Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Pięć minut później byliśmy już na Dworcu Głównym. Byłam dziwnie niespokojna. Problem braku wody pitnej wymknął się z sideł imaginacji i straszył brutalnym realizmem. Uznałam, że dręczący mnie chwilę wcześniej koszmar odcisnął na mojej psychice piętno. Ślad, którego należy się pozbyć. Natychmiast! Nie lubię mieć snów. Martin Luther King miał jeden i jak skończył? Kupiłam w najbliższej budce butelkę mineralnej. Znaleźliśmy przystanek, poczekaliśmy na jedenastkę, wsiedliśmy i każdy zajął się szukaniem dla siebie biletu. We Wrocławiu miłosierni podróżni zostawiają bilety na okienkach tramwajów. Ludzki gest w dobie znieczulicy społecznej i wszechobecnych kanarów. Po chwili siedziałam zadowolona na miejscu dla inwalidy, ściskając w dłoni skasowany bloczek. Otworzyłam butelkę i wypiłam łyk przezroczystego płynu. Nagle wszystko wokół mnie stało się niewyraźne, aż w końcu ogarnęła mnie ciemność, wśród której było słychać histeryczny śmiech. Śmiech Wolanda. Zaczęłam biec na oślep, potykając się i wpadając co chwila na ścianę. W końcu zorientowałam się, że jestem zamknięta w jakimś ogromnym pomieszczeniu i nigdzie nie ucieknę.
- Nigdzie nie uciekniesz! – usłyszałam po chwili głos znikąd.
No tak, to już wiedziałam. Stwierdzenie było mało odkrywcze, ale naprawdę się przeraziłam. Ktokolwiek do mnie mówił, posługiwał się głosem mojego kumpla.
- Woland, to przestaje być śmieszne! – wydarłam się trochę zbyt piskliwie.
Nagle poczułam, że coś ciepłego dotyka mojego ramienia. W tym samym momencie zrobiło się jasno. Zobaczyłam, że tkwię między kosiarką a odkurzaczem, na dodatek po kostki zabetonowana w posadzce. Przede mną stał ktoś łudząco podobny do Wolanda, ale to nie mógł być on. Wolaś nigdy nie założyłby nawet krawata, a koleś był wystrojony w czarny frak, bordową koszulę i muszkę. W dodatku bezczelnie trzymał na moim ramieniu dłoń w czarnej połyskliwej rękawiczce.
- Dziunka, to wszystko dla twojego dobra... – szeptał przenikliwie.
- Słuchaj, koleś, jeśli dla mojego dobra zamurowałeś mnie w posadzce, to gratuluję pomysłu, ale może byś chociaż powiedział skąd się tu wzięłam i dlaczego wyglądasz jak Woland?! Zaraz, zaraz... – postanowiłam przymknąć się na ułamek sekundy i pomyśleć. – To wszystko mi się śni, tak jak piwo i butelki z mineralną. Wystarczy się obudzić. No, Dziunka, obudź się do cholery!
Facet w czarnym wdzianku wybuchnął głośnym, przerażającym śmiechem. W końcu znalazł sobie kawałek wolnej podłogi i zaczął się turlać, parskać i walić pięściami o beton. Nie mogłam się nadziwić, jakim cudem nie ubrudził sobie fraka. Kiedy się zmęczył, wstał i przygładził potargane włosy.
- Ależ kotku, przecież jestem Wolandem – oświadczył. – Ale musisz też wiedzieć, że nie jestem człowiekiem, tylko twoim aniołem stróżem.
- Chyba trochę zdegenerowanym – syknęłam. – No i ksywę masz mało anielską.
- O, tu należy ci się sprostowanie, byłem degeneratem, ale nie doceniasz potęgi resocjalizacji...- nie dał się zbić z tropu.
Anioł stróż... Byłam, delikatnie mówiąc, oszołomiona. Kompletnie zapomniałam, że takie indywidua w ogóle istnieją. Właściwie to pogrążyły się w niebycie razem ze Świętym Mikołajem, kiedy miałam pięć lat. Tymczasem Woland uznał, że skoro już mnie uświadomił, kim jest, to należy przejść do meritum.
- A teraz posłuchaj! – zaczął mentorskim tonem. – Od jakiegoś czasu martwię się o ciebie. Masz dwadzieścia lat i ciągle jesteś sama.
- Ale... – próbowałam się bronić.
- Cisza! – rozkazał.- Zaraz mi powiesz, że bez faceta czujesz się jak ryba bez roweru. Oboje wiemy, że to tylko feministyczne opium dla mas.
Musiałam przyznać, że nawet jak na anioła Woland jest wyjątkowo dobrze poinformowany. Wśród moich znajomych tworzyły się pary, bardziej lub mniej udane związki. Ja byłam sama. Outsiderka. Uważałam, że to paradoks. Byłam przecież zaprzeczeniem wszelkich męskich narzekań. Kiedy w telewizji był mecz, nie chciałam przełączać na telenowele. Nie marudziłam na górskich szlakach, że bolą mnie nogi. Nie darłam się histerycznie na widok pająka. Nigdy nie wpadłabym na to, żeby publicznie mówić do kogoś „Misiaczku”. Po prostu - żyć nie umierać. A tu nic.
- Zdecydowałem, że przejdziesz szybki kurs kobiecości – oświadczył Woland i była w tym jakaś ostateczność.
Anioł pstryknął palcami i ogarnęła nas ciemność. Poczułam, że mogę poruszać palcami u stóp. Nie zdążyłam nawet odetchnąć z ulgą, a już mogłam poruszać całymi stopami. Spadaliśmy w ciemność. Pomyślałam, że nienawidzę grawitacji. Nienawiść nie trwała długo. Szybko straciłam przytomność.
Ocknęłam się na podłodze niewielkiego pokoiku o odrażająco różowych ścianach. W powietrzu unosił się odurzający zapach orientalnych perfum. Woland siedział na fikuśnym szezlongu i palił papierosa. Kiedy spostrzegł mój przerażony wzrok, z miejsca zaczął wykład.
- Dziś poznasz podstawowe przykazania uwodzicielki – oświadczył. – Przykazanie pierwsze: Wyglądaj na mniej inteligentną niż jesteś w rzeczywistości.
- Myślałam, że inteligencja jest w cenie – oponowałam.
- Moja droga, facet nie może się obawiać, że jesteś mądrzejsza od niego! Zresztą, nie przerywaj! – Woland wykonał gest, jakby odpędzał natrętną muchę. – Przykazanie drugie: Reaguj delikatną histerią na widok pająka, żaby i myszy.
Wykład trwał bite trzy godziny, podczas których dowiedziałam się jeszcze, że mam absolutny zakaz oglądania meczów piłki nożnej, nie wolno mi odmawiać, gdy facet chce ponieść moją torbę, otworzyć drzwi i odprowadzić do domu, powinnam wzruszać się na widok małych kotków, a w górach wciąż narzekać, że bolą mnie nogi. Dodatkowo Woland zrobił mi kilka uwag „od siebie”, dotyczących zakazu spania z kumplem pod jednym kocem tylko dlatego, że jest zimno, zaprzestania picia piwa z butelki oraz konieczności wymiany mojej garderoby, a także zmiany fryzury. Byłam zdruzgotana. Kolejne dni były jeszcze gorsze. Musiałam uczyć się chodzić w butach na obcasach (martensy wykluczone!), malować paznokcie, tańczyć czaczę, a nawet ronić łzy na zawołanie. W dodatku Woland głodził mnie, aby moja talia stała się widoczna z daleka. Miesiącami siedziałam zamknięta w ohydnym różowym pokoiku. Kiedy zagroziłam, że ucieknę którejś nocy (wieczorami Woland wymykał się do knajpy grać w karty, cóż, resocjalizacja widocznie szwankowała), anioł parsknął śmiechem. Po chwili, dla kontrastu, zrobił się jednak śmiertelnie poważny. Ostrzegł, że miejsce, w którym się znajdujemy, jest pilnie strzeżone i bez identyfikatora nie miałabym szans się wymknąć, choćbym była Chuckiem Norrisem. W końcu stwierdził ponuro, że to byłoby dla mnie niebezpieczne.
- Woland, jaja sobie robisz... – próbowałam żartować.
- Dziunka, ostrzegam, że możesz zginąć, jeśli spróbujesz ucieczki...
Trochę się przestraszyłam. Chyba odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy. Przez kolejny miesiąc potulnie znosiłam wszelkie katusze. W końcu nie wytrzymałam. Powód był dość błahy. Któregoś wieczoru zasnęłam na znienawidzonym szezlongu i przyśnił mi się ogromny pączek. Wbijałam zęby w mięciutkie ciasto i jadłam, jadłam bez końca. Niestety, mój sen został przerwany przez bestialski okrzyk Wolanda.
- Dziuna, wstawaj, jedz jogurt i do roboty! – wydzierał się jak każdego ranka.
Wtedy postanowiłam, że następnej nocy ucieknę. Jeżeli zostanę zabita, trudno, jeśli przeżyję, kupię sobie ogromnego, tłustego pączka. Dziesięć pączków... Piętnaście... Przez cały dzień cierpliwie przymierzałam tandetne różowe sweterki i białe szpilki z długimi noskami, układając sobie jednocześnie plan ucieczki. W końcu nadszedł upragniony wieczór. Godzinę po wyjściu Wolanda przystąpiłam do działania. Szybko uporałam się z zamkiem, pomagając sobie pilniczkiem do paznokci i ostrożnie wyślizgnęłam się z pokoju. Rozejrzałam się po korytarzu o purpurowych ścianach i podłodze wyłożonej dywanem w lamparcie cętki. Nie było nikogo. Nie miałam chwili do stracenia. Założyłam rolki, które znalazłam poprzedniego dnia pod szezlongiem, a potem ruszyłam przed siebie. Kółka trochę zapadały się w puszystym dywanie i pewnie łatwiej byłoby mi po prostu biec, ale zawsze uważałam, że odrobina fantazji jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Jechałam niekończącym się korytarzem, powtarzając sobie w duchu, że nie takie rzeczy się robiło w obronie prawa do samostanowienia albo w walce z wszechogarniającym głodem. Kauczukowe kółka niosły mnie ku wolności i piętnastu pączkom z dżemem borówkowym. Mój wysiłek przypominał marsz triumfalny Napoleona po zwycięstwie pod Piramidami. Pławiłam się w euforycznym samouwielbieniu. Do czasu... Nagle zobaczyłam, że kilkanaście metrów przede mną kawałek dywanu się porusza. Ułamek sekundy później byłam już świadoma swojej naiwności. Zatrzymałam się gwałtownie. Wiedziałam, że nie zdążę uciec. Sparaliżowana ze strachu patrzyłam na drobną, niewinnie wyglądającą postać o białym futerku i sterczących uszach, która kicała sobie po dywanie. Przypomniały mi się koszmary, które miewałam w dzieciństwie. Sny wypełnione przerażającymi stworami, emanującymi śmiertelną słodyczą. Nocne mary tworzyły przesiaknięty cukierkowym, zabójczym kiczem spektakl, sprawiając, że budziłam się z krzykiem. Zawsze główną rolę grał On – Królik Morderca.

Opublikowano

Wyobraź sobie, że czytałem kiedyś pierwszą częśc twego opowiadanka, miałem skomentować ale czekałem... na drugą. No i ok. Po co ci ten kurs kobiecości, przy tych wszystkich zaletach? serio nie chcesz oglądać telenoweli podczas meczu? Super. Ale poważnie to ogólnie fajnie mi się czytało. Będzie trzecia część? pozdrawiam.:) Tą 11 jechałaś w moją stronę!!

Opublikowano

Heh, dzięki, że zajrzaleś. Małe sprostowanie: narratorka to nie ja ;) (chociaż mamy parę cech wspólnych). Raczej nie będzie następnej części, nie jestem wystarczająco zadowolona z dotychczasowych, żeby to ciągnąć.

Aha, 11 jeździłam milion razy, więc może kiedyś się spotkaliśmy :]

pozdrawiam, malarka

Opublikowano

Musiałam przyznać, że nawet jak na anioła Woland jest wyjątkowo dobrze poinformowany. Wśród moich znajomych tworzyły się pary, bardziej lub mniej udane związki. Ja byłam sama. Outsiderka. Uważałam, że to paradoks. Byłam przecież zaprzeczeniem wszelkich męskich narzekań. Kiedy w telewizji był mecz, nie chciałam przełączać na telenowele. Nie marudziłam na górskich szlakach, że bolą mnie nogi. Nie darłam się histerycznie na widok pająka. Nigdy nie wpadłabym na to, żeby
... podobało mi się to. Napisz III część---jak cię kanary łapią!!!:)))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Wiesław J.K. nie wiedziałam, ale fajnie wiedzieć
    • @Robert Witold Gorzkowski  to prawda. Kiedyś tam przeczytałam takie stwierdzenie( nie  pamiętam już kogo) a po co tam ta historia,  jest nudna i nieważna)
    • @Berenika97 chciałem ustosunkować się do Twoich słów. Moim zdaniem rozpoczął się powolny upadek, bo choć nic nie wróżyło klęski i po początkowych wielkich sukcesach Zygmunta III Wazy (zdobycie Kremla, Kłuszyn i wywiezienie carów Szujskich i ich hołd w stolicy) posiadał on olbrzymie ambicje do tronu szwedzkiego. „Polski” kandydat na króla nawet by się na Szwecję nie obejrzał. Kraj biedny i rozbójniczy. Daleko było Szwedom do osiągnięć polskiej kultury. Przez sojusz z sobiepańskimi Radziwiłłami a więc szlachtą litewską (ciągle bo już od Władysława Jagiełły pragnącą umniejszyć znaczenie Królestwa Polskiego w sojuszu) mającymi ambicje do tronu Polskiego, wykorzystującymi wszelkich możliwości do pogrążenia Polski i dzięki temu wzrostu wartości Litwy i przez to swojej. Zygmunt zamiast osadzić Władysława IV na tronie carów wdał się w spór o stołek w Szwecji.  Po śmierci ojca, Jana III Wazy, stał się królem Szwecji w 1592 roku, ale wkrótce został zdetronizowany przez Karola Sudermańskiego, co doprowadziło do lat konfliktów polsko-szwedzkich. Zygmunt nie pogodził się z utratą tronu. Próbował odzyskać władzę siłą, a w 1598 roku poniósł klęskę w bitwie pod Linköping. Następnie, w 1600 roku, ogłosił inkorporację Estonii do Rzeczypospolitej, co było bezpośrednim powodem wybuchu wojny polsko-szwedzkiej. Któremu królowi „rodzimemu” zależałoby na tak irracjonalnym ruchu. Mając u bram odwiecznych wrogów na wschodzie i południu?. Do okradania Polski zgłosiła się wtedy cała Zachodnia Europa z najnowszymi zdobyczami militarnymi tamtych czasów armatami. Szwedzi wywieźli nawet kamienne nadproża z zamków i siedzib magnackich obcą im była europejska kultura. Wywozili narzędzia rolnicze bo uprawa ziemi była im obca (przez co doprowadzili do wielkiej klęski głodu porównywalnej do „reformy rolnej” panów Dzierżyńskiego i Stalina na Ukrainie). Jeszcze przez wieki w Szwecji wisiały portrety polskich rodzin magnackich jako ich rodzimych przodków. Paradoks tej sytuacji polega na tym że uchroniło to skarby i zabytki przedwazowej Polski przed zniszczeniami rozbiorów oraz pierwszej i drugiej wojny światowej. Dlatego myślę sobie a jest to moje subiektywne zdanie że od Wazów rozpoczął się powolny upadek Rzeczpospolitej.  Bo wstąpienie Zygmunta na tron tego nie zapowiadało. Możesz się z tym nie zgodzić każdy ma prawo do subiektywnej interpretacji historii, wskazując na różne niepublikowane do tej pory źródła. Na beju często na ten temat rozmawialiśmy z @Annna2 cy z @Marek.zak1 tu jeszcze mniejsze jest zainteresowanie historią niż tam. Tam był jeszcze Michał który lubił i tłumaczył historię.    Stosuję wielkie skróty myślowe bo raz że nie mam czasu, a dwa tu niewiele osób interesuje się historią i zna historyczne zależności. W końcu się zebrałem aby choć skrótowo przedstawić Tobie moje stanowisko. Mam nadzieję że nie muszę rozwijać wątków bo są one zrozumiałe. 
    • Obudziłem się we śnie  I usnąłem na jawie Przebudziłem demony O których nie wiedziałem  Walcząc do śmierci  Śmierć pokochałem  Niezniszczalny polubiłem  Porządek a chaos zapieczętowalem  Idąc do śmietnika  Znowu ją spotkałem  By żyć - żyję w chaosie  A ona już postawiła  Świecę na moim grobie  Mam przekonanie jakieś  Że to  wspaniałe  Rodzinne spotkanie  Nawet gdy chryzanntem  I innych sztuczności  Nademną nie będzie  Ona tam będzie  Pilnować dopalajacego  Się po mnie płomienia  Aż nie zabraknie wosku może  knota  Bo nawet babcine Wici mają   W płynącym nurcie  koniec  W nieprzerwanie Łączących się  Strumieniach  Aż do ostatniej  Kropli wody 
    • wchłaniam krzyk drżący na moście widoczny w podgięciu upadkiem na wodę słyszę najdalej zostały same wykrzykniki  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...