Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wydaje mi się choć mogę się mylić ale pewnie chodziło o zwrócenie mi
uwagi, że użyłem niewłaściwego słowa. Napisałem jodełka a nie świerk.
Czyż nie tak? To nie forma rewanżu ale proszę uwierzyć na słowo, że Mały
słownik języka polskiego wyd. PWN, Warszawa 1968 na str. 76 podaje:

choinka 1.…, 2. drzewko iglaste, świerk albo jodła, tradycyjnie przybierane
na święta Bożego Narodzenia lub Nowego Roku. Uważam więc, że gafy nie
popełniłem.


A gdybym i nawet palnął jakąś z gafę
o zaraz za karę do kąta pod szafę?
I tak bez wyroku, bez prawa obrony
miałbym być zaocznie od czci odsądzony?

  • Odpowiedzi 54
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


świerk ;)
Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać odpowiedzi na podchwytliwe pytanko :D.
Pozdrawiam i przepraszam za brak pomysłu.
no i tu w obronie stanę
widać Bartosz młody człek
tylko świerki w kącie stawiał
skoro tak Heniowi rzekł

czy uwierzysz mi na słowo
że i jodłę kiedyś miałam
bombki na niej powiesiłam
pod nią kolędy śpiewałam

i co jeszcze dodać mogę
znacznie więcej w niej uroku
aniżeli w skromnym świerku
sprzedawanym nam co roku
Opublikowano

Choć daleko od Szczecina
lecz też nie na końcu świata
moja miła koleżanka
dzisiaj w roli adwokata.

Teraz to już spać spokojnie
mogę nawet w czasie pracy
bo Danusia mnie obroni
tak że będę cacy-cacy.

Tylko sprawa honorarium
nie jest jeszcze uzgodniona
proponuję więc by była
przy bufecie rozpatrzona.

A więc pakuj się na tratwę
i jak flisak z Odry biegiem
przypłyń chyżo do Szczecina
będę czekał Cię nad brzegiem.

Stamtąd krok już do kafejek
co na brzegu są rozsiane
gdzie przy piwku nasze sprawy
będą płynnie omawiane.

Opublikowano

przyjdzie i na piwko pora
z tym bufetem pomysł dobry
ale czy pogoda sprzyja
bym płynęła z nurtem Odry

wszak to zima a nie lato
lada moment mróz zawita
śniegi sypną wiatr zawieje
a więc może ja zapytam

czy nie lepiej by poczekać
kiedy ciepła będzie woda
może latem w rejs wyruszę
wtedy lepsza jest pogoda

w zamian jednak proponuję
pełne śniegu górskie stoki
to z Wrocławia rzut kamieniem
może poznasz gór uroki

tutaj także są bufety
oprócz piwa grog podają
a poza tym moim zdaniem
zimą góry wygrywają

Opublikowano

tym mnie Marlett nie przekonasz
znam ja siebie nie od dzisiaj
wolę piwo pić leniwie
i w hamaku się kołysać

a tak prawdę powiedziawszy
gdy na nartach w śniegu staję
piwo dla mnie nie istnieje
w górach takie są zwyczaje

że dopiero gdzieś pod wieczór
gdy już nogi są zmęczone
myślisz aby dać im luzu
i wyruszyć w piwa stronę

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Czy tak zawsze już być musi,
kto na górze ten ma rządy?
Że z gór woda szybciej płynie
Bo ją niosą nurtu prądy?

Dziś faktycznie już od wody
napływają fale chłodu
lecz ja jednak tu nie widzę
dla wymówek Twych powodu.

Przecież można na się włożyć
coś grubszego choćby futro
na to jakąś pelerynę,
proszę zrób przymiarkę jutro.

Lecz nie zmuszam bo faktycznie
latem aury przystępniejsze
a mijane okolice
też wydadzą się piękniejsze.

Góry także dziś nie takie
jak poeci o nich piszą
bo miast śniegu to nad nimi
ciemne chmury tylko wiszą.

Stoki gór zaś są zielone
śniegu tam jak na lekarstwo,
wiem, nie chciałaś mnie okłamać,
ale wyszło słodkie łgarstwo.

A do tego jeszcze spory
o narciarskie trasy trwają,
które miast przyciągać ceprów
to ich tylko odstraszają.

Więc zawieśmy nasze plany,
a po zimie powrócimy
i już może wczesną wiosną
co, gdzie, kiedy uzgodnimy.
Opublikowano

Nie znam takiej ja równiny
żeby można bez drabiny
ot tak sobie chwycić chmurkę
chyba że na jakąś górkę
postawimy stół szeroki,
stanę na nim i pod boki
się podeprę, bom chłopakiem
a Ty siądziesz mi okrakiem,
po czym staniesz na mym grzbiecie
bo inaczej nie sięgniecie.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




To tylko zastój czy to już koniec,
że przestaliście dosyłać wiersze
bo chciałbym zamknąć karty książeczki
i wydrukować wydanie pierwsze.

Nie przez wydawcę i oficynę
ale sposobem tanim domowym,
a ten najtańszy, zarazem szybki
kiedy się wyśle listem e-mailowym.

W moim profilu, adres podany
więc czekam komu przesłać książeczkę
proszę się śpieszyć, bo pozostało
niewiele czasu ponad troszeczkę.
Opublikowano

kilka zagadek dosyłam dzisiaj
i ze swej strony zabawę kończę
życzę owocnej pracy z wydaniem
i pozdrowienia serdeczne łączę

w moim profilu znajdziesz mój adres
i jak już dziełko będzie gotowe
pomyśl też o mnie i prześlij maila
w przeciwnym razie urwę Ci głowę

* * *

1)
to że ręka ma pięć palców
każde dziecko w mig odpowie
a czy uda się policzyć
ile włosów jest na głowie

2)
jakiej kredki użyć trzeba
żeby namalować słonko
czarnej, żółtej czy zielonej
czy czerwonej jak biedronka

3)
co za duszek w kablu płynie
jak go nazywamy dzieci
dzięki niemu prasujemy
i żarówka jasno świeci

4)
kiedy dziecko ma kaszelek
i zażywać musi leki
gdzie pójść trzeba po syropy
do piekarni czy apteki

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się szybko w porywach mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiefewa w Świecie diabła i Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfuszkę. Oj, kocha. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
    • @Corleone 11 Ładne opowiadanie, pewnie będzie ciąg dalszy. Co do godzin i podobnych liczb, niekoniecznie to musiał być przypadek:-) Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego, drugiego dnia świąt.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @A.Between Jaki piękny wiersz. Taki spokojny a jednocześnie pełen napięcia i oczekiwania, zawieszony gdzieś w przestrzeni …

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...