Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tajemnica Zamtuze


Rekomendowane odpowiedzi

Tajemnica Zamtuze


Mały pajączek zsuwał się gładko po oślizgłej ścianie. Kamienne mury pamiętały jeszcze wieki średnie. Liczne pijackie bijatyki o względy niewieście i mlaskania biesiadujących gąb nadal brzmiały w zimnych skałach zamku. Nieborak boży ciągnął nić, nieświadom wartości zabytku, ani świątobliwości instytucji urzędującej w jej wnętrzu. W sali, obranej przez pająka za dom, rezydował biskup górskiej diecezji. Z pomlaskiem zwilżył tłusty palec, poczym przewrócił kolejną stronę grubej księgi. Ciszę przerwał głuchy odgłos pukania, odbijający się echem po pustych ścianach komnaty.
- Wejść! – Zagrzmiał wielebny.
W progu drzwi pojawił się szczupły mężczyzna w sutannie. Nieśmiało podszedł do ogromnego, zabytkowego biurka.
- Wasza ekscelencja mnie wzywała.
- Tak synu, usiądź proszę. – Ruchem ręki wskazał drewniane krzesło. – Mam do ciebie ważną sprawę. Doszły mnie słuchy, żeś zdążył się wykazać niezwykła pobożnością i oddaniem Kościołowi.
Filip nagle spuścił głowę. Na samo wspomnienie seminaryjnego wybryku, paliły go policzki. Rzucił się wówczas do obrony pewnego mężczyzny oskarżonego o konszachty ze Złym. Dzięki jego ingerencji, starzec trafił do Zakładu dla Umysłowo Chorych i oszczędzono mu serii egzorcyzmów.
- Tak, tak. Widać, że masz wyczucie synu. – Kontynuował wielebny. – Dlatego postanowiliśmy wysłać cię do pewnego małego miasteczka w górach. Rozeszła się tam plotka o jakiś diabelskich praktykach. Zamordowano tam troje mężczyzn. Obok ciał znaleziono dziwne znaki. Stąd podejrzenie o praktyki okultystyczne. – Biskup podniósł oczy na młodego księdza. – Chciałbym, żebyś zdementował te pogłoski, w razie czego odmów modlitwy nad miastem. Dla uspokojenia tamtejszej ludności. Są strasznie przesądni.
Młodzieniec siedział sztywno na krześle. Jego oczy zdradzały przerażenie.
- Ach, tak rozumiem twój lęk synu. Ci ludzie zostali faktycznie zamordowani. Ale tym się nie przejmuj. Wezwano już jakiegoś detektywa, by zbadał sprawę morderstw. Ty masz tylko uspokoić ludzi. No, - uśmiechnął się pocieszająco, - dasz radę chłopcze. Jedziesz jutro rano!

Filip Mamzecki był księdzem dopiero od kilku miesięcy. Spodziewał się cichej egzystencji na którejś z wiejskich parafii, ale widać przygoda z seminarium uczyniła z niego bohatera. Miał dwadzieścia cztery lata i dość niestabilne poglądy na życie. Nie był jednak człowiekiem chwiejnym religijnie, raczej jego młodzieńczy zapał i gorliwa wiara sprawiła, że umiał odnaleźć się w świecie. Schodząc stromymi schodami, jedną ręką podtrzymywał się ściany. Korytarz był bardzo słabo oświetlony. Dziwne, że biskup chciał tu rezydować, myślał stawiając kolejne ostrożne kroki, to miejsce jest okropne. Młodzieniec zdecydowanie był typem romantyka. Miał artystyczną duszę, wrażliwą na każdy przejaw piękna w świecie. Poszedł do seminarium, właśnie ze względu na te marzycielskie usposobienie. Od najmłodszych lat wpajano mu, że będzie znakomitym kapłanem. I chyba był, skoro powierzono mu tak ważną misję.

Dął przejmujący wiatr. Iwona ustawiła się tak, by kolejne podmuchy zwiewały z jej twarzy plączące się kosmyki włosów. Komendant miasteczka Zamtuze poprosił ją, by odebrała z pociągu księdza. Zanim wyszła powiedział jeszcze:
- Wiesz, ty zajmiesz się sprawami formalnymi, a on zaopiekuje się moimi mieszkańcami. Utrudnialiby ci pracę, a tak będziesz miała spokój.
Z pewnością miał rację. Była tu dopiero jeden dzień, a już zdążyła się zorientować, że pracować nie będzie jej łatwo. Ludzie podchodzili i donośnym szeptem mówili jej do ucha:
- Niech panienka uważa, to diabelska sprawa. To Czort ich zabił, mówię panience Czort! Bo żadne inne licho by tego nie zrobiło.
Zamyślona powiodła wzrokiem wzdłuż widnokręgu. Reakcja tutejszej ludności była całkowicie usprawiedliwiona. Zamtuze było małą mieściną, otoczoną dokoła pasmem gór. Idealna kolebka zabobonów i przesądów. Nie często dochodziły tu nowiny z wielkiego świata. Spostrzegła nawet, że tylko w niewielu domach stał telewizor.
- Taka tu bieda, sama widzisz. – Powiedział komendant. – Ale co zrobić, nie chcą nic zmieniać, wystarcza im to, co mają.
Na peron wtoczył się pociąg i z ogłuszającym piskiem zahamował. Iwona oderwała się od wspomnień i poczęła wypatrywać księdza. Po chwili spostrzegła między podróżnymi wysokiego mężczyznę w długim czarnym płaszczu, spod którego wystawał dół sutanny. Podszedł i ukłonił się zdejmując kapelusz.
- Witam. Mam przyjemność z panią detektyw Iwoną Sikorską?
- Dzień dobry, tak to ja. – Odpowiedziała lekko zaskoczona. Przecież to ona miała znaleźć duchownego, nie on ją. Młody ksiądz uśmiechnął się.
- Powiedziano mi, że będzie czekać na mnie, piękna zielonooka kobieta, więc nie sposób było się pomylić.
Faktycznie oczy detektyw Sikorskiej były szczególne. Filip nigdy nie widział niczego podobnego. Lekko skośne skrywały w sobie okrąg niebywale żywej barwy. Patrzyła na niego przenikliwym, magnetycznym spojrzeniem. Po chwili, wydało mu się, ze uległ ich hipnotycznej sile. W roztargnieniu omiótł całą postać towarzyszki. Była dość niską, szczupłą kobietą. Miała na sobie zgniło zieloną sukienkę, z dość głębokim wcięciem na dekolcie. Na odsłonięte ramiona spływały luźno fale słomianych włosów. Odchrząknął.
- Idziemy?
- Oczywiście. – Uśmiechnęła się i ruszyła w kierunku miasta.

W tym miesiącu już po raz trzeci brzmiały dzwony kościelne, obwołujące ostatnią drogę zmarłego. Coraz więcej ludzi gromadziło się między drzewami rosnącymi nieopodal cmentarza. Ich ciche szemrania porywał wiatr, unosząc ku niebu, jak ciche błaganie.
- Widziała pani, - szeptała do ucha sąsiadce starsza kobieta w chustce, - ten też tak zmarł, a to był dobry chłop. Taki młody człowiek i już do piachu.
- Tak, tak. Ma pani rację. – Wtórowała rozmówczyni. – Oni wszyscy zginęli tak tragicznie, mój syn, wie pani, ten co pracuje na komendzie, posterunkowy, - mówiła z dumą w głosie, – on mi powiedział jak oni zginęli. Proszę pani, to nie była śmierć, to była kaźń. Wyobrazi sobie pani, że oni wszyscy byli żywcem przypalani. Tak, tak. Jakimś okrągłym narzędziem, co im najpierw oczy wypalił, nos i wargi, a potem to już przez całe ciało. Tak, tak. – Mamrotała już prawie do siebie. – Nawet ich najwstydliwszej części nie oszczędzili i tą przysmolili. Matko święta, co to się dzieje! Jakie przekleństwo ich spotkało.
Iwona i Filip szli wybrukowaną alejką w stronę komendy. Do ich uszu dobiegł żałobny jęk dzwonów. Mężczyzna westchnął.
- Boi się ksiądz? – Spojrzała na niego z zaciekawieniem. Wyglądała pięknie idąc tak wąską ścieżką wśród malowniczych gór. Miała trzydzieści lat, szła lekko i powabnie jak kot. Zdecydowanie była świadoma swoich atutów.
- Ja? – Spytał. – Nie, smutno mi się robi tylko na wieść, że umarł ktoś, przed kim życie dopiero rozpościerało swoje ramiona.
- Ma ksiądz całkowitą rację. – Przytaknęła, odchodząc myślami gdzieś daleko.

Wszyscy zmarli mieli dwadzieścia kilka lat, byli płci męskiej, wszystkich łączyła też praca w drukarni lokalnej gazety. Firma ta, wykupiła w ostatnim czasie stare domiszcze i po dokonaniu remontów, wprowadził tam swoją prasę. Jeremiaszowi Gomonowi widać dobrze się powodziło. Był właścicielem tygodnika „Intryga”, prasy rozprowadzanej po kilkunastu tatrzańskich miastach. Detektyw Sikorska postanowiła, że swoje śledztwo rozpocznie od złożenia mu wizyty w wydawnictwie. Ponieważ słońce już chyliło się ku zachodowi, a marcowy przymrozek kreślił malunki na zeschłej ziemi, zdecydowała się odłożyć wizytę na jutro. Ksiądz Filip, dobrodusznie, zaoferował swoje towarzystwo, mógł się przecież na coś przydać tej kruchej istocie.

Promienie porannego słońca przeciskały się przez grube zasłony. Jeden z nich ślizgał się po twarzy zaspanej Iwony. Gdy napotkał jej oczy, nagle, jak po złym śnie, zerwała się z łóżka. Machinalnie spojrzała na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Zaspała. W pośpiechu ubrała się i zapominając o śniadaniu wybiegła na dwór. Śpiesznym krokiem, trochę chwiejnym, takim, jaki mają ludzie do końca jeszcze nieobudzeni, szła na spotkanie z księdzem Filipem. Umówili się pod starą wierzbą, którą mijali wczoraj. Na szczęście nie było go jeszcze, odetchnęła z ulgą opierając się o chropowaty pień. Nie lubiła przychodzić druga. Detektywistyczne usposobienie Iwony, kazało jej być wszędzie pierwszą. Przymknęła powieki wystawiając twarz ku migoczącemu zza chmur słońcu. Wczorajszy wiatr ustał i zapowiadał się bardzo przyjemny dzień.
- Pączka i gorącej czekolady? – Usłyszała nagle koło siebie. Przed nią stał ksiądz trzymając w ręku kubek, z którego unosił się słodki zapach i siatkę świeżych pączków.
- Nie słyszałam jak przyszedłeś. – Powiedziała. Zeszłego dnia uzgodnili, że łatwiej będzie im mówić do siebie na ty.
- Sprawdzałem czujność detektywa. – Drażnił się.
- Cóż, chyba nie wypadłam za dobrze. – Odparła, podtrzymując radosny ton towarzysza.
Pączki i czekolada ożywiły Iwonę, idąc więc w stronę wydawnictwa analizowała głośno to, co już wiedziała na temat morderstw.
- Mamy trzech zmarłych, ginęli równo co dwa tygodnie, w różnych miejscach, ale w ten sam sposób. Wypalano im najpierw oczy, poczym kolejne części twarzy. Następnie całe ciało dzielono rozgrzanym narzędziem na dwoje, aż wreszcie pastwiono się nad – Iwona ukradkiem zerknęła na księdza. Lekki rumieniec oblał policzki duchownego. – męskością ofiar, spalając ją niemal doszczętnie. Prawdopodobnie mężczyźni ginęli dopiero wówczas. Mordercy znęcali się głównie nad intymnym miejscem, można mieć więc przypuszczenie, że zabójstwa były dokonane na tle seksualnym.
- Dlaczego mówisz w liczbie mnogiej o sprawcy? Czy nie mogła dokonać tego jedna osoba?
- Zdesperowana kobieta? – Zapytała nerwowo. – Wątpię. To byli silni mężczyźni, ktoś musiał ich trzymać, gdy inny dokonywał rzezi.
- No i jeszcze te znaki, w końcu to głównie przez nie tu jestem! – Ciągnął zamyślony ksiądz.
Słońce schowało się za chmurę i polanę, którą właśnie przemierzali skrył półmrok.
- Tak, obok każdego ciała były takie same. Drewniane koło z otworem w środku, trzy czarne kamienie i słomiana kukiełka. Nie znam się na magii. To już prędzej ksiądz powinien coś na ten temat wiedzieć.
- Nie jestem specjalistą od okultyzmu. Na moje nieszczęście chyba biskup jednak tak uważa. – Filip zamyślił się. Patrzył na rozsiane w oddali niskie domki. Panowała niczym niezmącona cisza. – To prawda, że czytałem na ten temat wiele, ale widać za mało, bo żaden z tych znaków, ani sposób wypalania ciał niczego nie przypomina.
Iwona przeciągle westchnęła.
- To naprawdę szkoda. Bo wciąż nie możemy wyeliminować zbrodni na tle ofiarniczym czy kultycznym.
Filip przyglądał się nowej znajomej. Dziś znowu uderzyła go uroda młodej detektyw. Gdy otwierała oczy, wydawało mu się, że zaczyna żyć, a kiedy spuszczała powieki, to jakby słońce zgasło, wszystko stawało w miejscu, czas nie płynął. Jej wzrok budził wszystko, na co spojrzała. Filip wiedział, że nigdy nie spotka drugiej takiej pary oczu.
- Dlaczego w ogóle zostałeś księdzem? – Spytała nagle.
- Czy ja wiem? – Zastanawiał się chwilę. – Chyba zawsze czułem, że mam nim być.
- Wierzysz w przeznaczenie? – Zapytała z niekłamanym zaciekawieniem.
Filip począł się głośno śmiać. Echo jego głosu odbijało się od murów domów, między którymi właśnie przechodzili.
- Jestem księdzem, nie powinienem wierzyć. – Odpowiedział, gdy uspokoił się trochę.
- To szkoda. – Wyszeptała detektyw tak cicho, że wiadomość ta z pewnością nie była przeznaczona dla uszu młodego duchownego.
Zatrzymali się przed wysokim domem z czerwonej cegły. Nad drzwiami wisiał podświetlany szyld. „Tygodnik Intryga” głosił napis.
Detektyw nacisnęła pożółkły dzwonek. Po budynku rozniósł się uporczywy wysoki ton, a po chwili do drzwi zbliżył się dźwięk stukania obcasów. Otworzyła im elegancka siwa dama. Całe wydawnictwo przypominało bardziej ciepły dom niż biuro. Teraz wiedzieli dlaczego Jeremiasz Gomon wybrał tę zapomnianą przez Boga mieścinę na miejsce prosperowania swojej firmy. Iwona spojrzała na księdza. Nie tylko oni lubili ciszę i spokój.
Dyrektor gazety przyjął ich w swoim pokoju zapełnionym uginającymi się półkami pod ciężarem czasopism i książek. Sam siedział wygodnie na bujanym fotelu paląc fajkę.
- Czym mogę służyć szanownemu państwu? – Spytał niskim, z lekka przepitym głosem, a twarz rozszerzyła mu się pod wpływem wyćwiczonego uśmiechu.
Był niezwykle grubym mężczyzną. Kamizelka opinająca brzuch Jeremiasza zdawała się być napięta do granic możliwości. Jakimś cudem guziki trwały nadal na swoim miejscu.
- Chcieliśmy wypytać o pańskich zmarłych pracowników. – Przeszła do rzeczy detektyw Sikorska.
- A czego jeszcze nie wiecie?
Ksiądz przysłuchiwał się z boku całej rozmowie. Dyrektor wydał mu się bardzo nieprzyjemnym typem. Pod pozorem uprzejmości skrywał niezadowolenie. Zdawało mu się, że przeszkodzili mu w czymś ważnym.
Detektyw Iwona zauważyła jeszcze więcej. Na biurku wszystko było poukładane niemal pedantycznie, wszystko za wyjątkiem rzuconego na środek notesu. Strzępki kartki świadczyły o pośpiesznym jej wyrwaniu. Czyżby było coś na niej takiego, o czym detektyw nie powinna wiedzieć?
- Byłby pan łaskaw przynieść mi umowy pracy zamordowanych mężczyzn? – Spytała.
- Oczywiście. Wybaczą państwo na chwilę. – Grubas z wysiłkiem podniósł się z fotela. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, Filip dziwił się:
- Po co ci one?
Iwona nie miała czasu na odpowiedź. Chwyciła notes i wyrwała wierzchnią kartkę. Jeremiasz wrócił po chwili i nużąca litania pytań trwała dalej. Po godzinie wyszli z biura. Na drugim krańcu ulicy malował się zarys drukarni „Intrygi”. Jej budynek Gomon zakupił właściwie za bezcen, niecałe pół roku temu. Odremontował i od lutego ruszył z produkcją.
- Czas poznać miejsce pracy zmarłych. - Detektyw dała znak by ruszyli w drogę. Szli chwilę w milczeniu, wyraźnie nie mieli już ochoty rozmawiać o zbrodni.
- A ty? – Zaczął nagle Filip. – A ty, dlaczego zostałaś detektywem?
Iwona zmarszczyła czoło.
- Chyba zawsze chciałam zostać policjantką. – Wymienili spojrzenia i wybuchli śmiechem.
- Widać przeznaczenie istnieje. – Zaoponowała.
- To ty w nie wierzysz.
Przytaknęła nagle poważniejąc. Schodzili w dół brukową ulicą. Drukarnia z oddali mogła wydać się imponująca, jednak, gdy zbliżyli się do niej, odsłoniła przed mini poniszczone mury. Przyglądali im się przez chwilę. Widoczne były próby łatania dziur. Wyniki pracy murarzy były opłakane, odnieśli wrażenie, jak gdyby stracili cały zapał w środku pracy i odeszli nieskończywszy. Dawało to efekt doprawdy tragikomiczny.
Drzwi były nie zamknięte, weszli więc do środka. Do ich nozdrzy wdarł się ostry zapach farby drukarskiej. Wokół stojącej na środku wielkiej prasy krzątało się kilku młodych mężczyzn z Zamtuze. Jeremiasz Gomon, może nie był najprzyjemniejszym typem, ale z pewnością dopomógł tym chłopcom, dając im pracę.
W drukarni nie dowiedzieli się zbyt wiele, prócz tego, że wszyscy zmarli byli na ogół lubiani, nie mieli żadnych długów, a z usposobienia, byli wybitnie spokojni. Kiedy szli w kierunku wyjścia, Filip potrącił o coś nogą. Schylili się oboje. Przed nimi, na drewnianej podłodze leżał mały, czarny kamień.

W drodze powrotnej zatrzymali się w jedynym tutaj barze. Gdy usiedli, przy zasłanym trochę przetartą ceratą stoliku, Iwona wyjęła z kieszeni kartkę z notesu dyrektora gazety.
- Masz ołówek? – Spytała.
- Nie, ale zapytam kelnera. – Zaoferował się Filip, domyśliwszy się co planuje towarzyszka.
Na szczęście kelner użyczył im swojego pisaka, nie dając przy tym najmniejszego znaku zdziwienia. Iwona dokładnie zamalowała małą kartkę. Ich oczom ukazał się tekst pośpiesznie skryty przez Jeremiasza. „W starym spichlerzu. O pełni księżyca” dało się odczytać.
- Pełnia będzie już tej nocy. – Wyszeptała Iwona.
Wszystko wskazywało na to, ze nie będzie to tak łatwa sprawa, jak przypuszczał biskup.

Przed nastaniem nocy, brzoza na rozstaju dróg, stała się ponownie miejscem spotkania dwójki przybyłych. Wieczorna mgła snuła się nad ziemią bieląc widnokrąg, tworzyła tajemniczą atmosferę wyczekiwania. Iwona mocniej naciągnęła kołnierz płaszcza. Znów czekała pierwsza. Z mroku wyłoniła się wysoka postać.
- Idziemy? – Spytał Filip.
Tym razem szli w zupełnej ciszy. Nie chcieli zniszczyć tego kruchego nastroju magicznej nocy. Miesiąc wyglądał zza pędzących chmur, odsłaniając lubieżnie raz po raz cała swoją tarczę. Nagły dźwięk łamanej gałązki wystraszył młodego księdza. Serce łomotało mu jak oszalałe. Widać za mocno wczuł się w atmosferę nadchodzących godzin.
Stary spichlerz leżał na skraju miasta. Tuż zza jego pleców wyrastała ogromna góra, jedna z kilku okalających dolinę. W szczelinach drewnianych belek świszczał wiatr. Wydawało się, że byli na miejscu pierwsi. Weszli do środka. Iwona odnalazła kilka poluzowanych desek, z którymi mogli się ukryć i niezauważeni obserwować przebieg zdarzeń.
Gdy nogi z wolna zaczęły im drętwieć od niewygodnej pozycji usłyszeli głosy nadchodzących osób. Nucili jakąś prastarą pieśń, jej mroczna melodia wywołała gęsią skórkę na plecach księdza. Otwarły się drzwi i ich oczom ukazała się grupa ludzi odzianych w długie czarne płaszcze. Na głowach mieli głębokie kaptury zasłaniające twarz. Każdy z przybyłych trzymał w ręku płonącą świecę. Nieprzerwanie nucąc zawiłą pieśń ustawili świece na klepisku. Płonęły teraz w dwuszeregu pozorując wąską dróżkę. Na jej końcu stał człowiek w płaszczu podszytym czerwienią. W majestatyczny sposób podniósł ręce ku górze. Pieśń ucichła. Ściśnięci deskami spichlerza, detektyw i ksiądz, nie mieli żadnych wątpliwości. Stali się świadkami zgromadzenia spirytystycznego. Iwona lekko przysunęła się w stronę towarzysza, szukając u niego wsparcia. Trwając w tej bliskości wyraźnie słyszeli swoje tłumione oddechy.
Kiedy zdawało się, że ceremonia osiągnęła apogeum, na środek pomieszczenia wystawiono metalową misę. Sztylet trzymany przez mistrza lśnił złowieszczo w blasku świec. Zebrani jeden po drugim podchodzili do guru w znanej tylko sobie kolejności. Wysuwali dłoń, którą nacinał mistrz. Gdy do czaszy spłynęło kilka kropel odchodzili w kąt.
- Jutro będziemy wiedzieć, kto uczestniczył w tym przedstawieniu. – Szepnęła detektyw.
Filip tylko przytaknął. Nie był w stanie nic z siebie wydusić. Słowa więzły mu w gardle. Po głowie pędziły mu tylko słowa biskupa o ludzkiej gadaninie i o tym, ze nie ma czego się bać. Ksiądz sądził, że to już wszystko, co może zobaczyć. A miało się okazać, że najgorsze było jeszcze przed nim.

Pianie koguta zbudziło duchownego na plebani. Przez chwilę myślał nawet, że zdarzenia zeszłej nocy były tylko snem. Ale nie, on nadal był w Zamtuzach, górskim miasteczku, w którym działy się niepojęte rzeczy. Od śmierci ostatniej z ofiar minął już tydzień, co oznaczało, że pozostało jeszcze tylko sześć dni na rozwiązanie zagadki i uniknięcie śmierci kolejnego mężczyzny. Filip przetarł zaspane oczy. Był ogromnie zmęczony. Zapragnął znów położyć się i zasnąć na kilka godzin. A najlepiej nie obudzić się już nigdy. Jeszcze jedno wspomnienie wczorajszej nocy nieubłagalnie cisnęło mu się do głowy.
Gdy spotkanie dobiegło końca, zgaszono wszystkie świece, a drzwi zamknęły się za ostatnią osobą w czarnym płaszczu, stał jeszcze chwilę bez ruchu za belkami. To detektyw zrobiła pierwszy krok, by wydostać się z ukrycia.
- Nie czuję nóg. – Zwierzyła się.
Wyszli przed spichlerz i zapatrzeni w jaśniejący horyzont, stali oparci o ścianę budynku.
- Jak twoje nogi? – Spytał po chwili ksiądz Filip.
- Dziękuję, ale nie dobrze. Chyba daleko na nich nie zajdę. – Uśmiechnęła się przepraszająco.
I wtedy zrobił coś, czego robić nie powinien. Schylił się i począł masować nogi Iwony. Materiał spodni okazał się być bardzo szorstki. Skierował dłonie pod nogawkę. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jego ręce trzymały Iwonę w talii. Nie chciały puścić. Ciepło niewieścich warg rozpaliło go. Zatrzymał oddech, czuł, że istnieją tylko oni, a to co było i będzie nie ma najmniejszego znaczenia. Całowali się długo i namiętnie.
Ksiądz zacisnął pięści na pościeli. Cóż on zrobił? Te oczy uwiodły go. Nie mógł się oprzeć, to było silniejsze od niego. Boże przebacz.
Na dworze kogut ponownie obwieścił poranek.

Obcasy głucho stukały o bruk. Dźwięk niósł się echem, odbijając od niewidocznych zapór, w powietrzu unosił się mocny zapach ziemi. Cała przyroda zdawała się krzyczeć rozrywana niczym brzemienna. Nadciągała pierwsza w tym roku burza. Iwona szła ulicą w kierunku biura dyrektora Gomona. Nad nią pędziły ciemne, ołowiane chmury. Zdawały się wróżyć kolejny zły dzień. Detektyw wróciła myślami do wczorajszej nocy. W sumie nie mogła uznać jej za czas stracony. W śledztwie posunęła się o krok dalej, a to co było później, - lekki uśmiech przemknął po wargach detektyw – było bardzo miłe. Nie powinna tego teraz wspominać, – skarciła się w myślach, - musi się skupić nad tym, co powie Jeremiaszowi Gomonowi. Nie może stanąć w progu i oznajmić, że chciała tylko obejrzeć jego nadgarstek. Niebo przeszył piorun. Ucichł wiatr, a na ziemię spadł ulewny deszcz. Iwonie zdawało się, że idzie w ścianie wody, nie widząc nic, szła po omacku. Szczęśliwym trafem dotarła wreszcie do budynku wydawnictwa, co prawda nie z tej strony, ale zawsze. Szła trzymając się ręką ściany. Gdy miała już wyjść zza rogu, do jej uszu doszły strzępki rozmowy. Po głosie poznała dyrektora i elegancką siwą damę, która wczoraj otworzyła drzwi biura. Iwona wychyliła lekko głowę zza muru. Zobaczyła ich stojących pod zadaszeniem, wyszli na papierosa.
- Tak długo na to czekaliśmy! – Mówiła z podekscytowaniem kobieta. – Tak się cieszę na te chwile.
Ulica była pusta, mogli swobodnie rozmawiać. Jeremiasz przeszedł do rzeczy.
- Na przyszły czwartek weźmiemy wolne, będziemy mieli czas na przygotowanie… - Gdzieś niedaleko uderzył kolejny piorun zagłuszając słowa Jeremiasza – My, wszyscy z Zamtuze spotykamy się na polanie Paczkiego. O ósmej. Dojdziemy na miejsce na czas.
Grubas wyrzucił do kałuży wypalonego papierosa. Na krótką chwilę, rękaw płaszcza odsłonił biały bandaż.
Iwona zobaczyła to, co chciała. Jednak, nie mogła wyjść teraz z ukrycia i powiedzieć:
- Jest pan aresztowany.
Rana na nadgarstku jeszcze niczego nie dowodziła. Nie pozostało jej więc nic innego, jak wyruszyć w drogę powrotną. Nie pragnęła niczego więcej, jak znaleźć się powrotem w ciepłym i suchym pokoju. Szalejąca burza jednak i tym razem poplątała kroki detektyw. Kiedy zorientowała się, że stoi niemal obok plebanii, przemarzła już tak bardzo, ze nie zważając na wczorajszą krępującą sytuację, postanowiła odwiedzić księdza.
Przyjął ją z lekkim zaskoczeniem, a chłopięcy rumieniec pokrył jego policzki.

Iwona siedziała wysuszona, okryta pledem w wielkim fotelu.
-Proszę, herbata z cytryną. Powinna cię rozgrzać. – Powiedział ksiądz podając jej kubek gorącego napoju. Sam zaś usiadł w drugim końcu pokoju. Trwali tak prawie godzinę, żadne nic nie powiedziało. Wczorajsze krępujące wydarzenie wytworzyło między nimi nić porozumienia, jedność dusz. Siedząc tak w milczeniu mogli się do woli napawać swoja obecnością. Iwona w zamyśleniu patrzyła na taniec fusów w szklance.
- Poszłam do biura „Intrygi” – Odezwała się w końcu. Powtórzyła Filipowi wszystko, co usłyszała. – Tak więc, szykuje się kolejne potajemne zebranie.
- Jesteś pewna, że chodzi o spotkanie spirytystyczne?
- Tak, takie mam wrażenie. – Spojrzała za okno. Niebo pojaśniało, po deszczu pozostały kałuże i perlące się krople na szybie. – Być może będą składać jakieś ofiary. Może i kolejnego człowieka. To będzie noc z czwartku na piątek, a ci trzej mężczyźni zmarli właśnie w piątek nad ranem.
- To by się zgadzało. – Wyszeptał pobladłymi wargami.
Iwona siedziała w fotelu ledwo się trzymając. Czuła, że rozpala ją gorączka. Pociągnęła nosem. Spacer w strugach deszczu nie zrobił jej dobrze.
Stanęło na tym, że Filip odprowadził chwiejącą się na nogach przyjaciółkę do domu i położył do łóżka. Patrzył na jej poczerwieniałą od temperatury twarz. Zdecydowanie musiała odpocząć. Filip zaoferował się codziennie odwiedzać chorą i pomagać w zakupach.
Tłumaczył sobie, ze to dla dobra śledztwa. Czas bowiem, płynął nieubłaganie.

Pewnego dnia, gdy wybierał owoce w sklepie, podeszła do niego starowinka. Twarz miała pooraną głębokimi bruzdami, w których zagłębieniach czarniał niedomyty brud.
- Ksiądz dobrodziej pomaga szanownej pani detektyw. Słyszałam, że chora.- Zaczęła kobieta, ni to pytając ni stwierdzając fakt. – Leczy ją ksiądz, leczy, bo ona nam bardzo potrzebna. Ale wielebny też, jeśli łaskaw pomoże. Bo to nawiedzony dom, w nim tylko złe rzeczy się dzieją.
Filip spojrzał w wyblakłe oczy staruszki.
- Jaki nawiedzony dom?
- No, wie ojciec, ten co drukarnia teraz w nim stoi. Zanim kupił go dyrektor gazety, to stał tak pusty, tylko wiatr po nim pędził. Nikt go nie chciał.
- Dwadzieścia cztery pięćdziesiąt. – Ekspedientka przerwała monolog staruszki.
Ksiądz spostrzegł, że rozmówczyni ledwo trzyma się na nogach.
- Chodźmy na ławkę, usiądziemy. – Zaproponował.
-Ludzie zapominają o przeszłości tak szybko. – ciągnęła – A w tym domu to już jedna tragedia była. Czy to nie dość? Dom jest przeklęty, jak Boga kocham! – Zaprzysięgała się stara tak gorliwie, z musiała odczekać chwilę by opadły z niej emocje.
Przez ulice przejechał samochód, jeden z nielicznych w Zamtuzach.
- Co to za tragedia wydarzyła się wcześniej? – Podjął wątek ksiądz.
- A, tak. – Ocknęła się babcia. – To było przeszło sześćdziesiąt lat wstecz. Ludzie już nie pamiętają, ale ja byłam jej koleżanką, nigdy nie zapomnę tego co ją spotkało.
- Ale co takiego? – Niecierpliwił się.
- Tak tak, już mówię, wszystko po kolei. Joasia, ta moja przyjaciółka i ja miałyśmy wówczas siedemnaście lat. Mieszkałyśmy obok siebie, to i często się razem bawiłyśmy. Choć Joasia szybko dorosła. Jakaż ona była piękna! Proszę księdza, cud natury, nic więcej. Śliczna, zgrabna, biodra to miała jak dorodna gruszka. Wszyscy chłopcy wodzili za nią wzrokiem. I jakie ona miała włosy, kruczo czarne i do tego wielkie oczy. Tak ta uroda przyniosła jej zgubę. Pewnego dnia po prostu zniknęła. Nie wróciła do domu, nie pojawiła się w szkole, do mnie też się nie odzywała. Po tygodniu poszukiwań odnaleźli ją martwą. Wisiała na stryczku. Zgadnie wielebny gdzie? – Spytała niemal odkrywczo.
- Zapewne w nawiedzonym domu. – Odparł.
- Właśnie! Policja powiedziała, że powiesiła się i zamknęła sprawę. O tym, że były ślady gwałtów, nic nie powiedziała. Ja dowiedziałam się przypadkiem. A ludzie tu przesądni zawsze byli. Nie chcieli samobójców na cmentarzu. To ją tam, - wskazała ręką wschodnią część miasta, - tam pochowali, pod drzewem, w nieświęconej ziemi. Tak, a ona była taka dobra. Ona nigdy by się nie zabiła, kochała życie!
Na gałęzi krzewu zaplątała się foliowa torebka, trzepotała teraz uwięziona na wietrze.
- W mieście było kilku chłopców, uchodzili za wzór cnót, jeden z nich to nawet synem burmistrza był. Ale oni źli byli. My młodzi znaliśmy ich lepiej. Kradli drobne rzeczy i na łatwe panienki chodzili. Myślę, że oni wzięli Joasię i wie ksiądz…, a potem upozorowali śmierć. Czasem myślę, że może jednak ona sama się powiesiła. Nie zniosłaby takiej hańby. Ona dumna zawsze była. Och, - westchnęła – jak mi jej szkoda. Przeklęte miasto! – Nagle zmieniła temat. – Zamtuze, przecież to burdel! Zna ksiądz trochę staropolski?
- Nie, nie uczyłem się tego.
- To szkoda, bo właśnie zamtuz, to burdel. Tak, zła sława. Kto tak nazwał miasto?
Siedziała jeszcze chwilę pogrążona w swoich myślach.
- Czas na mnie. Szczęść Boże księże drogi! – Wzięła swoją torebkę i chwiejnym krokiem odeszła w swoją stronę.
Filip myślał jeszcze chwilę o tym, co powiedziała stara kobieta. Czy powinien wziąć jej słowa do serca? Nawiedziny dom. Nie, to żart. Był w stanie zrozumieć gwałty, morderstwa i sekty, ale wiarę w nawiedzone domy porzucił jeszcze w dzieciństwie.

Tymczasem Iwona, pod czułym okiem księdza, dochodziła powoli do zdrowia. Była rozpieszczana i rozkoszowała się tym, póki mogła. Nie długo będzie musiała wstać z łóżka, by ponownie zająć się sprawą. Wrócić do szarej rzeczywistości. Do czwartku pozostał jeszcze jeden dzień. Czekała ją trudna przeprawa, by móc złapać morderców na gorącym uczynku.
Do pokoju wszedł Filip. Na nocnym stoliku ustawił tacę z owocami.
- Usiądź przy mnie. – Powiedziała Iwona odsuwając kawałek pościeli. – Trzeba zaplanować czwartkowe wyjście. Musi się udać, bo inaczej zginie kolejna osoba.
Wzdrygnął się na same wspomnienie fotografii zwłok zmarłych.
- Tak koniecznie. – Odpowiedział siadając niepewnie. Nie chciał takiej bliskości, był już świadomy jak działa na jego zmysły.
- Wezmę aparat i dyktafon. Na pewno uda nam się zdobyć dowody. I broń. Będziemy musieli odbić im ofiarę.
Ksiądz nie wyobrażał sobie tego zbyt dobrze. Ich dwoje, naprzeciwko co najmniej kilkunastu osób. Ale może nie był w stanie myśleć trzeźwo. Iwona tłumaczyła mu, że jeśli pójdą z tutejszą policją, to nie uda im się ukryć.
- Weźmiemy płaszcze takie, jakie mieli ostatnio. Noszą kaptury tak głęboko, że możemy spokojnie uchodzić za jednych z nich.
Filip nachylił się ku detektyw.
- Ale tak bardzo ryzykujemy.
- A mamy wyjście? – Wyszeptała mu do ucha.
Przyjemny dreszcz rozniósł się po ciele księdza. Z troską zdjął chorej kosmyk z twarzy.
- Nie boję się o siebie, lecz o ciebie.
Iwona przytrzymała gładzącą ją dłoń.
- Dziękuję ci. – Musnęła wargami wewnętrzną stronę jego dłoni. Filip poczuł, że nie panuje już nad sobą. Zbliżył się do przyjaciółki i złożył na jej ustach pocałunek, najpierw delikatny, potem coraz bardziej namiętny. Powolnymi ruchami zdejmował koszulę z ramion ukochanej. Jej ręce niecierpliwie rozpinały guziki koszuli, chwilę szamotały się z klamerką paska. Stali nadzy w promieniach księżyca, wpadających przez okna, tuląc się i całując. Filip chłonął słodki zapach skóry detektyw. Ułożył ją na łóżku całując najmilsze ciało. Poczuł, że jest gotowa.

Polana Paczkiego leżała pięćdziesiąt metrów za cmentarzem. Swoją nazwę zyskała od człowieka, który w szalonym pędzie przebiegał kiedyś przez nią, aż nabił się na wystający z ziemi pal. Mówili, że był chory.
Iwona i Filip stali za drzewem nieopodal łąki, skąd mogli spokojnie obserwować zebranych na polanie. Naliczyli około dwadzieścia osób. W czarnych płaszczach wyglądali jak kaci.
Gdy zebrali się już wszyscy ruszyli drogą na północ. O tej porze noc zapada bardzo wcześnie, dlatego dwójka nieproszonych gości idąc w pewnym oddaleniu mogła czuć się zupełnie bezpiecznie. Szli nie dłużej jak godzinę. Minęli pagórek, za którym oczom ich ukazało się wzniesienie oświetlone setką migoczących świec. Każdą z nich dzierżyła w ręku czarna postać. Sunęli na szczyt niczym na ostatni pochód. Zbliżyli się do zebranych. Powoli, tak by nie wzbudzić niczyjego zainteresowania, wmieszali się w tłum. Jakaś dłoń chwyciła Iwonę za ramię. Wstrzymała krzyk i odwróciła się, człowiek w kapturze podał im świece. Tym razem stali się członkami spotkania spirytystycznego.
Zebrani otoczyli kręgiem wielkie ognisko. Płomienie z sykiem wiły się do góry niczym węże, a skry, jak dobre wróżki, ulatywały ku niebu. Ksiądz trwał zapatrzony w płomienie, gdy stara pieśń, ta sama którą już słyszeli, rozniosła się po wzniesieniu. Ludzie kołysali się jak w transie. Najwyższy mężczyzna, zapewne mistrz ceremonii, okrążał ognisko w szalonym tańcu, wreszcie wbiegł na podwyższenie i rzucił w ogień jakiś proch. Kłęby gęstego dymu okryły zebranych. Lekko słodka, ziołowa woń spowalniała ruchy. Iwona chwyciła ze rękę Filipa. Objął jej dłoń w uspakajającym geście. Poczuli, że powoli opuszcza ich świadomość. Przed oczami krążyły im fantastyczne stwory, wyłaniały się z mgły wykrzywiając upiorne gęby lub oślepiały ilością kolorów. Nie byli w stanie zliczyć ilości wizji. Nie wiedzieli czy wszyscy ogląda te same, czy każdy z nich pogrążony był w swoim świecie upiorów. W pewnej chwili wszystko się urwało. Trwali w próżni, ciemność oblepiała ich z każdej strony. Gdy powróciły im zmysły stali wciąż w tym samym miejscu. Zdawało im się, że wszystko trwało zaledwie chwilę. Ale budzące się na wschodzie słońce, zaświadczało o nieuchronnym upływie czasu.
Ceremonia jednak, jeszcze nie dobiegła końca. Z setki gardeł wydobyła się przeraźliwa pieśń. Z lewej strony przerwano krąg. Zrobiono miejsce dla dwóch mężczyzn niosących między sobą nosze. Leżało na nich ciało przykryte czerwoną płachtą. Dwójka przyjaciół w przerażeniu spojrzała na siebie. Iwona dotknęła ręką aparatu, chłód metalu pistoletu przykuwał jednak mocniej. Wśród dzikich krzyków, ustawiono nosze na podwyższeniu. Mistrz ceremonii obrzucał je zeschłymi roślinami, gdy tymczasem przed ogniskiem ustawiono dźwignię, mającą wrzucić ofiarę do płomieni. Zdecydowanie nie zgadzało się to ze sposobem śmierci pogrzebanej trójki mężczyzn, ale nie było czasu na refleksje. Chodziło o ludzkie życie, liczyły się chwile. A może mężczyzna pod płachta już nie żył? Może przybyli z pomocą za późno?
Mistrz schylił się objął ręką róg materii i odsłonił nosze.
Z ust Iwony i Filipa jednocześnie wydobył się szept:
- Świnia?
Na desce leżała wielka świnia, skórę miała ozdobioną dziwnymi znakami z czarnego tuszu. Patrzyli na siebie zdezorientowani. Mieli poczucie straconego czasu. Akt spalenia zwierzęcia zupełnie ich nie interesował. Ważniejsze było pytanie, kto w takim razie dopuścił się morderstw.
Słońce leniwie pełzło po niebie. Był piątek rano, dzień, w którym miała zginąć kolejna ofiara.
Wracali w milczeniu. Po drodze zdjęli z siebie czarne płaszcze. Iwona wypożyczyła je ze szkolnej sali, służyły tam, za przebranie czarnoksiężnika.
Postanowili od razu odnieść je na miejsce. Zaspany woźnica otworzył drzwi, zdziwiony, ze ktoś przychodzi o tak wczesnej porze. Schodami udali się do małej salki na świetlicy.
- No i co teraz? – Spytał Filip, gdy ubrania jak wcześniej zawisły w szafie. – Co teraz robimy?
Iwona podeszła do okna i chwilę stała odwrócona do niego plecami. Nagle odwróciła się. Jej oczy lśniły dzikim blaskiem. Szaleńczo zielone przypominały kota w ataku.
Ksiądz stał jak sparaliżowany. Nie mógł przestać patrzeć w jej źrenice. Czuł, jak jego oczy pali wewnętrzny ogień. Chciał krzyczeć, wołać o pomoc. Ale nie mógł. Usta nie słuchały, język przywarł do podniebienia. Przed oczami wirowała mu cała jego przeszłość. Rodzinny dom, studia, zaprzyjaźnieni kapłani. Nawet zimna siedziba biskupa, wydała mu się teraz słodkim schronieniem. Żar w oczach stał się nie do zniesienia. Lęk o własne życie przejął nad nim kontrolę. Nadludzkim wysiłkiem zdołał wyszeptać:
- Ale, kochanie…
I nagle jakby wszystko się skończyło. Tajemna moc osłabła, oczy przygasły. Iwona patrzyła zdziwiona na niego.
- Kochanie – Powtórzyła, smakując w zamyśleniu to słowo.
Niespodziewanie metalowy hełm przeleciał przez salę i odbił się od głowy dziewczyny. W drzwiach stał woźny.
- Widziałem co się stało. – Powiedział.
Iwona osunęła się na kolana.
- Kochasz mnie? – Pytały jej oczy.
Filip podbiegł do niej.
- Kocham cię, wiesz. – Łzy więzły mu w gardle. – Kocham bardzo.
- Jeszcze nigdy,… nie jesteś taki jak oni… - Mamrotała do siebie. Po chwili, w nagłym przypływie rozsądku powiedziała – Pozwól mi odejść!
- Nic ci nie będzie. – Filip gładził jej twarz. Uśmiechnęła się.
- Wiem.
Z lekkim westchnieniem osunęła się na pierś ukochanego.

Ksiądz Filip otworzył oczy. Raziło go szpitalne światło. Spędził tu już prawie dobę, siedząc tak, na niewygodnym krześle. Spojrzał na leżącą obok Iwonę. Nie mógł, nie chciał zrozumieć porannych wydarzeń. Wolał bezmyślnie trwać przy łóżku chorej. Wodził wzrokiem po ukochanej twarzy, była mu tak bliska. Lekkie drżenie rzęs ożywiło go.
- Iwona! Iwona, obudź się!
Ścisnęła powieki. Przeklęte światło raziło i ją. Niepewnie podniosła brwi. Przyglądała mu się niewinnymi, piwnymi oczami.
- Iwona? – Oniemiał.
- Kim pa…, ksiądz jest? Co się stało? – Z jękiem złapała się za obolałą głowę.
Filip w jednej chwili wybiegł ze szpitala. Jak szalony pędził na pociąg.
Wsiadł do pierwszego wagonu i usiadł przy oknie. Patrzył nieobecnym wzrokiem za szybę. Stanęły przed nim wszystkie wydarzenia z Zamtuze. Złość Iwony, gdy wspomniał, ze zabójcą może być jedna osoba, nawiedzony dom, opowieść staruszki.
- Ona była taka piękna, - przypominał sobie słowa kobiety – a najcudniejsze to miała oczy. Nikt nie miał tak zielonego spojrzenia. Choć nie, pani detektyw też ma takie oczy, ona też jest ładna, ale nie tak, jak moja Joasia.

Joanna Rebe. Samobójczyni z Zamtuze sprzed sześćdziesięciu lat. Jak mógł nie skojarzyć tych faktów, jak mógł być tak ślepy. Niepochowana w świeconej ziemi. Dom wykupiony przez dyrektora Gomona zburzył jej spokój. Mściła się na niewinnych chłopcach, tak jak ci niewinni pastwili się nad nią w nawiedzonym domu. Znaki przy zwłokach? To była tylko przykrywka, wiedziała o sekcie, chciała na nią zrzucić winę.
Pociąg zatrzymał się z piskiem. Ksiądz Filip stał znowu na stacji w Zamtuzach. Wiedział już, na czym ma polegać jego zadanie.
- Pozwól mi odejść. – Powiedziała.
Oczy księdza zaszły mgłą. Ruszył droga na wschód.
Mogiłę Joanny porastała młoda trawa. Na szczycie usypiska, stał z lekka przekrzywiony krzyż.
- Nie było nam pisane być razem. Spotkaliśmy się przez przypadek… - Filip urwał w pół zdania. Uśmiechnął się do wspomnień. – Nie, nie ma przypadków, to było przeznaczenie.
Na gałęzi drzewa stojącego nieopodal siedział ptak śpiewając swoje trele. Nadeszła wiosna.
- Odpoczywaj ukochana, śpij w pokoju. – Kilka kropel święconej wody spłynęło na mogiłę. Przez chwilę zdawało się Filipowi, że ziemia odetchnęła z ulgą.

Obudzona ciepłem promieni słońca mucha latała pod sufitem odbijając się od belek stropu.
- Witaj synu! – Przywitał księdza Filipa biskup. – Jak tam sprawa Zamtuze? Głupia wiara w gusła zażegnana? – Zaśmiał się szyderczo. – Jestem pewny, że skutecznie wyperswadowałeś im z głowy wszelką wiarę w głupie duchy, nieprawdaż?
Młody ksiądz spoczął na krześle.
- Tak ekscelencjo, tam już nikt w duchy nie wierzy.
- To doskonale. – Wielebny aż przyklasnął. – No dobrze, pomówmy o twojej przyszłości. Myślałem, żeby wysłać cię na pewną wiejską parafię…
Nad głowami duchownych przeleciała mucha, ostatni raz wzbiła się pod sufit i ugrzęzła w srebrnej pajęczynie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

"Nieborak boży ciągnął nić, nieświadom wartości zabytku, ani świątobliwości instytucji urzędującej w jej wnętrzu." - nieborak boży to dość zabawne zestawienie, ale nawet mi sie podoba ; ). Instytucji urzędujacej w JEGO wnętrzu (bo chodzi o zabytek).

poczym - oddzielnie, po czym, ale to chyba tylko przeoczenie autorki

"W progu drzwi" - drzwi są tu zbędne, nic innego raczej nie ma progu.

"Nieśmiało podszedł do ogromnego, zabytkowego biurka.
- Wasza ekscelencja mnie wzywała.
- Tak synu, usiądź proszę. – Ruchem ręki wskazał drewniane krzesło."
- przydałoby się napisać, że to biskup wskazał krzesło; za dużo jest "onych" i tylko zdrowy rozsądek podpowiada, kto co robi.

Uważaj na powtórzenia, na przykład "praktyki" pojawiają się zbyt często w wypowiedzi biskupa.

"Dla uspokojenia tamtejszej ludności. Są strasznie przesądni." - Jest strasznie przesądna. Są - tamtejsi ludzie. Tamtejsza ludność - jest (więcej takich błędów wypisywać nie będę; musisz po prostu bardziej uważać, dokładniej sprawdzać tekst po napisaniu).

"Filip Mamzecki był księdzem dopiero (...) skoro powierzono mu tak ważną misję." - ten fragment wymaga akapitów, inaczej wygląda jak bezładny zlepek myśli - przeskakujesz od tematu do tematu, kolejne zdania nie mają ze sobą wiele wspólnego.

Nieczęsto - piszemy łącznie.

Nie sądze, by na mężczyznach jakiekolwiek wrażenie robiło palenie genitaliów, kiedy wcześniej rozdzielano ich na pół gorącym narzędziem. Pomijając, że to musiało być bardzo ostre narzędzie, bo w połowie ciała jest sporo kości. Wypalić się ich nie da : )

"tle ofiarniczym czy kultycznym." - a nie ofiarnym czy kultowym? Tu by się przydał słownik.

Pamietaj, że nie każda wypowiedź wymaga opisu sytuacji. Twoi bohaterowie nie muszą się wciąż uśmiechać, poruszać, czasem mogą po prostu nic nie robić. Niekiedy lepiej jest zostawić samą wypowiedź, wtedy dialog jest bardziej dynamiczny. Zobacz:
"- Dlaczego w ogóle zostałeś księdzem? – Spytała nagle.
- Czy ja wiem? Chyba zawsze czułem, że mam nim być.
- Wierzysz w przeznaczenie?
Filip począł się głośno śmiać. Echo jego głosu odbijało się od murów domów, między którymi właśnie przechodzili."

"Polana Paczkiego leżała pięćdziesiąt metrów za cmentarzem. Swoją nazwę zyskała od człowieka, który w szalonym pędzie przebiegał kiedyś przez nią, aż nabił się na wystający z ziemi pal. Mówili, że był chory." - superr : )))

Po przeczytaniu wszystkiego, mam kilka uwag. Po pierwsze - detektyw przybyła do miasteczka jeden dzień przed księdzem, na wiesć o morderstwach. Nikt jej tam wcześniej nie widział, jest osobą z zewnątrz... Nie wiem, to mi się jakoś nie trzyma kupy. Jeśli duch zmarłej wstąpił w nią dopiero na miejscu, kto popełniał wcześniej morderstwa?

Nie wiem, całość kończy się nagle i zaskakująco, aż za bardzo zaskakująco. Czytelnik nie myśli sobie: "no pewnie, dlaczego nie przyszło mi to do głowy", tylko "yyy? co jest grane?"

Pomijając to wszystko, liczne niechlujne błędy i najprawdopodobniej brak sprawdzenia tekstu po jego napisaniu (oj, niedobrze) - podobało mi się. Piszesz ciekawie, a choć w zasadzie historia jest dosyć banalna (nie wiem, czy można napisac coś nowego o nawiedzonych domach, kultach i detektywach).

Pozdrawiam,

Gwyn

Ps.: Wstyd, że nikomu nie chce się czytać dłuższych tekstów ; P

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję Ci za komentarz :D

//Po przeczytaniu wszystkiego, mam kilka uwag. Po pierwsze - detektyw przybyła do miasteczka jeden dzień przed księdzem, na wiesć o morderstwach. Nikt jej tam wcześniej nie widział, jest osobą z zewnątrz... Nie wiem, to mi się jakoś nie trzyma kupy. Jeśli duch zmarłej wstąpił w nią dopiero na miejscu, kto popełniał wcześniej morderstwa? //

hm, założenie było takie że duch wcielał się w człowieka - tym razem w detektyw która chciała zabić księdza, jednak zabijając poprzednich mężczyzn mogła być w kim innym (detektyw wcześneij była sobą) wiem, że to mogło być nie wyraźne - szybko toto pisałam - a naiwność - jest założeniowa - miała to być nowela gotycka.

pozdrawiam :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...