznie zwisające balkony, zataczających się mężczyzn i goniące za nimi, zniszczone życiem blondynki – milczeli. Przerwał to napięcie Rafał, zatrzymując się przy nie istniejących drzwiach i mówiąc:
- To tu.
Weszli na cuchnący wilgocią korytarz. Było zbyt ciemno, by zobaczyć cokolwiek ponad zarys drzwi pozbawionych klamki po lewej i uchylającą się szczelinę po prawej. Odstawili bagaże. Rafi po omacku, szurając rękami wzdłuż ściany skręcił w lewo i wystukał w rozpadającą się dyktę, która udawała, że jest pierwszą linią obrony do domowego ogniska, skomplikowany, triolowy sygnał.
Zamek puścił i weszli do środka. Przywitał się z nimi Sępik. Miał na sobie czapkę Mikołaja, wystający pod wełnianym swetrem brzuch i trzęsące się ręce. Anetka siedziała przy nie nakrytym obrusem stole; paliła się przed nią świeczka obok której leżało pół bochenka chleba i w części zjedzona margaryna. Ramiona miała owinięte kocem, który był złożony tak, że miał przypominać ekwadorskie ponczo, jej twarz - teraz, z bliska – była esencją łagodności, ciepła i macierzyństwa; pociągała lekko nosem i spuszczała oczy słuchając, jak wybranek jej serca rozmawia z gośćmi.
- I ja głodówkę zrobię! - odgrażał się Sępik. - Nie raz robiłem i teraz też, nie będą mi sukinsyny wolności odbierali.
Na nogach miała grube, wełniane skarpety, takie, jakie chore kobiety zakładają do snu. Sięgały połowy łydek, gdzie zaczynała się ciemna, nie wyglądająca wcale na cygańską, spódnica. „Spódnica powinna być pod spodem” - pomyślał bez składu Grzesiek, a gospodarz w tym czasie powiedział:
- Do radia pójdę, do telewizji! Trzeba działać!
Spod koca, który długimi frędzlami opadał jej na piersi, wystawała oparta o brzuch, zaciśnięta na stołowym nożu, pięść. Obgryzione paznokcie nikły przy migotaniu świeczki. Druga dłoń spoczywała płasko na stole – nieruchoma, napięta, obca: była jak leżąca ryba, ale nie taka upieczona do wieczerzy, z klapniętym ogonem, ale żywa i przygotowana do ostatniego, mającego ją uwolnić skoku.
- Macie te rzeczy? - odezwała się niespodziewanie przyszła mama.
Mówiła nosowo, co zapewne było skutkiem przeziębienia, ale potęgowało wrażenie dziwaczności, jakiemu uległ Grzesiek w tym ciemnym pomieszczeniu.
- Chodźcie, chodźcie, pokarzę wam! - ucieszył się Rafi.
- Jutro może, ciemno jest – zaoponował Sępik.
- Teraz – warknęła Anetka.
Grzesiek został w bramie i obserwował, jak dwie latarnie dalej (w tym jedna nie świecąca) para zaśmiewająca się jak wariaci wyciąga z toreb dziecięce śpioszki, małe sukienki, rajstopki, opakowanie nowych pampersów i inne, mniej charakterystyczne drobiazgi. Z kontemplacji wyrwał go dochodzący z wnętrza mieszkania głos:
- Skończyli już? - to niecierpliwił się Sępik.
- Nie – odpowiedział cicho.
- To chodź tu, pogadamy.
Grzesiek spełnił żądanie.
- Sępik jestem – dopiero teraz się przedstawił i podał rękę.
- Grzesiek – odpowiedział, zastanawiając się równocześnie, czy rzeczywiście go nie rozpoznał, i doszedł do wniosku, że jest to wielce prawdopodobne, w końcu ktoś taki spotyka setki ludzi dziennie i setki zapomina.
- Co studiujesz? - zagaił.
- A, takie tam, na rolniczym jestem.
- Ja też kiedyś byłem studentem – pochwalił się Sępik, starając się równocześnie stworzyć między sobą a rozmówcą jakąś więź wspólnych przeżyć. - Studiowałem Sztukę Teatralną w Amsterdamie, wydział Mimiczny. A wcześniej w Polsce na polonistyce, ale mało chodziłem na wykłady. A jak już przyszedłem, to spałem za siedzeniami. Wiesz, parę dni stopem po kraju się jeździło, noce zarywało, to potem trzeba było odespać, a jak obecność czasem mieli sprawdzać to byłem. Pokazałem się i w kimę.
- A nie bałeś się?
- He he, raz mnie nakrył jeden taki wykładowca, profesor zresztą. Za głośno chrapałem.
Roześmiali się.
- Słuchaj – spoważniał nagle Sępik – dychy nie miałbyś pożyczyć do jutra?
- Wiesz... - zawahał się Grzesiek – nie wziąłem ze sobą pieniędzy.
- Poważnie mówię, że do jutra. Będę pracował po południu na rynku.
- Nie no, dobra – zawstydził się – ale w akademiku mam.
- No, to przejdę się z tobą potem. Coś do jedzenia chciałem Anetce kupić, jakieś mleko, masło, a jeden ciul mnie okradł dzisiaj.
- Okradł?
- Zbieram kasę w takim woreczku i liczę po dniu sępienia. A ten cap i w długą. Nie mogłem go gonić, bo byłem taki zszokowany. Kolega to był. Był – podkreślił.
- I co, ludzie coś dają?
- Dają – przytaknął – jak ktoś dobry jest to dają. Pewnie, że nie ma takiego zarobku jak w Krakowie, ale ja kocham Wrocław. Wiesz, można tak przez trzy godziny z pięćdziesiąt złotych wyciągnąć.
- To nieźle jak na trzy godziny. Dniówka właściwie. A przez cały dzień ile by się...
- A po co – przerwał mu – jakbym chciał przez cały dzień pracować, to bym w biurze siedział. A tu jestem wolny, nie muszę papierków wypełniać. Na ile mnie ludzie wycenią, tyle wrzucą. I to jest uczciwe.
Trudno było się nie zgodzić.
- Słuchaj – Grzesiek podjął temat pieniędzy – mógłbyś mi tej dychy nie zwracać.
- Daj spokój już, przecież powiedziałem, że oddam. Zresztą jeszcze nie wziąłem.
- Ale mi nie o to chodzi. Zarobić mógłbym ci pomóc więcej, niż masz z miesiąca sępienia.
- A czy to aby legalne? Czy kamienie mam nosić?
- Mam paru znajomych... - nieśmiało zaczął.
- I ci znajomi... - zachęcał Sępik.
- Są rzeczy, za które sporo mogą zapłacić.




- Kasjusz! - błagał Grzesiek – przecież nawet nie wiesz o co chodzi!
Kelnerka przyniosła lody. Talerz tiramisu dla Kasjusza i puchar bananowy dla Grześka. Jedli chwilę w milczeniu, potem, rozejrzawszy się po zapełnionych stolikach lodziarni Galerii Dominikańskiej, bokser zagaił:
- Wyglądamy jak para pedałów na randce.
- Jedz jak stawiam. Dostałem parę złotych. Ale bezinteresowny nie jestem.
- Dobra, mów o co chodzi, tylko pamiętaj, ja nie dam się w nic wmieszać.
- Chodzi o Wieloryba.
Kasjusz zatrzymał łyżeczkę tuż przy wargach, opanował się jednak, pochłonął porcję i czując, jak wieczna zmarzlina spływa po przełyku, zapytał:
- Z tymi hippisami się zadajesz? Wiem, Sławek mi coś opowiadał. LSD jakieś z wielorybem ci chodzi po głowie?
- Nie o hippisów idzie – Grzesiek mimowolnie dotknął swojego lewego boku, co nie uszło uwadze Kasjusza.
- Coś ci jest?
- Tu ci nie pokarzę, ale zostałem, że tak powiem, okiełznany, skrępowany.
- Nie no. Już nic nie...
- Znasz taki znak? - strzepnął okruszki loda z łyżeczki na stolik i palcem wskazującym narysował pradawny znak ryby – symbol pierwszych chrześcijan.
- Religię miałem.
- A to znasz? - dorysował rybie w najgrubszym miejscu dwie, lekko zakrzywiające się linie.
- A tego to nie znam.
- Wieloryb – wyjaśnił Grzesiek.
- Zaraz zaraz, no tak, wieloryb. I co?
- I nic o wielorybie nie wiesz.
- Ty! - zdenerwował się Kasjusz – Ty już chyba naprawdę się naćpałeś! Pieprzysz jak potłuczony! Mów konkretnie o co chodzi, mam ci opowiadać o ssakach morskich?
- Mówiłem ci kiedyś o tym Jonaszu, pamiętasz?
- Nic o żadnym Jasiu nie mówiłeś – drwił Kasjusz.
- To słuchaj. On zapytał mnie: To komu bardziej ufasz? Im czy mi? Powiedziałem, że po tym co tam zobaczyłem, to im.
- Gdzie zobaczyłeś? Co zobaczyłeś?
- W Kazamatach.
- Gdzieś ty się zapędził? Tam nikt nie chodzi.
- No właśnie, a czemu?
Kasjusz wzruszył ramionami:
- Nie ma po co.
- Ale ty byłeś? - spytał Grzesiek, a jego rozmówca zakręcił się niespokojnie.
- Miałem swoje powody, ok?
- To sam mi powiedz, kto tam jeszcze chodzi.
- Świry jakieś. Metalowcy. Łysiejący biznesmeni z kucykami. Stare dziady jakieś, leśnicy chyba.
- A kobiety?
- No – zawahał się – nie spotkałem. Myślisz, że to pedały jakieś?
- Nie, nie pedały. A może też, nieważne. Słuchaj dalej. Jonasz mówi mi, że... - urwał nagle.
Starając się nie dać po sobie nic poznać wziął jeszcze jedną łyżeczkę z pucharka.
- To za ich pieniądze jesz lody.
Kasjusz spojrzał na dno swojego talerza.
- Właściwie to co ode mnie chcesz?
- Wiesz – zawahał się znowu – mam tam uczestniczyć w organizacji jednej imprezy.
- To co tak bredzisz? O czym?
- Będą goście, że się tak wyrażę, zamorscy. Mają zostać poczęstowani bigosem. Przydałbyś się, żeby go tam zrobić.
- Ty żartujesz sobie ze mnie?
- Nie, serio. Sam nie dam rady wszystkiego ogarnąć, a potrzebny mi ktoś pewny, kto nie nawali, bo mnie wykopią.
- Z tego Wieloryba?
- No, tak się to nazywa.
- I było tak mieszać na początku? O skrępowaniu i tak dalej? - pokręcił głową Kasjusz.
- Skrępowany kasą jestem. Każdy chce zarobić, nie?
- Jasne. Tylko kiepski ze mnie kucharz.
- Spoko spoko – Grzesiek był już pewien swego – wszystko dostaniesz ode mnie w jednym garnku. Tylko podgrzejesz i będziesz cały czas mieszał, żeby kapusta się nie przypaliła.
- Ty dziwny jesteś. Ale dobra. Kiedy to?



Czerwone graffiti wściekłych twarzy zostało zasłonięte fototapetą przedstawiającą ojca i matkę z dwójką dzieci igrających wśród wysokiej trawy, dorośli uśmiechali się do siebie, biło od nich szczęście i stabilizacja.
Na środku sali stało dziesięć foteli skierowanych przodem w kierunku baru, nad którym wisiał ogromny, dwumetrowej długości plazmowy monitor podłączony do komputera. Miejsca na razie były zajęte tylko przez ozdobne i pachnące karteczki z imionami przyszłych gości. Barman, ubrany we frak i ekscentryczną muchę, przeglądał przygotowany przez siebie pokaz slajdów.
- Dzieci, dzieci – szeptał do siebie.
Na ścianach wisiały bazgroły oprawione w złocone ramy. Było to pięć narysowanych przez dzieci wyobrażeń ich idealnego domu. Po kresce można było rozpoznać, że wiek autorów nie przekracza lat czterech, mimo to w przygotowywanej prezentacji znalazły się informacje znacznie bliższe niż tylko wiek – miała pomóc dokonać wyboru, zachęcić do licytacji, podgrzać atmosferę i cenę. Tak, aby Wieloryb zarobił na sprzedaży jednego obrazu więcej niż marne pięć tysięcy ceny wywoławczej.
Z sali obok dobiegała nastrojowa muzyka, jako, że próba generalna powoli się kończyła, siedzący tam mężczyźni pozwolili sobie na luz kilku drinków. Towarzystwu przewodził około sześćdziesięcioletni, dobrze zbudowany, łysy właściciel wystającej od nadmiaru testosteronu szczęki. Pocąc się, gestykulował i z wielkimi emocjami opowiadał kilkunastu słuchającym z zaciekawieniem osobom:
- Na komorę celowałem. Znaczy w nos, ale brałem poprawkę na bieg. Ale na miękkie dostała, jak się potem okazało. Bo farba czarna taka była, wiecie – wyjaśnił - z treścią żołądka, czy jelit. Ale poszła mi w kukurydzę. I my za nią. Znaczy, suka i ja, bo Waldi został już z tyłu. Ja zresztą też, bo pies szybciej przebiera.
- Nie bałeś się? - spytał starszy jegomość w jegomościowym, myśliwskim ubraniu okraszonym kapeluszem z piórkiem.
Bałem się jak cholera, że może się zaczaiła gdzieś, ale nie. Nagle usłyszałem wycie, znaczyło, że jest. Przed lasem znowu wpadłem na ślad, tak księżyc operował. Całą kukurydzę przeszła. Ale z sił na skraju lasu opadła i leżała pod pniakiem. Suka myślała, że nieżywa i podbiegała, a ona chlas tym nożem, co to na początku jej daliśmy. Ale nie trafiła, a suka zaczęła ujadać. Złamałem dubeltówkę, a ona na ten hałas w nogi. Ale zaraz padła trzymając się za brzuch. Nóż zgubiła, suka skoczyła jej do gardła.
- Odważna – pochwalił ktoś.
- Ale ja dobry jestem. Odciągnąłem i dobiłem, nie lubię, jak się zwierzyna bez powodu męczy.
- Do pokotu ją dołączyliście? - spytał pan z piórkiem.
Grzesiek wypił kolejną pięćdziesiątkę.
- Dewizowców to już dawno wtedy nie było. Czekać im się nie chciało, bydlakom. Mało się zresztą wcześniej nie pozabijali, nie znają porządku.
- A ten cały Hans, co ją pierwszy postrzelił?
- Zaraz postrzelił! Ja tam żadnego draśnięcia nawet nie widziałem poza moim strzałem. No, ale powiedzieliśmy mu, że tylko dobić trzeba było, płaci - to niech ma przyjemność. Flaki jadł – dodał, widząc kiwające z uwagą głowy – piwo popijał, śpiewał. Gdzie tam chciałoby mu się pędzić taki kawał.
Ktoś popukał Grześka w ramię.
- Może kieliszeczek? - uśmiechał się barman.
- A chętnie – zgodził się Grzesiek i od razu wypił.
- Jak tam nasze infantylne interesy? - spytał od niechcenia.
- Byłem u niego jeszcze dwa razy.
- I?
- I na bajzlu gdzieś zniknął.
- A ona?
Grzesiek pokręcił przecząco głową.
- W szpitalu. Ciąża zagrożona.
- To ty go tam złap i dowiedz się, kiedy termin. Musimy trzymać rękę na pulsie.
- On jej już nie odwiedza. Z jakąś licealistką się kręci.
- Liczę na ciebie, stary. Znaleźć to go znajdziesz, a jak głód przyciśnie kasy będzie potrzebował. A ty pyk! Propozycję ponowisz. I on sobie o narzeczonej przypomni.
- Mogę jeszcze kieliszek?
- No. Szczeniaczek-wypierdalaczek. I idziemy spać. Do pracy jutro wziąść się trzeba.



Grzesiek stał przed drzwiami do sali. Wahał się od dobrych pięciu minut, nasłuchiwał szeptów prześlizgujących się po ościeżnicy, ale nie mógł wyłowić sensu rozmowy ani rozpoznać głosów; wahał się. Jeśli w środku rozmawiają dwie kobiety w ciąży – to jak zareagują na wejście prawie obcego mężczyzny; jeśli ta druga ma gościa – to dodatkowo przed nim wyjdzie na głupka; jeśli zaś to Anetkę ktoś odwiedził – to... to kto? Koleżanki-hipisianki? Nie zniesie tej napiętej struny, która zacznie drgać w powietrzu, tej ciszy, pokazywania, że nie jest mile widziany. A przecież ma cel! Na bok skrupuły!
Wyciągnął z wewnętrznej kieszonki małą, myśliwską piersiówkę z medalionem, pociągnął grubszy łyk i uchylił drzwi. Poczuł uderzenie spojrzeń. Dwie pary oczu, zdziwione, niepoznające. Odchrząknął, poczuł ulgę widząc jak oczy siedzącego przy łóżku wypogadzają się:
- Cześć Rafi, cześć Aneto – przywitał się.
- Zdrowa Żywność! - zawołał radośnie Rafi wstając i podając na powitanie dłoń.
Gdy Grzesiek chwycił za nią, lewą ręką został objęty i poklepany po plecach jak stary przyjaciel. Z pod kołdry wysunęła się gorąca ręka, która po spotkaniu z dłonią Grześka przyciągnęła go do wpółleżącej na górze poduszek. Usta Anety też były gorące, a od ich smaku zakręciło się mu w głowie. Zdziwiło go to. Jak może kręcić się w głowie od bliskości kobiety w ciąży? To sprzeczne z ewolucją, z wojną genów; kobieta zapłodniona przez innego mężczyznę jest nieużyteczna w poszukiwaniu naszej małej, ludzkiej nieśmiertelności. Chyba, że to alkohol zakłóca mądrość naszych reakcji – zapamiętał Grzesiek i powiedział:
- Miło mi cię widzieć.
- Rafał mówił, jak mu pomogłeś z tymi ciuchami – uśmiechnęła się, a Grzesiek poczuł kolejny zawrót głowy – dziękuję.
- Nie ma za co.
- To wiele dla mnie znaczy, że ktoś okazuje bezinteresowną miłość bliźniego i to takiego, który znajduje się w dołku.
- No, nie ma sprawy – zakłopotał się - prawie się nie znamy, Rafi poprosił...
- I miło mi też, że mnie odwiedziłeś. Mam takich bliskich, wiernych przyjaciół, z których ani jeden się nie pojawił.
- Bo w szpitalu nie dają darmowych browarów – wtrącił się Rafi.
- Tak. Imprezy nie ma, nie można porozmawiać bezpiecznie o dobrze i o wędrówce dusz. Nie można być tak, tak...
- Zajebiście ulotnym – podpowiedział Rafi.
- Coś w tym rodzaju – potwierdziła.
- Tak, słyszałem – Grzesiek był jeszcze bardziej zakłopotany – słyszałem, że nie wszyscy cię odwiedzają.
Jej usta zwężyły się.
- Nie mówmy. Jak tylko stąd wyjdę, wsiadam w pociąg. Wracam do Warszawy.
- Myślałem, że z Krakowa jesteś – spróbował sprowadzić rozmowę na inny tor.
- Byłam przejściowo. W takim studium dla poetów, można powiedzieć, byłam. Dwa lata. No prawie, bo przed końcem poznałam jego, i do Wrocławia trafiłam. Wspaniali wykładowcy, bardzo dużo mnie nauczyli.
- Piszesz wiersze?
- Krótkie takie. O pająkach lubię – zaśmiała się.
- Masz coś tutaj? Znaczy... przepraszam, to niegrzeczne było.
- Pragnienie przeczytania wierszy niegrzeczne? Skądże! Wiersze po to są, żeby je czytać. Chcesz? Mam tu – sięgnęła do szuflady w stoliku nocnym – mam tu zeszyt jeden. Z nudów wpisałam do niego parę, juz tu w szpitalu. Stare i nowe, łączy je to, że znałam na pamięć.
- A mi to nigdy nie dałaś – zaśmiał się Rafi.
- Rafałku, a prosiłeś? - obdarzyła go promiennym uśmiechem o który Grzesiek poczuł zazdrość.
- Dziękuję – powiedział, biorąc zeszyt – kiedy mam oddać?
- Nie musisz. Gdzie indziej to wszystko mam. Tutaj z nudów, jak mówiłam.
- Może – zamyślił się - może oddam, jak będę, jak będziesz na dworcu, odjeżdżała znaczy.
- A co, przyjdziesz?
- Pomóc może coś będzie trzeba?
- Dwie torby już mi Rafał spakował. Jedną mógłbyś podnieść na kolej.
- To będzie dla mnie zaszczyt – skłonił się Grzesiek, zupełnie dla siebie zaskakująco wchodząc w rolę dworzanina.
- Dla mnie również – na ile było to możliwe oddała pokłon.
- A kiedy ów dzień nastanie?
- Myślę, że lada lada. Rafał cię zawiadomi. Chciałam wrócić do rodziców z dzieckiem na ręku, wtedy pękły by im serca i przyjęli by pod swój dach córkę marnotrawną. Ale chyba brzuch najpierw zobaczą. Mam nadzieję, wszystko już się ustabilizowało.
- Na pewno się ucieszą – uśmiechnął się Rafi.
- Nie sądzę żeby chcieli mnie u siebie na dłużej. Ale nie mam wyjścia teraz. Córka jest ważniejsza od moich fochów. I niech sobie ulżą na mnie, jak będą chcieli. Wytrzymam, a potem się wyniosę, jak sobie jakoś życie na nowo zorganizuję.
Obaj nie wiedzieli co powiedzieć.
- No, idźcie już! Chcę troszkę odpocząć -wygoniła ich.
- No, pójdziemy – zgodził się Rafi – Pa! - schylił się, i ucałował ją w usta.
Grzesiek zrobił to samo.


Szli razem w kierunku Ostrowa. Na początku Rafi opowiadał o Anecie, o jej życiu, podróżach, jak ją poznał, jak bardzo dziwi go jakim człowiekiem okazał się Sępik – Grzesiek potakiwał, potwierdzał, wtrącał półsłówka, pytał. Później skończył potakiwać i rozmowa przestała się kleić. Po kilkuset metrach milczenia Rafi spytał:
- Coś tak sponurzał?
- A bo... Przypomniałem sobie, że problem mam.
- No wal. Może nie pomogę, a może pomogę. Co jest?
- Obiecałem coś komuś i nie wiem teraz, jak dotrzymać.
- Czyli nie mam jak pomóc?
- Chyba, że jesteś mi w stanie załatwić pół kilo psylocytów, czy jak tam to zwiecie.
- Grzybki znaczy?
- Grzybki.
- Ty wiesz, to mogło by być trudne, gdyby nie to, że mam kumpla, co suszy to to – podniecił się Rafał.
- Żartujesz? - ucieszył się Grzesiek – dasz radę w tym tygodniu?
- Ale jemu trzeba coś zapłacić – zesmutniał hippis – ze stówkę przynajmniej.
- Mam ją w kieszeni. Dostanie, jak tylko da mi te grzybki.
- To załatwione. Ja ci je przyniosę, a potem dam mu stówę, ok? -wyciągnął rękę Rafi.
- Jak dla mnie to ok – Grzesiek przybił piątkę. Po chwili dodał:
- No, zrywam się do apteki, receptę muszę wykupić.




Idiota. Idiota. Idiota. - myślał o sobie Grzesiek - Boże, jaki wstyd. Bełkot pijaka. Alkoholowe czułości. Wysiąść! Trzeba wysiąść!
Ale jechał pociągiem do Warszawy z 23.35. Mógł nie przychodzić na stację, mógł powiedzieć, że zapomniał zeszytu, mógł wreszcie nie nabazgrać w nim tych słów:

siedziała pod pręgierzem w ósmym
przy minusie okryta kocem
jej facet udawał człowieka
jak to mim dwie godziny dziennie

Mógł pożegnać się z nią chłodno, spytać o zdrowie, życzyć wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, spytać o której będzie na miejscu i jak zniesie podróż, ewentualnie pocałować na pożegnanie (tak, trzeba było pocałować na pożegnanie), pomachać razem z Rafim za uciekającym wagonem i pójść się napić. Po co pisał jej:

do pustostanu przy dwudziestu
poniżej zera ze szmatami
widziałem margarynę świeczkę
dogasający okruch chleba

Mógł jej więcej nie zobaczyć, a nie chować się za kioskami, zakładać czapkę, kręcić w tłumie, wsiadać do ostatniego wagonu. Mógł skłamać w Wielorybie, że nie da rady, że wróciła do rodziców, że ją na pewno przyjmą. Skłamać, że uciekła, nie zdołał zatrzymać do porodu, że znajdzie coś innego jak tylko dadzą mu drugą szansę; że trzyma w garści Sępika i znajdzie mu jakąś narkomankę.

wysępił ode mnie dyszaka
za co w bajzlu hukał na kopa
gdy wpadła do szpitala
napisała jakoś:


- Jestem prostakiem – powiedział na głos w pustym przedziale. I pomyślał o tej ckliwości taniej, jaka ogarnia go zawsze po kilku dniach picia.
Była trzecia w nocy. Morfeusz zaczynał dopominać się o swoje prawa. Morfeusz, morfina, znieczulenie, odckliwienie - pociągnął cykl skojarzeń, jednocześnie mając przed zamykającymi się oczami obrazy nie związane z tym tokiem rozumowania: twarze, twarze, Jonasz, akademik, Kasjusz, cygan ze złotym łańcuchem, Drakula, i inne, nie znane, zmyślone twarze żebraków. Pyski zwierząt:

„nie kochamy
się rżniemy jak zwierzęta
od tyłu
by nie widzieć swoich twarzy”
Zasnął, czując na szyi oddech i dotyk sierści psa.

W wagonie środkowym obudziła się Aneta. Obudził ją strach, którego nie potrafiła zaklasyfikować; nigdy tak się nie bała, nie w ten sposób, a przecież w ciągu ostatniego roku doświadczyła tak wielu rodzajów lęku, że miała się za eksperta w rozplątywaniu pajęczych nici przyczyn. Dziecko opierające głowę o kolana śpiącej z otwartymi ustami matki patrzyło na nią uważnie. Uśmiechnęła się do niego, na co zareagowało zobojętnieniem i powolnym odpłynięciem w sen. Pociąg walił rytmicznie. Wstała z wysiłkiem, czuła, że musi zaczerpnąć powietrza. Wzięła pod pachę zeszyt, otworzyła drzwi, co zaskutkowało uderzeniem hałasu, wyszła na oświetlony mrugającym światłem korytarz, otworzyła okno i wciągnęła zimne powietrze pozwalając, by turkot pociągu napełnił jej płuca. Potem przymknęła, odwróciła się, chcąc odciągnąć myśli od nadchodzącego nieubłaganie poranka otworzyła zeszyt. Przeczytała:

przed porodem niosłem na pociąg
worek pieluszek parę śpioszków
które dostała w dobrym geście
tak to wróciła

tuż po buncie
dwudziesto-trzy letnia kobieta
do mamy taty

Wyjęła wpięty do okładki długopis i dopisała pod ostatnią linijką: „i wsi rodzinnej”.


Grześka obudziło leżące na nim ciało. Nie mógł go zrzucić, nie mógł oddychać; słyszał bulgoczący warkot zakazujący się szarpać. „Udawaj nieżywego, stój bez ruchu” - przypomniał sobie dobre rady z dzieciństwa. Ciężkie łapy przygniatały mu barki, mokry, ociekający śliną pysk szukał gardła; gdy szczęki zacisnęły się na krtani, wykonał ruch.
Obudził się. Za oknem chmury rozkwitały jak róże. Pociąg piszczał hamulcami. Gdy zatrzymał się całkiem wśród równego, pustego pola, Grzesiek zobaczył kobietę wysiadającą w lekko prószący, pierwszy śnieg. Zerwał się, poczuł mrowienie w odrętwiałych nogach i jak w ciężkim śnie zaczął brnąć poprzez swój ból ku wyjściu.


W miarę jak szli polną drogą, jej zdenerwowanie rosło. Przestała zwracać uwagę na jego tłumaczenia, nie dziękowała już za niesienie bagaży, przestała słuchać i odpowiadać. Czuł, naprawdę czuł, że robi błąd i to już nie jego historia, że zaraz rozegra się tu coś ważniejszego niż jego migające ckliwości, że przerośnie go zbliżająca się chwila. Chciał się wycofać, ale te torby... wcześniej nie pomyślał, jak ona z nimi dojdzie, sądził, że będzie Warszawa, taksówki, albo ktoś z rodziny, a nie wieś kilometr od stacji. Szedł więc, ale coraz bardziej zostawał w tyle. Nie czekała na niego, wręcz przeciwnie, zdawała się przyśpieszać kroku. Pozwolił jej na to.
Na teren gospodarstwa nie wszedł. Usłyszał meczenie krów, radosne szczekanie psa. Stanął przy płocie. Z obory wyszła kobieta; jej sylwetka stopniowo, jak w teatrze, zaczęła wyrażać ogromniejące zdziwienie. Z ręki wypadło wiadro. Aneta zatrzymała się i zaczęła głaskać liżącego ją po twarzy psa, który stał na dwóch łapach z tyłu przytrzymywany łańcuchem, a z przodu opierający łapy o jej ramiona.
- Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – powiedziała cicho matka.
Otarła dłonie o fartuch i dodała sucho:
- Dzień dobry – po czym poszła do domu.
Za kilka minut wyszła razem ze swoim starym - za starym jak na taką córkę, chudym, siwiusieńkim, lekko zgarbionym, ale stawiającym jeszcze energiczne kroki - mężem.
Pokazał palcem na brzuch Anety.
- Czyj to? - zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- Do domu – rozkazał i zaczął odpinać pasek spodni.
Poszła posłusznie. Ojciec odruchowo i – zdawało by się – niepotrzebnie, rozejrzał się; już miał pójść śladem córki i matki, gdy nagle znieruchomiał, skulił się jak kot przed skokiem i ruszył biegiem w kierunku płotu:
- Ty! - ryknął i przestał się wydawać taki stary – To ty urządziłeś tak moją córkę! - spróbował złapać Grześka za gardło, ale ten odskoczył od płotu rzucając na ziemię obie torby. - Zabiję!
Ale zanim wybiegł furtką i dotarł do Grześka, jago emocje opadły, i teraz stał tylko z paskiem w ręku i patrzył z nienawiścią dysząc przy tym ciężko.
- Ty – szepnął. - Żenić się chcesz? - dodał po chwili.
- Jeśli ojciec pozwoli – odpowiedział Grzesiek.




- „Jeśli ojciec pozwoli” powiedziałem mu wtedy.
- I co, wszedłeś do chaty? - zapytał Kasjusz, polewając.
Czerwona żarówka zastępująca standardową nadawała otoczeniu lekko burdelowe, ale zarazem tajemnicze odcienie, przez co pokój Kasjusza nadawał się lepiej na zwierzenia niż Grześka. Nocną ciszę za oknem raz po raz rozrywały spieszące się, piątkowe tramwaje. Brak natarczywych współlokatorów, wypity alkohol i przeżyte emocje otworzyły u Grześka jakąś nową przestrzeń w pragnieniu podzielenia się swoimi planami.
- Najpierw wniosłem torby, potem poszedłem po wódkę. Ale dopiero o siódmej otwierali sklep, więc naczekałem się. Zdrowie.
- Kasjusz! - Grzesiek złapał go za rękę – Kasjusz! Ty wiesz co się jutro stanie?
- No tą imprezkę dla pryków organizujesz, tak?
- Tak! - pokiwał głową – Ale ty bądź czujny!
- Spokojnie, zabawię się kuchcika, wszystko zrobię.
- Nie. Słuchaj. Wszystko jest przygotowane. Tylko podgrzejesz bigos, ale nie próbuj go?
- Niby czemu? – Kasjusz był znacznie bardziej trzeźwy.
- No możesz próbować. Nieważne. Słuchaj!
- No. Słucham.
- Jak wejdzie taki krasnal, taki Mikołaj prowadzący wózek, to ty wyjdź.
- Bo? - nalał po kieliszku.
- Bo ja tam bombę naszykowałem. Wysadzę ich w powietrze.
- Co ty bredzisz – zaśmiał się Kasjusz.
- Mówię ci. Zdrowie. Kupiłem w Warszawie co trzeba. Bombę kupiłem.
- Ha ha. Stary! To zajebiście. Będą fajerwerki. - ucieszył się damski bokser, po czym dodał:
- Lufeczkę może spalimy?
- Dawaj.
- Ty lepiej mów co z tym ojcem dalej było.
- Anetka! - Grzesiek ukrył twarz w dłoniach – wieczorem powiedziała, że zwariowałem. Kazała mi wracać do swojego życia i zostawić ją w spokoju. Byłem już cyknięty, bo z ojcem piłem i powiedziałem, że ją kocham.
- Ja pierdolę – powiedział Kasjusz i przypalił – Masz – szepnął na wdechu i podał Grześkowi lufkę.
- Powiedziała, że ona mnie nie. Kazała się wynosić.
- Ciągnij, ciągnij! Cholera, masz zapalniczkę.
- I teraz tu siedzę już tydzień – przypalił – załatwiam jak ich wysadzić.

Kasjusz siedział spokojnie. Na małym gazie podgrzewał dwa garnki bigosu i równocześnie przez uchylone drzwi obserwował korytarz, którym po wejściu tylną bramą można było się dostać na zaplecze Kazamatów. Widział jak dobrze zbudowany mężczyzna z napisem „ochrona” na plecach wnosi wodę w pięciolitrowych butelkach. Jedną postawił przy drzwiach od kuchni, mówiąc:
- Może się przyda.
Widział, jak zdenerwowany Grzesiek krąży niby wilk w klatce. Sprawdził godzinę, gdy wyszedł – była prawie 20. Wrócił po godzinie i poszedł do głównego pomieszczenia. Kasjusz odkręcił butelkę, nalał sobie wody, wyjrzał przez okno – przed bramą stał zarośnięty menel w czerwonej czapce i kołysał dziecięcy wózek z zawiniętym becikiem. Grzesiek wrócił z barmanem i chwilę szeptem o czymś rozmawiali. Kasjusz wyszedł, klepnął Drakulę w plecy, uśmiechnął się do Grześka i udał, że idzie w kierunku głównego wyjścia. Skręcił jednak do pokoju szefa, zapukał, wszedł i powiedział:
- Dokonało się.
Szef kiwnął głową:
- Możemy więc podawać do stołu.
Bokser wyszedł. Nie śpieszył się. Doszedł do tylnego wejścia, otworzył je i powiedział do narkomana:
- Słuchaj, zaraz dostaniesz pieniądze, ale na razie daj wózek.
- Kasa – trzęsącym się głosem rozkazał Sępik – albo odjeżdżam – zagroził.
- Zaraz, zaraz. Dostaniesz dwie stówy więcej, ale pojedź na razie nad Odrę, pięćdziesiąt metrów masz raptem. Kontrolę mamy z sanepidu i nie mogą cię tu widzieć, zrozum.
- Kręcisz stary. Nad Odrą czekam 15 minut, potem spadam. Studencki kwadrans, studenciku.
- Będę za 10 – oznajmił Kasjusz wiedząc, że i za godzinę by go tam zastał.
Wszedł do środka. Poczuł zapach przypalonej kapusty.
- Cholera! - zaklął.
Szybko wbiegł do kuchni i zamieszał w obu garnkach. Wyłączył gaz, wychylił się na korytarz i zawołał:
- Jedną sztukę do bigosu potrzebuję.
Przyszedł pan z napisem „ochrona”.
- Kurwa, nie po to z Trzebnicy jechałem, żeby gary nosić.
- Taka tu praca. Sprawdzisz się, zostaniesz na stałe, to zobaczysz, że wszystko trzeba potrafić i chcieć zrobić. Ale za to płacą dobrze.
Unieśli garnek. Przeszli korytarz, skręcili do małej salki, gdzie na tacach przygotowanych do wniesienia stały porozkładane talerze.
- Idźcie po drugi, ja już muszę podawać – powiedział barman.
- Od razu drugi? - spytał Kasjusz.
- Za 10 minut.
- To znikam – powiedział ochroniarz – będę przy wejściu.
- A ty student pomóż nakładać – powiedział barman.
Gdy zostali sami, Kasjusz spytał:
- Gdzie więzień?
- W piwnicy. Nie wiem co teraz z nim zrobić. Chyba popływa jutro.
- Zejdę do niego. Związany?
- Jasne. Ale zejdziesz, jak skończymy.
Damski Bokser wrócił do kuchni. Spocony i rozgrzany wziął sobie szklankę z nalaną wcześniej wodą i wyszedł do bocznej bramy, gdzie znajdowały się drzwiczki do kotłowni. Wziął dużego łyka. Zapalił światło i zaczął schodzić po wąskich schodach, w prawej ręce niosąc szklankę, a lewą odsuwając te resztki pajęczyn, które pozostały po wniesieniu Grześka. Dotarłszy do dna – zobaczył go; leżał przy tonie węgla, który pozostał od poprzedniej zimy, leżał i bał się spojrzeć, kto go odwiedził.
- Cześć Grzesiu – zaczął.
- Ty! - sanitariusz wyglądał, jakby dopiero się ocknął.
- Ja.
- Zdrajco!
- Nie bądź śmieszny. Nie domyślałeś się?
- Może – dyszał Grzesiek – Ale mi przeszło. Zaufałem ci.
- Gówno tam – uśmiechając się pod nosem dopił resztę wody, po czym rzucił szklanką w ścianę za więźniem – Jesteś żałosny, wiesz?
- Wiem – wzruszył ramionami Grzesiek.
- A tą tą – zająknął się Kasjusz – tą twoją ćpunkę sam znajdę. Znajdę, kupię i sprzedam z zyskiem – dokończył, spluwając nerwowo.
Grzesiek szarpnął się. Ręce miał związane z tyłu i umocowane do również związanych nóg. Leżał na boku i wyglądał jak:
- Wy wy – Kasjusz pomasował policzek – wyglądasz jak jak kupa g... g... g... - próbował dokończyć, czując, że dziwnie drętwieje mu język.





KONIEC

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...