Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Pomocna dłoń


Rekomendowane odpowiedzi

POMOCNA DŁOŃ

Opowiadanie dedykuję wynalazcy packi na muchy, dzięki której – jak sądzę – zostało uratowanych więcej istnień ludzkich, niż dzięki wynalazkowi Alexandra Fleminga.

Dziękuję twórcom filmu „Jak się pozbyć starszej pani”, oraz Stephenowi Kingowi za inspirację, K. S. Rutkowskiemu za mentalne wprowadzenie na nieznaną mi wcześniej, ciemną stronę świata po drugiej stronie krat, a także wynalazcy fajansu – za wynalezienie fajansu.

*

Właśnie zasiadaliśmy do śniadania, gdy zaćwierkała komórka. Rzuciłem okiem na wyświetlacz i wcisnąłem klawisz.
– No, cześć Zenek! Co tam u ciebie nowego?
– ...
– Dlaczego dzwoni pan z cudzego telefonu?
–...
– Jutro o dwunastej? Postaram się – odpowiedziałem niepewnie. – Do widzenia.
– Czy coś się stało? – zaniepokoiła się żona, ujrzawszy moją minę.
– Mhm... Jutro muszę być w Olsztynie.

Następnego dnia, bladym świtem wyjechałem z domu i około południa zająłem miejsce na krześle stojącym w wąskim, mrocznym korytarzu. Po kilku minutach w drzwiach gabinetu ukazał się sympatyczny, starszy mężczyzna.
– Pan Wojciech Ratułt?
Uniosłem się z krzesła.
– Witam pana. Nazywam się Szkudlarek .
Wnosząc ze słyszanego w telefonie głosu, oczekiwałem kogoś młodszego, ale chyba z dojrzałym facetem łatwiej będzie mi się porozumieć.
– Gdyby nasze spotkanie – powiedziałem – odbywało się w innych okolicznościach, rzekłbym zapewne „miło mi pana poznać”, ale w tej sytuacji...
Pokiwał ze zrozumieniem głową i wprowadził do gabinetu.
– Może usiądziemy na kanapie? – zaproponował.
Chce stworzyć pozory przyjacielskiej pogawędki – pomyślałem i potakująco skinąłem głową. Usiedliśmy.
– No to proszę mi o nim opowiedzieć.
– Ale co chciałby pan wiedzieć?
– Wszystko, co panu wiadomo na temat tego człowieka.
– To może zająć trochę czasu.
– Nie szkodzi. Nie śpieszy mi się.
– Dobrze. Cała historia zaczęła się niespełna cztery miesiące temu...

*

Opóźniony o niemal dwie godziny pociąg z Berlina powoli wtoczył się na tor przy drugim peronie Dworca Centralnego Zdjąłem z półki dużą walizę, oraz podręczną torbę i wjechałem na górę, potem skierowałem się pasażem w kierunku postoju taksówek, obojętnie mijając siedzącego pod ścianą żebraka. Nie zareagowałem na jego cicha prośbę o wsparcie, ale po zrobieniu kilu kroków zatrzymałem się jak wryty i powoli obróciłem się w jego stronę. Po chwili wahania cofnąłem się i stanąłem przed nim. Żebrak uniósł głowę i nasze spojrzenia spotkały się.
– Zenek!? – ni to zapytałem, ni to stwierdziłem.
– Rata? Jak Boga kocham, Rata! – rozszerzył w uśmiechu wargi, spoza których ukazały się sczerniałe pieńki. – Sie masz Wojtas?
– Zenek, kopę lat! Co ty tutaj robisz?
– Biorę udział – zażartował ponuro – w teleturnieju „Koło fortuny”.
– Przepraszam. Głupio pytam. Podnoś dupsko i chodź ze mną.

Muszę panu wyjaśnić, że Zenek był moim najlepszym kumplem z czasów liceum. Po maturze poszedł na studia ekonomiczne, ale szybko doszedł do wniosku, że zdobywanie wiedzy z zakresu ekonomii politycznej socjalizmu to marnowanie czasu, i spróbował poznać zasady prawdziwej ekonomii. Wygłodniały rynek był studnią bez dna i przedsiębiorczy ludzie potrafili zrobić niezły interes na turystyce handlowej do bratnich, i nie tylko bratnich krajów. Za pierwsze zarobione pieniądze kupił znakomity pojazd pod tytułem „Syrena Bosto”. Ten nabytek okazał się znakomitą inwestycją, która zwróciła się z nawiązką już po kilu wyjazdach do enerdowa, na Węgry i do Jugosławii. W tym czasie kilkakrotnie kontaktowaliśmy się telefonicznie, potem okazjonalnie wymienialiśmy kartki. Później ja się przeprowadziłem, a Zenek nigdzie długo nie mógł zagrzać miejsca, aż w końcu nasz kontakt się urwał.

*

Wsiedliśmy do taksówki, która zawiozła nas do hotelu, w którym miałem zarezerwowany apartament. Gdy znaleźliśmy się w holu, recepcjonista spojrzał na mego towarzysza z niesmakiem i nieukrywaną pogardą.
– Mam u was rezerwację – powiedziałem kładąc na kontuarze dowód osobisty.
Recepcjonista wprowadził dane do komputera.
– Zgadza się, ale ten facet... To jest porządny hotel, a nie przytułek Brata Alberta.
– Ten facet jest moim przyjacielem i tylko przejściowo znalazł się w trudnej sytuacji.
– Dowód osobisty, posiada? – rzucił gdzieś w przestrzeń. – Albo paszport – uśmiechnął się ironicznie.
Zenek sięgnął za pazuchę i wyjął stary, poszarpany i mocno zabrudzony dowód osobisty. Recepcjonista ujął go ostrożnie w dwa palce i przewrócił kartki.
– Brak strony z adresem zameldowania – stwierdził odkrywczo.
Wyjąłem dowód z jego ręki i włożyłem do środka banknot stuzłotowy.
– Przecież jest. Nie zauważył pan?
Zwróciłem dowód recepcjoniście, który ze zręcznością prestidigitatora ukrył stówkę w kieszeni.
– No, faktycznie. Chyba będę musiał sobie sprawić okulary.
Wprowadził dane i wręczył mi kartę magnetyczną do zamka. Proszę bardzo, oto pański klucz. Życzę miłego pobytu.
– Paszport również posiada – włączył się do rozmowy milczący dotychczas Zenek, machnąwszy recepcjoniście przed nosem czyściutkim, wyjętym z foliowej torebki paszportem.
Udaliśmy się do apartamentu. Natychmiast wysłałem Zenka do łazienki, a gdy brał prysznic ja rozpakowałem swoje bagaże, zastanawiając się, co dalej. Kiedy mój przyjaciel wyszedł opatulony w miękki hotelowy płaszcz kąpielowy, zaproponowałem mu wyjście na zakupy.
– Masz tu koszulę, czyste gacie, skarpety i spodnie. Marynarki ci nie dam, bo mam tylko jedną, ale możesz włożyć sweter. Kiedy Zenek zaczął zakładać moje rzeczy okazało się, że spodnie są zdecydowanie za luźne, ponieważ – o czym zapomniałem panu powiedzieć – był bardzo wychudzony. Kiedy zapiął na ostatnią dziurkę mój pasek spodnie przestały mu opadać, ale i tak wyglądał w nich jak cyrkowy clown.
– Wiesz, co? Dam ci jeszcze trencz i nie będzie widać.
Wyłonił się jednak problem butów. Ja nosiłem rozmiar siedem i pół, a Zenek dziewiątki.
– To może teraz – powiedziałem – pooglądaj sobie telewizję, a ja w tym czasie coś zorganizuję. Po upływie około pół godziny wróciłem z parą brązowych, nie najlepszych, ale dosyć przyzwoitych półbutów. Zenek przymierzył je i przez chwilę spacerował po pokoju.
– Dawno nie miałem na nogach nic tak wygodnego. Dzięki.
– Nie ma za co. Teraz idziemy kupić coś do ubrania. Pakuj swoje stare szmaty do reklamówki! Zenek posłusznie zgarnął swoje ciuchy do reklamówki, w której przyniosłem buty i wyszliśmy z hotelu w stronę nieodległego centrum handlowego, po drodze wrzucając do kontenera na śmieci to, co do niedawna okrywało jego doczesną powłokę. Kiedy weszliśmy do galerii handlowej, gdzie zaproponowałem mu zakup garnituru, Zenek spojrzał na mnie, jak na kogoś niespełna rozumu.
– Daj spokój, Rata. Po cholerę mi garnitur. Sądzisz, że na dworcu pomoże mi on w zdobywaniu środków do życia? Jakieś dżinsy, parę podkoszulków i dres. No może jeszcze jakaś ciepła kurtka i trochę bielizny. – Nagle zreflektował się i spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. – No wiesz – przepraszam cię. Czuję się strasznie głupio. Dlaczego w ogóle miałbyś mi cokolwiek kupować...
– Dlatego, że ty jesteś w potrzebie, a mnie na to stać. Nie wiadomo zresztą, czy nasze losy kiedyś się nie odwrócą i ja nie wystąpię w twoim teleturnieju.
– Nie gadaj głupot. Ale dzięki. Może kiedyś uda mi się ci to zwrócić.
– Pieprz się. Prezentów się nie zwraca.
– No, dobrze. Przepraszam. Wobec tego może ja ci kiedyś również sprawię jakiś prezent – po raz pierwszy od chwili naszego spotkania uśmiechnął się szczerze.
Po skończonych zakupach poszliśmy jeszcze do fryzjera, gdzie został ostrzyżony zgodnie z kanonami najnowszej mody. Skubany! Chociaż wyglądał, jakby był ode mnie starszy, o co najmniej dziesięć lat, to włosy miał gęste i błyszczące, bez najmniejszego śladu siwizny, gdy ja tymczasem nawet nie zdążyłem przed utratą włosów porządnie osiwieć.
Kiedy wróciliśmy do hotelu zeszliśmy do restauracji. Mimo, że w trakcie zakupów zjedliśmy po hamburgerze, to widać było, że – choć starał się nie okazywać łapczywości – był mocno wygłodzony.
– Co weźmiemy picia? – zapytałem.
– Jakąś kolę, albo mineralną.
– A piwo, lub coś mocniejszego?
– Nie piję. Od jakiegoś czasu w ogóle nie piję. Kiedyś piłem jak smok i kopciłem jak lokomotywa, ale któregoś dnia stwierdziłem, że bez tego da się żyć, a bez jedzenia nie można. Za to, co kapnie do puszki, plus parę groszy ze sprzedaży butelek, czy innych surowców wtórnych można kupić chleb, trochę pasztetowej, czasami kawałek jakiejś lepszej wędliny, ser, czy jajka i z głodu się nie zdycha, a woda w kiblu jest zawsze dostępna. Jeśli zaś idzie o ubranie, to czasem znajdzie się coś na śmietniku, czasami coś dadzą ludzie. No, ale za tym trzeba się nachodzić. Bieliznę od czasu do czasu kupuję na bazarze i jakoś leci. Żyć – nie umierać. Prawie, jak na wczasach – uśmiechnął się z goryczą.
Zrezygnowałem z alkoholu. Zamówiłem tylko kawę i mineralną.
Gdy po skończonej kolacji znaleźliśmy się w apartamencie, Zenek skonstatował:
– Nie pytasz, jak do tego doszło...
– Gdybyś chciał, sam byś opowiedział.
– Czy chcę? Sam nie wiem... A nie chce ci się spać?
– Nie bardzo.
– No to słuchaj.

*

– Kiedy, po przemianach politycznych w kraju i następującej po nich stabilizacji rynkowej moja działalność straciła rację bytu, postanowiłem się ustabilizować. Zakotwiczyłem się w pewnym miasteczku na tak zwanych Ziemiach Zachodnich i podjąłem pracę w pewnej prywatnej firmie. Właściciel dość szybko zorientował się w moich zdolnościach organizacyjnych i umożliwił mi błyskawiczny awans na kierownicze stanowisko, a gdy okazało się, że w krótkim czasie znacząco powiększyłem jego majątek, uczynił mnie wspólnikiem, a w ślad za tym – zięciem. Chociaż mogło wyglądać, że to małżeństwo było częścią interesu, to faktycznie stanowiliśmy z Bożenką naprawdę dobraną parę. Początkowo mieszkałem w wynajętym pokoju, potem kupiłem kawalerkę, a po ślubie zamieszkaliśmy w domu teściów. Postanowiliśmy jednak usamodzielnić się i wybudować własny dom. Przypadkowo, w tym właśnie czasie trafiła się okazja na zakup starej, przedwojennej willi. Okazały dom zlokalizowany był na sporej, zadrzewionej działce na rogu dwóch podmiejskich (choć po rozbudowie miasta znalazły się one prawie w centrum) uliczek – Śnieguliczki i Berberysowej prezentował się nieciekawie z powodu znacznej dewastacji. Po wojnie został podzielony przez „kwaterunek” na kilka mieszkań, których użytkownicy, podobnie jak władze administracyjne miasta, zupełnie nie dbali o jego stan techniczny. Niespodziewanie znalazł się, mieszkający w Wiedniu spadkobierca przedwojennego właściciela posesji. Udało mu się wykazać, że zawłaszczenie domu przez gminę nie miało podstaw prawnych i odzyskał swoją nieruchomość. Władze miasta musiały zapewnić mieszkańcom willi jakieś mieszkania zastępcze, co spotkało się z ich pełną aprobatą, jako że dom cieszył się niezbyt dobrą sławą, gdyż doszło w nim do dwóch, może nawet trzech, (co do jednego faktu pozostają wątpliwości, ponieważ dotyczy pierwszych miesięcy po wyzwoleniu, kiedy w domu znajdowała się siedziba jakichś służb wojskowych, czy esbeckich) nigdy niewyjaśnionych zaginięć ludzi. Nie wiem, jakie plany z odzyskanym domem wiązał nowy–stary właściciel, ale po zapoznaniu się z jej stanem technicznym wystawił go na sprzedaż. Mimo świadomości, że remont domu pochłonie znaczne środki, mieliśmy ogromną ochotę na jego zakup, z uwagi na dużą działkę, świetne położenie i odrobinę splendoru. Umówiliśmy się z pośrednikiem na obejrzenie willi.
Kiedy podjechaliśmy na ulicę Śnieguliczki, samochód pośrednika już stał za bramą posesji, zaś jego właściciel rozmawiał przez telefon. Po skończonej rozmowie przywitał nas z grobową miną.
– Czy coś się stało? – zapytałem.
– Niestety. Było włamanie. Zaraz przyjedzie policja.
– To może umówimy się w innym terminie?
– Nie ma potrzeby. Wejdziemy w ich asyście do domu i sprawdzimy, czy coś nie zginęło. Potem państwo obejrzą całość i spróbujemy sfinalizować transakcję.
Czekając na przybycie policjantów obeszliśmy w jego towarzystwie dom dokoła.
– Weszli przez to okno – wskazał na wybitą szybę okna wychodzącego na wzniesiony zaledwie metr nad ziemię taras.
Gdy znaleźliśmy się ponownie przed głównym wejściem na teren posesji wjechał radiowóz, z którego wysiadł policjant z dystynkcjami sierżanta .
– Cześć, Bożenko! Co ty tutaj robisz? – powiedział ujrzawszy moją żonę.
– Cześć Michał. Chcemy kupić ten dom?
– Naprawdę? – zrobił dziwną minę, ale napotkawszy wzrok pośrednika dodał – To ładny dom. Ale, może wejdziemy do środka?
Pośrednik otworzył drzwi i wpuścił policjanta do wnętrza domu.
– Czy my też możemy?
– Zasadniczo, to niezgodne z przepisami, ale czego się nie robi dla szkolnej koleżanki…
– Tylko koleżanki? – Bożena zrobiła minę skrzywdzonego dziecka. – Myślałam, że łączyło nas coś więcej niż koleżeństwo.
– Ja też tak myślałem, ale nie chciałem tego mówić przy twoim towarzyszu.
– Ach, przepraszam. To jest mój mąż – Wojtek.
– Wojciech Ratułt – wyciągnąłem dłoń jego stronę.
– Jerzy Jabłoński.
Uścisnęliśmy dłonie.
– Jerzy, czy Michał?
– Jerzy, ale znajomi używali mojego drugiego imienia. Twierdzili, że jestem, jak Wołodyjowski.
– Taki kozak, czy wiecznie nieszczęśliwie zakochany.
– Jedno i drugie – zaśmiał się szczerze. – Ale znalazłem swoją ukochaną Baśkę – w tonie jego głosu dało się wyczuć fałsz
(chyba nie polubię tego człowieka...)
– tyle, że na imię ma Dorota. No, ale my tu sobie gadu-gadu, a prostata rośnie…
– O, wypraszam to sobie! Mnie nie rośnie – roześmiała się Bożenka.
– Nic? – uśmiechnął się kpiąco. A ile jesteście po ślubie?
– Nic. Trzy miesiące.
– To macie jeszcze trochę czasu. A mojej Dorotce już drugie rośnie.

Weszliśmy do środka. Cuchnęło kurzem, myszami i jeszcze czymś nieokreślonym, ale charakterystycznym dla wszystkich, od dawna niezamieszkałych domów. Policjant w pierwszym rzędzie podszedł do okna. Na wystających z ramy resztkach szyby dostrzegłem ślady krwi.
– Trzeba będzie pobrać próbki, ale nasz technik jest w tej chwili zajęty – stwierdził Jerzy Michał.
Zaczęliśmy oglądać poszczególne pomieszczenia, ale żadnych śladów bytności kogokolwiek nie dostrzegliśmy.
– Czy nic nie zginęło? – zapytał policjant.
– Chyba nic. Zresztą jak sam pan widzi zostały tu tylko grube rzeczy, które trudno byłoby wynieść. Śladów zniszczeń również nie dostrzegam, więc chyba wszystko w porządku. Pewnie ktoś dostał się tu z czystej ciekawości. Chyba nie ma sensu wszczynanie jakiegokolwiek dochodzenia.
– Skoro tak, to dobrze. Roboty nam i tak nie brakuje. Ale zajrzyjmy jeszcze tutaj. To zapewne łazienka.
– Tak. To jest łazienka.
– Pośrednik nacisnął klamkę, wymacał kontakt i zapalił światło.
– Kiedy moja żona przekroczyła próg stanęła oniemiała.
To nie była łazienka. To był pokój kąpielowy. A wanna… Cudo! Zapewniam cię, że czegoś takiego w życiu nie widziałeś. Była długa na ponad dwa metry – potem sprawdziłem dokładnie – miała dwa dwadzieścia. Wykonana była z porcelany, czy raczej z fajansu, a jeślibyś spojrzał na nią z boku z poziomu podłogi, to mógłbyś się przestraszyć, bo wyglądała jak rekin. Pysk z wielkimi zębami, ogromne ślepia, łuki skrzelowe, oraz płetwa – a raczej dwie – rozmieszczone po obu bokach płetwy grzbietowe, służące jako uchwyty pomagające przy wstawaniu.
– Tego tu wcześniej nie było – Pośrednik wskazał na leżące na posadzce brudne łachmany.
– Taak. Wygląda na to, że dostał się tu jakiś bezdomny. Załatwił jakieś nowsze ciuchy, więc się przebrał i poszedł, a stare zostawił. Może nawet się wykąpał… Odkręcił kurek i włożył dłoń pod strumień wody. – No proszę. Ciepła.
– Cały czas płacimy za prąd, wodę i ogrzewanie – wyjaśnił pośrednik.
– No to, nic tu po mnie. Do widzenia panu – pożegnał się z reprezentantem właściciela, uścisnął również moją dłoń, oraz – chyba nieco przydługo – rękę Bożenki.
(na pewno nie będę polubię faceta)
Wkrótce potem również opuściliśmy willę i zajęliśmy miejsce w samochodzie.
– No i co ty na to? – zapytałem.
– Super! Trochę starych mebli zostawimy, podłogi się wycyklinuje i będą jak nowe. Trzeba będzie położyć trochę kafelek i terakotę, no i oczywiście wymienić okna i drzwi.
– Do tego dojdzie jeszcze ocieplenie, remont dachu i wymiana rynien, wymiana instalacji elektrycznej i wodno-kanalizacyjnej, oraz cała masa innych rzeczy, o których nie mam pojęcia. To pochłonie fortunę...
– Nie martw się. Ojciec na pewno nam pomoże finansowo. A co sądzisz o tej wannie?
– Rzeczywiście rewelacja. Ale wolałbym nie ko0rzystać z pomocy twego ojca.
– A co? Wolisz brać kredyt z banku?
– No, nie. Z dwojga złego wolę pomoc teścia.

*

Po niespełna roku wprowadziliśmy się do naszego domu. Nie działo się nic szczególnego, aż do chwili, kiedy wybraliśmy się na wczasy na Kubę. Nie chcieliśmy zostawiać domu bez opieki, więc Bożenka poprosiła swoją starą ciotkę, by przez te dwa tygodnie zamieszkała w naszej willi. Starsza pani trochę się przed tym wzbraniała, ale w końcu wyraziła zgodę i na dzień przed naszym wyjazdem wprowadziła się do gościnnego pokoju.
Dwa tygodnie w tropikalnym klimacie upłynęło szybko i przyjemnie. Warszawa przywitała nas chłodem i pluchą, ale cieszyliśmy się że niedługo zasiądziemy przed palącym się w kominku ogniem i zanurzymy się w „brzuchu” naszego rekina. Kiedy znaleźliśmy się na podjeździe stwierdziliśmy, że w domu panują ciemności.
– Czyżby cioci coś się stało? – zaniepokoiła się Bożenka.
– Pewnie położyła się spać – uspokoiłem jej obawy. – Starzy ludzie na ogół wcześnie się kładą. Za to rano nie mogą uleżeć w łóżku.
– Pewnie masz rację.
Weszliśmy do domu i posiedzieliśmy przed kominkiem sącząc przywieziony z wczasów kubański rum i oglądając wszystkie możliwe programy informacyjne, których trochę nam przez ten czas brakowało. Rano stwierdziliśmy, że cioci nie ma w kuchni, ani w salonie, więc zajrzeliśmy do jej pokoju – był pusty. To znaczy, niezupełnie pusty. Wszystkie sprzęty znajdowały się na swoim miejscu, łóżko było zaścielone, ale nie było cioci.
– Może wyjechała, wcześniej? – zasugerowałem.
Bożena zajrzała do szafy.
– Chyba jednak nie. Wszystkie jej rzeczy, z walizką włącznie są na miejscu. Muszę zadzwonić do rodziców.
Telefon niczego nie wyjaśnił. Zadzwoniła jeszcze do swojej kuzynki, mieszkającej w tym samym, co ciocia mieście. Kuzynka obiecała czegoś się dowiedzieć, ale okazało się, że ciocia do domu nie wróciła. Rozpytywaliśmy jeszcze wśród bliższej i dalszej rodziny, oraz znajomych, ale nie uzyskaliśmy w tej kwestii żadnej informacji. W końcu zgłosiliśmy fakt zaginięcia na policję. Zgłoszenie przyjęto bez entuzjazmu i kazano nam jeszcze czekać, ale po dwóch dniach wszczęto szeroko zakrojoną akcję poszukiwawczą, by po dwóch tygodniach zaniechać poszukiwań.
Kilka miesięcy później musiałem pojechać w interesach do Pragi. Kiedy po trzech dniach znalazłem się w domu, stwierdziłem, że Bożenki nie ma. Pamiętając historię z ciocią natychmiast wszcząłem alarm, ale sytuacja powtórzyła się niemal co do joty, z jedną wszakże różnicą. Po dwóch dniach przed dom podjechał radiowóz i wysiadł z niego Michał Jerzy Jakmutam w towarzystwie gliniarza w cywilu. Po kilku pytaniach założono mi kajdanki i wyprowadzono z domu. Prowadzący mnie do radiowozu gliniarz szepnął mi do ucha: jeśli myślisz, że ci to ujdzie płazem, ty zboczony skurwysynu, to się mylisz. Załatwimy cię tak, że wyśpiewasz wszystko ze szczegółami, Już moja w tym głowa.
Oszołomiony tym wszystkim, nawet nie spytałem go o co chodzi. Na komendzie postawiono mi zarzut morderstwa! Morderstwa własnej żony. Wyobrażasz to sobie!? Przesłuchującym był policjant w cywilu, a mój „przyjaciel”– Jerzy Michał mu asystował. Oczywiście zaprzeczałem wszystkim zarzutom, pokazując paszport, z podbitymi na polsko-czeskiej granicy stemplami.
– Ty mi tu nie pierdol! – w pewnej chwili Michał włączył się do akcji. Wykorzystałeś fakt, że w tym domu miały miejsce zaginięcia ludzi i sfingowałeś wyjazd do Czech i załatwiłeś ją.
Komu zapłaciłeś, za to, że pojechał za granicę zamiast ciebie? W jaki sposób dokonałeś morderstwa i gdzie ukryłeś zwłoki?
– Wiesz co, Michał? Odwal się ode mnie, albo od razu każ mnie wbić na pal i wydłub mi świderkiem oko! Nie mam zamiaru odpowiadać na twoje debilskie pytania.
Szkolny kolega Bożenki spojrzał pytająco na cywila, ten zaś przyzwalająco skinął głową.
– Słuchaj, śmieciu! Ja nie jestem dla ciebie żaden Michał, tylko pan władza – i z całej siły rąbnął mnie w szczękę, po czym poprawił w splot słoneczny.
Z ust pociekła mi krew. Dotknąłem językiem zębów – trzy górne siekacze były rozkruszone.
– Kim jestem dla ciebie?
– Parszywym i głupim oprawcą.
Ponownie dostałem w szczękę, aż spadłem z krzesła, co mój prześladowca skwapliwie wykorzystał kopiąc mnie kilkakrotnie w żebra.
– Kończ waść! Wprowadzamy procedurę numer trzy – polecił funkcjonariusz w cywilu.
– Z przyjemnością! – z błyskiem w oczach odpowiedział Michał. – Rozbieraj się! – warknął.
Zdjąłem marynarkę
– Dalej, śmiało!
Zdjąłem koszulę, potem spodnie.
– Czy ty myślisz, że jesteś u lekarza? Ściągaj wszystko! Do rosołu.
Powoli rozebrałem się do naga.
– No to idziemy!
Zacząłem zbierać swoje ciuchy z podłogi.
– Zostaw! Nie będą ci potrzebne.
Wyszedłem za tym skurwysynem z pokoju przesłuchań, potem długim korytarzem zaprowadził mnie do łazienki.
– Po co łazienka?
– Śmierdzisz. Musimy cię wykąpać.
Zamknął za mną drzwi do kabiny i włączył z zewnątrz natrysk. Zimny jak cholera! Po kilku minutach hydroterapii otworzył drzwi i w towarzystwie jakiegoś innego policjanta zaprowadził mnie do celi. Kiedy znaleźliśmy się w środku przełożył moją dłoń pomiędzy prętami okiennej kraty.
– Zaciśnij pięść!
Mimowolnie posłuchałem polecenia, a on mocno uderzył mnie w łokieć. Zaciśnięta pięść uderzyła w szybę, rozbijając ją na kawałki, które pokaleczyły mi przy tym rękę, aż po łokieć.
– Miłych snów – powiedział, po czym policjanci opuścili celę.
Zanim zdołałem uwolnić rękę spośród krat, posłyszałem trzask drzwi i zgrzyt zamka. Rzuciłem się do drzwi i usiłowałem je otworzyć, ale moje próby były całkowicie bezowocne. Rozejrzałem się więc po oświetlonej drżącym blaskiem jarzeniówki celi i ujrzałem goły beton na podłodze i ścianach i zbitą z desek pryczę, na której coś leżało. Trzeba było mieć naprawdę dużo dobrej woli, by tę brudną i przesiąkniętą smrodem szmatę nazwać kocem. Odczuwałem jednak coraz większe zimno, bo temperatura na dworze oscylowała w okolicach zera Celsjusza, ja zaś byłem świeżo po kąpieli, a okno, jak pamiętasz zostało pozbawione szyby. Owinąłem się więc tym czymś i usiłowałem zasnąć. Było mi jednak coraz zimniej i sen nie chciał przyjść. Świtało już, kiedy odszedłem w niebyt – nie wiem tylko, czy był to sen, czy też straciłem przytomność. Obudziłem się po (jak mi powiedziała pielęgniarka) dwóch dniach w sali szpitalnej z ciężkim zapaleniem płuc. Ze szpitala poszedłem prosto do aresztu, w którym spędziłem ponad pół roku, a poszlakowy proces zakończył się wyrokiem skazującym na pięć lat. O tym, jak było w kryminale nie będę się rozwodził, ale na pewno oglądałeś niejeden film traktujący o stosunkach w więzieniu, lub czytałeś opowiadania Rutkowskiego. Było tak, jak w tych filmach, albo jeszcze gorzej. W końcu jednak nadszedł upragniony dzień wolności – przebrałem się we własne ciuchy, odzyskałem parę groszy, dokumenty, klucze i inne drobiazgi.
Do swojego domu dotarłem o zmroku. Kiedy usiłowałem otworzyć drzwi, okazało się, że klucz nie pasuje do zamka. Przeszedłem do wejścia kuchennego, ale sytuacja się powtórzyła.
(Co jest, do cholery... No tak, teściu, zmienił zamki)
Spróbowałem klucz od garażu i tym razem udało mi się. Z garażu dostałem się do domu i wszedłem do salonu. Trochę się tu zmieniło... Na komódce dojrzałem rodzinne zdjęcie przedstawiające mężczyznę w policyjnym mundurze w towarzystwie jakiejś kobiety i trójki dzieci. Przyjrzałem mu się dokładniej. No tak, to mój znajomy Jerzy Michał, teraz jednak nie miał naszywek sierżanta, lecz trzy policyjne gwiazdki. Nie znam się na tych policyjnych stopniach, ale to chyba dystynkcje przysługujące komisarzowi policji. W innych pokojach również dostrzegłem fotografie i dyplomy mojego ulubionego gliniarza.
(Wygląda na to, że zamieszkał teraz w moim domu. Kupił go czy wynajął? Jeśli kupił, to skąd miał na to kasę? Z policyjnej pensji? Załóżmy, że miał dodatkowe dochody, albo uzyskał spadek po jakimś gangsterze, ale i tak kupić go nie mógł, bo przecież ja jestem właścicielem, więc powinienem coś o tym wiedzieć. A zatem wynajął od teścia. Z drugiej strony, wiedział przecież, że wychodzę z pierdla, więc powinien się wyprowadzić. A tak w ogóle, to czy on nie polował na ten dom i dlatego wrobił mnie w to rzekome morderstwo... Nic z tego nie rozumiem, ale skoro dom jest zamieszkały, to pewnie w lodówce coś się dla mnie znajdzie.)
Rzeczywiście w lodówce żarcia nie brakowało, w barku również znalazło się to i owo. Po kolacji postanowiłem skorzystać z kąpieli. Wszedłem do łazienki i zapaliłem światło. Rekin zdawał się mrugnąć do mnie, ale to pewnie dlatego, że nie ograniczyłem się do jednej szklaneczki. Napuściłem do wanny gorącej wody, w międzyczasie goląc się maszynką gospodarza (żyletkę założyłem nową, a i tak się skaleczyłem), po czym z przyjemnością zanurzyłem się w pachnącej konwaliami kąpieli. Zacząłem poddrzemywać, gdy poczułem, że wanna drgnęła. Otworzyłem oczy i dostrzegłem, że płetwy zaczynają się zbliżać do siebie; boki wanny również lekko wygięły się do wnętrza.
(Co się dzieje?! Wanna ma zamiar mnie uwięzić?)
Zerwałem się na równe nogi i – z trudem przeciskając się przez szczelinę pomiędzy nie do końca zwartymi brzegami – wanny wyskoczyłem na posadzkę. Stwierdziłem, że brzegi wanny zaczęły się rozchylać do pierwotnej pozycji. Spojrzałem w lustro – mimo gorącej kąpieli twarz moja była blada, jak kreda, z wyraźnie odznaczającą się czerwoną kroplą krwi na brodzie.
(Czyżby to właśnie ślad krwi pobudzał wannę do działania? I co? Pożera swoje ofiary? To niesamowite, ale wyjaśnia te wszystkie niezwykłe przypadki zaginięć. To chyba dałoby się udowodnić... Choćby spróbować z jakimś zwierzęciem...)
Moje rozmyślania przerwały dobiegające z przedpokoju hałasy. Zacząłem się ubierać, gdy do łazienki wszedł komisarz Jabłoński. Ujrzawszy mnie zamachnął się, by uderzyć mnie w szczękę, zrobiłem jednak unik i jego zaciśnięta pięść rozbiła lustro.
– Jakim prawem zajmujesz mój dom!? – wrzasnąłem.
– Takim prawem, że to już nie jest twój dom – odpowiedział ze złośliwą satysfakcją. – pamiętasz skąd miałeś forsę na jego zakup? Od teścia, nieprawdaż? No więc ojciec Bożenki załatwił przepisanie własności na siebie, a ty się teraz włamałeś do mojego domu. Znowu pójdziesz posiedzieć. Dorota, dzwoń na komendę! W domu jest włamywacz.
Olałem jego słowa i wyszedłem z łazienki i zasiadłem na kanapie w salonie. Gdy po kilku minutach do willi wkroczyli policjanci, bez słowa dałem się zakuć i odprowadzić do radiowozu. Cela, w której mnie zamknięto miała w oknach całą szybę, a koc też zdawał się być nie tak brudny, jak w czasie poprzedniej gościny w tym przybytku. Kiedy następnego dnia zostałem przesłuchany, stwierdzono, że moje wejście do domu nie znosi znamion przestępstwa, gdyż nie wiedziałem o zmianie statusu prawnego domu, a dostałem się do środka przy pomocy legalnie posiadanego klucza. Zatem, acz niechętnie przeproszono mnie i pozwolono wyjść z budynku. Kiedy kierowałem się ku wyjściu, na komendzie zrobiło się jakieś zamieszanie i z głośnych rozmów funkcjonariuszy dowiedziałem się, że ich komendant w nocy zaginął bez śladu. Dobrze tak skurwielowi – pomyślałem. Całe szczęście, że przez noc przetrzymali mnie „na dołku”, więc jestem czysty.
Po kilku dniach, kiedy sprawa nieco przycichła dostałem się nocą do ogrodu mego byłego domu i wykopałem ukryte na czarną godzinę złote krugerrandy i dudziestodolarówki, w które ulokowałem część dochodów z działalności „zigaretten nach Berlin” i „spirytus do Polski”. Pieniądze te, stopniowo wymieniane na obiegową walutę pozwoliły mi przeżyć przez jakiś czas, a kiedyś musiały się skończyć. W tym czasie postarałem się, poprzez starego znajomego w Niemczech, który z kolei znał pewnego dziennikarza – pasjonata dawnych historii kryminalnych, aby znalazł jakieś informacje na temat mojej willi. Okazało się, że w pewnym mieście w Bawarii zachowały się archiwalne numery lokalnej gazety z mojego miasta, opisujące niezwykłą historię, która na początku lat trzydziestych rozegrała się w mojej willi. Jej właścicielem był zamożny miejscowy kupiec, który po wcześniejszym powrocie z odbytej w interesach podróży przyłapał żonę in flagranti z miejscowym rajcą miejskim. Niewiele myśląc wyjął rewolwer i zastrzelił oboje, potem poćwiartował zwłoki i włożył je do wanny, część pakując do starej walizki, by zatopić je w nieodległej żwirowni. Miał jednak pecha, bo zanim tego dokonał został nakryty przez patrol policji. Poddany przesłuchaniu, przyznał się do popełnionego czynu i zaprowadził policjantów do domu, by pokazać resztę szczątków. Ku jego ogromnemu zaskoczeniu wanna okazała się być pustą. Facet dostał „czapę”, a o tym wydarzeniu, w sytuacji jaka zapanowała w Trzeciej Rzeszy dosyć szybko zapomniano.
A ja... A ja, po jakimś czasie wylądowałem w miejscu, w którym spotkaliśmy się dzisiaj.


*
– Słuchaj, Zenek – powiedziałem nazajutrz podczas śniadania. – Mam dla ciebie pracę.
– Pracę? Jaką pracę?
– Mam w Olsztynie firmę. Konkretnie masarnię. Niestety nie przynosi mi ona imponujących dochodów i podejrzewam, że pracownicy mnie po prostu bezczelnie okradają. To, że zeżrą na miejscu ile się da, to normalka, ale oni wynoszą wyroby całymi kilogramami. Zatrudnieni w firmie ochroniarze przymykają na to oczy, a nawet – jak sądzę – sami z tego procederu korzystają. Potrzebuję więc na miejscu zaufanego człowieka.. Ty się do tego nadajesz. Jest tam dyżurka, w której mógłbyś po prostu zamieszkać. Nie ma tam wprawdzie szczególnych wygód, ale jest leżanka, szafa, stół i wnęka kuchenna. Jest też łazienka, więc na początek musi starczyć.
– Dzięki, Rata. Oczywiście, że skorzystam z twojej propozycji.
– No, to umowa stoi. Zaraz zawiadomię kierownika zakładu, żeby przygotował umowę, a tymczasem jedziemy na dworzec. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do sklepu z telefonami, gdzie kupiłem komórkę na kartę. Wprowadziłem swój numer do książki adresowej i wręczyłem aparat Zenkowi.
– A po co mi komórka? Nigdy tego nie miałem w ręku i nie potrafię się nim posługiwać.
– A po to, żebyś mógł do mnie dzwonić zawsze, kiedy będzie jakiś problem. A posługiwać się tym potrafią nawet małe dzieci. Udzieliłem mu jeszcze skróconej instrukcji obsługi, i kupiłem bilet do Olsztyna. Zenek dzwonił do mnie regularnie informując mnie o nieprawidłowościach, w wyniku których zwolniłem kierownika, oraz dwóch pracowników. I to wszystko, co mogę panu opowiedzieć o moim dawnym przyjacielu. A teraz, panie prokuratorze, chciałem się dowiedzieć, co się właściwie stało.
– Pański kolega został napadnięty w swoim pokoiku, zmaltretowany i utopiony w wannie.
– To straszne! To wszystko przeze mnie.
– Dlaczego przez pana? W końcu wyciągnął pan do niego pomocną dłoń.
– Gdyby nie moja pomocna dłoń żyłby sobie dalej spokojnie na tym swoim dworcu...
– Może tak, a może nie. Nie czytał pan o niedawnym morderstwie dokonanym na bezdomnym przez dwóch wyrostków?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Za pierwsze zarobione pieniądze kupił znakomity pojazd pod tytułem „Syrena Bosto”. Ten nabytek okazał się znakomitą inwestycją - za dużo tych znakomitości.

– Co weźmiemy picia? – zapytałem. - do picia

po nich stabilizacji rynkowej moja działalność straciła rację bytu, postanowiłem się ustabilizować. - powt.

Zakotwiczyłem się w pewnym miasteczku - bez się

Nie wiem, jakie plany z odzyskanym domem wiązał nowy–stary właściciel, ale po zapoznaniu się z jej stanem - z jego stanem

(na pewno nie będę polubię faceta) - będę zbędne

Ale wolałbym nie ko0rzystać - bez 0

złote krugerrandy i dudziestodolarówki - dwudziestodolarówki, jak sądzę

miło cię czytać po przerwie. niezły tekst, sprawnie się czyta, nie przedłużasz. mam małe zastrzeżenia do dialogów, miejscami nie wyglądają naturalnie. stworzyłeś, przynajmniej w wypadku zenka, swoisty niesprawiedliwy świat absurdu (dom, policjant), co nadaje kolorytu tej historii.

pozdr.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...