Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Ja skromnie poproszę, by bez tej "pani", bo to tak luźniej, ja wrodzoną mam spouchwalnośc i odrazu przechodzę... Mam nadzieję, że to nie przeszkadza. Miło mi będzie po prsotu jak do mnie zwracać się bedziesz po imieniu :).

Weronika :]
Opublikowano

chyba i ja nie przejde obojetnie:) wielki + za ten wiersz... wiersze na tym serwisie dziele na te ktore mi sie podobaja i na te ktore mi sie nie podobaja i to bez znaczenia czy sa w 'P' czy w 'Z'. pana wiersz zalicze sobie do tej pierwszej grupki : podobających mi sie:)
nie wiem wlasciwie co konkretnie sprawia, ze ten wiersz jest interesujacy... moze poprostu ma to cos?? :)))
pozdrawiam i do nastepnego wiersza ;D

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Pani Awrilko - dziekuję bardzo - tak - przejść obojętnie to czasem trudna decyzja - szczególnie jeśli chodzi o bazie - ale zastanowiłem się nad tym dzieleniem - kiedy "ktoś" zaczyna jak te jednokomórkowe organizmy to chyba - nie wiem - nie można - każfy ma to w sobie - żeby zaistnieć - a podział na + czy - - czy "P" czy "Z" - to forma szyfladkowania - i tak te szufladki lub te organizmy w jednej szafie w jednym środowisku - więc ... - wybacz, że wszedłem z mądrzeniem się na Twoje terytorium - ... do następnego wiersza Pani Awrilko

pozdrówko W_A_R

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @obywatel Dziękuję bardzo :))
    • @huzarc uff Twój wiersz i awatar idą w parze niby lekko niby panujemy nad Twoją myślą; a puenta rozwala, uderza dobitnie.
    • Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz poczułem, że pacjent mówi do mnie moimi własnymi myślami. Siedział naprzeciwko, blady, z oczami ciemnymi jak dziury po wypalonych papierosach, i drapał nerwowo blizny na nadgarstkach. Kilka razy próbował się zabić. Nieudolnie. Ktoś go znalazł, ktoś wezwał karetkę, ktoś zszył, ktoś ratował. W końcu trafił do mnie. Mówił cicho. Jakby słowa ciążyły mu w gardle. Ale każde zdanie wbijało się we mnie jak nóż. – Pan nie śpi po nocach – powiedział pierwszego dnia, nie podnosząc wzroku. Jego głos był cichy. – Chodzi pan po domu, prawda?  -- Czasem zatrzymuje się pan w kuchni, pije pan zimną wodę. Mówił to, jakby opisywał własne, dobrze znane mu rytuały. Poczułem, jak pot spływa mi po plecach. Zamarłem. – A potem idzie pan dalej. Staje pan nad jej łóżkiem. Czasem trzyma pan ją za rękę. – W końcu spojrzał mi w oczy. W jego spojrzeniu nie było wyrazu. Była tylko pewność. – Zimna, prawda? Zawsze miała zimne dłonie. Zamarłem. Nie odpowiedziałem. Notowałem gorączkowo, żeby ukryć drżenie dłoni. Ale długopis sam kreślił zdania, których nie pamiętałem: "Otworzył oczy, zanim przestała oddychać. Wystarczyło jedno skinienie, jeden szept. Ale ja milczałem. Stałem nad jej łóżkiem, i patrzyłem, jak życie ucieka z niej, jak powietrze z przebitego balonu. Byłem tam. Byłem i nie byłem. Trzymałem w dłoni jej dłoń, a ona patrzyła na mnie z twarzą zmęczoną i zimną. Zawsze miała zimne dłonie. I nigdy nie prosiła o nic. Tylko ja widziałem, co jest na jej sercu, chociaż wolałem to ukryć. Nie było w tym nienawiści, tylko rezygnacja. W jej oczach nie było bólu, tylko prośba. Byłem ja i moja córka, a to milczenie było naszą tajemnicą. To milczenie było naszym grobem". Za każdym razem, gdy przychodził, wyglądał coraz gorzej. Skóra szara, palce sine, blizny świeże, rozdrapane. – Śmierć mnie nie chce – mówił. – Może dlatego, że już pan ją nosi, odpowiadałem. Pochylałem się nad kartką i nie wiedziałem, czy notuję jego słowa, czy moje własne. Czasem, wieczorem, w gabinecie pachniało krwią. Metaliczny odór wisiał w powietrzu. Szukałem źródła – nic. Tylko ja i odbicie w szybie okna. Odbicie, które nie otwierało ust, kiedy mówiłem. Kiedy podniosłem rękę do ust, na języku poczułem smak krwi. Czułem go, choć gabinet pachniał tylko starymi książkami i kawą. Słodka, metaliczna woń. Tego samego wieczoru córka weszła do gabinetu. Miała w dłoni rysunek – czarne kreski na białym papierze, coś pomiędzy drzewem a szubienicą. – To dla ciebie,  powiedziała cicho, a potem dodała: – Pachnie tu jak w szpitalu. Uśmiechnęła się lekko i wyszła, zostawiając kartkę na biurku. Zauważyłem, że postać na rysunku nie miała twarzy. W domu żona znalazła pod moją poduszką kopertę. Nie była pusta. Wewnątrz był stanik. Nie od niej. Nie od córki. Za duży. Zbyt znoszony. Patrzyła na mnie z oczami pełnymi strachu. -- To nie moje. I nie jej. Kim jesteś naprawdę? Tylko odsunęła się o krok. Pacjent w gabinecie coraz bardziej się uśmiechał. Ten uśmiech był jak rana, która nie chce się zasklepić. – Widziałem to,  mówił. – Pan też. Ręce mi  drżały, ale nie ze strachu. Z przyjemności. Ciężar w dłoni. Ostatni oddech. Zacisnąłem pięści. Czułem, jak jego życie wsiąka we mnie, jak czarna ciecz spływająca wzdłuż moich żył, a każdy puls był echem jego bólu. Jego blizny wypalały moją własną skórę, każda rysa piekła mnie od środka, jakbym sam nosił wszystkie jego rany. Każde słowo podpalało moje myśli, a ja płonąłem w ogniu, którego nie mogłem ugasić. Każdy jego oddech ciążył mi w piersi jak kamień, a ja czułem, że nie mogę odetchnąć, bo on oddychał we mnie. – To pańskie halucynacje, wysyczałem. – Projekcje. – Nie – odparł spokojnie. – To pamięć. Tylko nie wiadomo, czyja. Tej nocy obudziłem się w środku nocy. Obudził mnie strach. Przy łóżku stała córka. – Tato? – głos córki, cichy jak szept pacjenta. Zdrętwiałem. Nie wyglądała na przestraszoną. W jej oczach była ta sama pewność, co u niego. – On mówił do ciebie, prawda? – spytała. – Ten, który nie umarł, choć powinien. Widziałam, jak patrzysz na jej łóżko. Zimne dłonie, tato. Zawsze miała zimne dłonie. Kiedy następnego dnia pacjent wszedł do gabinetu, miał na sobie szpitalną koszulę, choć dawno wyszedł ze szpitala. Usiadł na moim fotelu, a ja zająłem krzesło naprzeciwko, jakbyśmy zamienili się rolami. Patrzył mi w oczy, jakbym był jego lustrem. – Już się nie da nas oddzielić,  wyszeptał. – Ty próbujesz mnie leczyć, a ja wyleczyłem ciebie. Teraz chorujemy razem. Wróciłem do domu i usłyszałem, że ktoś płacze. To nie była żona. To nie była córka. To ja. Stałem w korytarzu. W swoim cieniu na ścianie zobaczyłem siebie. Ale nie uśmiechałem się własnym uśmiechem. – mój cień ze ściany, powiedział  pacjenta głosem, który brzmiał jak echo moich własnych notatek. – To zawsze byłeś ty. I ta krew na twoich rękach... to nie halucynacja. To pamięć o tym, co zrobiłeś, zanim trafiłeś do mnie. Spojrzałem na dłonie. Paznokcie oblepione czarną skorupą. Zakrzepła krew. Ale teraz wiedziałem: to nie była krew pacjenta. To była moja. A gabinet? Nigdy nie był mój. Siedziałem w nim po drugiej stronie biurka, drapiąc blizny, które sam sobie zadawałem. – Pacjent – powiedział mój cień ze ściany. – To zawsze byłeś ty. Czy pacjent kiedykolwiek odejdzie, jeśli jest mną ?
    • @huzarc Mamy tutaj przedstawiony ironiczny paradoks kondycji ludzkiej: im bardziej precyzyjny staje się język w probie zamknięcia tozsamości (poprzez zaimki, diagnozy czy modne nazwy), tym bardziej obnaża się jego fundamentalna niewystarczalność i arbitralność w obliczu egzystencjalnej  pustki, która dla Śmierci zawsze pozostanie nieistotna.   Głęboki, piękny wiersz.
    • @Migrena Kurczę, tęsknię za portalem, ale śpię nawet przed kompem, muszę skończyć projekt a terminy gonią.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...