Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wiwat Regina


Rekomendowane odpowiedzi

dzień zrywa ją wrzaskiem czajnika
trzy łyki gorzkiej kawy wypędzają resztkę snu
jogging z kundlem wśród rannej rosy
stopy w wilgotnych trampkach
wybiorą termin wizyty u kosmetyczki
najlepiej w pierwszy piątek po wypłacie

nim zapuści silnik
spakuje dwie torby akcesoriów
i za uszy wyciągnie z wyra
syna- córkę jeżozwierze
marzące o karierze biznesmena
zaczynające od reklamy mopów
lub/i poduszek krawieckich
wszechzależni od niezmordowanych jej dłoni
siłaczki w szeregach feminizmu
wypleniającej facetów jak chwasty
lecz te dla skuteczności należałoby wykopać
- z tym jednak wciąż nie może się uporać

nim zamknie królestwo na klucz
nim berło odłoży na półkę
i koronę zamieni w szlafmycę
znajdzie czas dla przyjaciół
da im posłuchanie
gdy tylko zadzwonią

kiedyś zadzwoni do siebie samej
by przeprowadzić ewaluację
osobistego programu

tymczasem
nim zbudzi ją wrzask czajnika
spotka się z dawno porzuconymi lalkami
nakrzyczy na powracające smoki i czarownice
stworzy odę ku mężnej postawie
i – ukradkiem wytrze nos

poczym wciągnie maskę
i wkroczy na scenę

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiwat Regina
(nieco skorektowana- KTO MA JESZCZE JAKIEŚ SUGESTIE?
C Z E K A M... P R O S Z Ę...)

dzień zrywa ją wrzaskiem czajnika
trzy łyki gorzkiej kawy wypędzają resztkę snu
jogging z kundlem wśród rannej rosy
stopy w wilgotnych trampkach
wybiorą termin wizyty u kosmetyczki
najlepiej w pierwszy piątek po wypłacie

nim zapuści silnik
spakuje dwie torby akcesoriów
za uszy wyciągnie z wyra
syna- córkę jeżozwierze
marzące o karierze biznesmena
zaczynające od reklamy mopów
lub/i poduszek krawieckich
wszechzależni od niezmordowanych jej dłoni
siłaczki w szeregach feminizmu
wypleniającej facetów jak chwasty
dla skuteczności należałoby je wykorzenić
- z tym też nie może się uporać

zanim zamknie królestwo na klucz
i berło odłoży na półkę
a koronę zamieni w szlafmycę
znajdzie czas dla przyjaciół
da im posłuchanie
gdy tylko do niej przekręcą

kiedyś zadzwoni do siebie samej
by przeprowadzić ewaluację
osobistego programu

tymczasem
nim zbudzi ją wrzask czajnika
spotka się z dawno porzuconymi lalkami
nakrzyczy na powracające smoki i czarownice
stworzy odę ku mężnej postawie
i – ukradkiem wytrze nos

poczym wciągnie maskę
i wkroczy na scenę

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

TO NIE JEST AUTOPORYTRET
I TO JEST Z DYSTANSU!

ja ci tylko powiem tyle mój ty krytyku :-friccus amicus!
ja o wierszu chciałam usłyszeć krytykę
I mam właśnie to na co liczyłam!

odebrałeś dosłownie tak jak zamierzałam to napisać!
tak właśnie wygląda współczesna kobieta
- oj, nie mój to ideał kobiety
ale one -nie ja-takie są niestety

i jeśli do takich cię myśli doprowadził
i jeśli do takich myśli sprowadzi te baby- traktory, jak to nazwałeś to wiersz mój wygrywa
ze mną z moimi wątpliwościami...

CZEKAM NA DALSZE UWAGI! KONKRETNIE SŁÓW SIĘ POSZCZEGÓLNYCH CZEPCIE?!
P R O S Z Ę...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • W tym mieście o poranku. W słońcu, któregoś dnia zmierzchającego lata. W tym słońcu, które spadało z liści kroplami blasku. I w tym tchnieniu, co dosięgało mojej twarzy… Idę wciąż. Szedłem. I będąc w tym nieustannym dochodzeniu szedłem nadal tym chodnikiem, ścieżką. Drogą… Czy szłaś ze mną? Szłaś cicho obok. Skryta w cieniu kasztanu. I szliśmy tak we dwoje. Ja tu ze sobą. Ty w oddaleniu. Parę kroków za mną. W innym czasie. W niedowidzeniu. Pomiędzy czymś a czymś. Pomiędzy. Wśród. Albo nigdzie. A więc szliśmy razem. Osobno. I wcale. Idąc, wciąż myślałem o tobie, zatrzymując się co chwila, abyś nadgoniła kroku w przezroczystych bramach z powietrza. Tak jakoś było mi ciężko ale mimo to pięknie pod tym błękitnym kloszem ogromnego nieba. W tym oceanie bez najmniejszej obłocznej skazy. W tym wszechświecie naszej egzystencji.   Powiedz mi… -- milczysz. A więc znowu milczysz. Wciąż milczysz. I to milczenie twoje. To milczenie w szeleście wiatru. W kakofonii czyichś obcych głosów i szeptów. W rozgwarze ulicznego zgiełku. Idę wciąż. Chodnikiem. Ścieżką. Drogą… W oślepiającej bieli kamienic, szklanych wieżowców. W jakiejś bioluminescencji spadającej z wysoka. A więc idę. Szedłem. I w tym podążaniu trzymałem twoją rękę, kiedy ty szłaś obok powietrzem i ciszą. Przejście dla pieszych. Białe pasy zebry. Stoimy, stojąc. I stoimy raz jeszcze. Za następnym razem. I jeszcze… Tym razem za kolejną. Za siódmą przeszkodą. Za jakąś kładką dla pieszych. Za ogrodzeniową siatką… Za nią róg kamienicy. Za drzewem. Za tym krzewem o zapachu jaśminu. Jakaś kobieta idąca z psem, ciągnąca go na smyczy jak upartego, spojrzała na mnie, albo na ciebie, ale tak jakby spoglądała przez nas, przeze mnie. Zapatrzona w dal czytała reklamowy baner na wielkiej ścianie z płótna i plastiku. Szeleścił na wietrze. Kolebał się i łopotał z filmowym bohaterem celującym palcem w niebo. Dzisiaj jest wiatr. Dzisiaj był wiatr. Szedłem. Szliśmy, aby dosięgnąć stopią piasku po jego drugiej, nieosiągalnej stronie. Trzymałem twoją rękę, kiedy szłaś obok, idąc jakby we śnie. I szliśmy razem. We dwoje. I jeszcze. I wciąż jeszcze. Myślałem o tobie, myśląc jak teraz o wieczorze, kiedy siedząc przy stole piszę. I czytam. I piszę, wychylając co chwila kolejną butelkę czegoś, co otumania zmysły. Albo nadaje ostrości jak brzytwa. Coś mi spadło ze stołu z trzaskiem rozbijanego szkła. Trąciłem niechcący ręką w przypływie impulsu rozrzewnienia. Który to już raz tak siedzę i piszę o tobie? Kiedy tylko i wyłącznie o tobie myślę? Siedzę w jakiejś mansardzie. W jamie z cegły i kamienia. W ciszy wspomnień. W dźwiękowych plamach ambientu, podczas gdy wirują wokół i mżą drobinki kurzu. Jestem tutaj. I jestem. I czekam w tym czekaniu na Godota. Albert Camus obraził się na mnie. Przekręca się w grobie. Albo patrzy się na mnie z politowaniem, stojąc przy oknie i popalając przy tym papierosa w jakiejś takiej nonszalanckiej postawie. Nie wiem. Może źle widzę. Może niedowidzę. Ale tak jak stoi rozpływa się cośkolwiek w purpurowym obłoczku. Znika w piskliwym szumie gorączki.   Wracam na swoją drogę. Przelewam na papier. Albo bardziej na twardy dysk komputera. Nie ważne. Jakie to ma znaczenie. Zapisuję co mi przynosi chwila. Zanurzam się w strumieniu świadomości, który szumi i szemrze kropliście jak rozpędzony górski potok. Wydaje mi się, że wśród wiwatów staję. Wśród darów i salw. Od kogo? Nie. Ty tylko imaginacja. Urojenia. Mistyfikacja obłąkanego umysłu. Być może ktoś napisze mi na grobowej płycie epitafium: „ Tu leży ten, co utonął w potoku słów”. Do kogo ja to mówię? Piszę? Do nikogo. Idzie to jak wiatr, gdzieś, hen, daleko. Zamknięte w zakorkowanej butelce. Rzuconej w odmęt rozfalowanego morza. Płynie. I będzie płynąć ku brzegom wyśnionym.   A więc idę. Szedłem chodnikiem. Ulicą miasta, które tonęło w słońcu i w deszczu maleńkich żółtych kwiatków. Szedłem w urojonej ekscytacji. W jakiejś reminiscencji i we wszechobecnej nieobecności. Bez ciebie. Mimo że trzymając twoją dłoń, trzymałem ją jeszcze, choć bardziej w wyśnionej scenerii krajobrazu. I trzymałem ją mocno, aż do zbielenia kostek. Zaciskałem ją, zamykając jedynie próżnię. Jakieś to wszystko poplątane. I było. I jeszcze. W rozchwianej teraźniejszości zgubiłem dawną ciebie. Przepadłaś, gdzieś w pomroce dziejów. Mimo że idę w słońcu takim jaskrawym. W szmerze samochodów. Klaksonów. Ulicznego gwaru. W zapachu miasta. W mieszaninie spalin i perfum. Przypiekanego tłuszczu… Wszystko to jakieś bezpostaciowe, amorficzne. Trudne. Jak w prozie Donata Kirsha. Szczególnie w jego debiutanckich Liściach Croatoan. Które do tej pory drażnią i odpychają polemistów rzeczywistości.   A więc słońce. Wokół. I wszędzie. Jasne ściany ranią w odbiciach zmęczone źrenice. Uśpione. Zapiaszczone magmatyzmem zawoalowanego snu. Przechodnie. Jakieś cienie, nie-cienie. Okna. Szyby w przebłyskach migoczącej natury rzeczy. Elewacje w słońcu. Schody w półcieniu. Bramy wykute z żelaza. Mozaika wejść i wyjść. Skrzyżowania. Zakręty. Zakola. Puste place. Ogromne. Przeogromne. Parkingi. Nagrzane słońcem auta. Współczesne. Niewspółczesne. Odległe w czasie. Z grubymi, chromowanym wargami zderzaków. Pejzaż opuszczenia i samotności. Choć w słońcu. W tym jaskrawym słońcu… Bez ciebie…   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-09)    
    • @Bożena De-Tre  bardzo miłe słowa. Dziękuje:)
    • Nie puszczałem liści z drzew same spadły pod ciężarem wieku I nie zmyśliłem słów z gąszczu rzęs choć bolało ich kapanie żyłem wbrew, tak jak miałem   Na przekór światu, aż sam stanie ością w zegarku z krzyków twych Przed lustrem w złotej ramce  gdzie milczenie mija w uśmiechu  w parze z kropli, wyrytym na zawsze...
    • Nie zbiera mi się już na refleksje Nie zbiera mi się na żadne żarty Czy tego chcę czy tego nie chcę Zarabiam drobne za sznyt kuglarski   I nie wiem co jeszcze przede mną Czy w piersi się kołacze serce Czy w nim pozostało coś naiwnego  Pytam choć nie chcę już wiedzieć     
    • @Tyrs Poezja na klawiaturze Chopina. Teraz co pozostało, to nauczyć się kochać  na nowo. Warto, żeby twórczość pomogła rozładować emocje.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Zwariowany Bukowski... dużo anegdot krąży na jego temat. Kiedyś pod wpływem alkoholu musiał przejść niezmierzoną ilość schodów, na których był mijany przez innych. Założył się kumplem na temat swojej sławy w dowód czego każdego mijającego, pytał, czy go rozpoznaje. Cały eksperyment zakończył się fiaskiem, za to pozostała jego poezja.:) Pozdrawiam serdecznie.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...