Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Nie umiem opisać tej knajpy. Na bank wiem, że rosła ona na marzeniu jak każda knajpa, którą odwiedzam. Ta jednak różniła się od innych knajp. Położona jest w urokliwym ogródku wewnątrz zielonego domku z niedużym tarasem, na którym rozciągnięty jest hamak. Najczęściej leżą na nim wypełnieni po brzegi trunkiem pijacy i kontemplują swoją klęskę w zmaganiach z kolejnymi kuflami piwa. Tak się chyba stało, że wypili o jeden kufel piwa za dużo i jedna filiżankę herbaty za mało. Brzuchy ich miarowo wznosiły się w górę, a potem opadały z ciężkim pomrukiem, gdy tak spali, brała ich noc w swoje dłonie, a oni śpiąc nie zdawali sobie sprawy z tego co się dzieje w knajpie, w jej wypełnionym gwarem rozmów, dźwiękami gitar i śpiewami wnętrzu. Spali tak do rana, a gdy wstawali, świt witał ich zaspane oczy, kładł im na twarzy swoją przeźroczystą dłoń, a oni, jak za dotknięciem różdżki czarodzieja, wstawali na równe nogi by dzień przywitać kolejnym, a może raczej należałoby powiedzieć, pierwszym kuflem piwa.
Odwiedziłem tą knajpę, ponieważ wiosna dawała mi wyraźne znaki, abym udał się w te rejony ciemne i zakazane, skażone bajkową herezją, regiony, w których dochodzi do pojednania marzeń z rzeczywistością. Przybyłem tam sam, nie miałem nadziei, że spotkam tam swoją miłość czy wesołego, a mądrego kompana do rozmów, chciałem przekonać się jak smakuje samotne piwo pośród ogólnego zgiełku. Nie udało mi się jednak go wypić samemu, ponieważ przysiadł się do mnie człowiek w średnim wieku i zaczął opowiadać o zniszczeniach jakie poczyniła w jego ciele i duszy nieuleczalna, śmiertelna choroba. Mówił mi, że zasłużył na nią, że od dawna spodziewał się takiego obrotu sprawy, że Bóg w swym nieomylnym, precyzyjnym planie już dawno wyznaczył mu taki a nie inny przebieg losu. Słuchałem zaaferowany tych wyznań, coraz bardziej pragnąc poznać prawdę ludzkich przeznaczeń, czasem, jak mi się zaczęło wydawać powikłane koleje ludzkiego losu tworzą baśń wesołą, kolorową i fertyczną, ale o zakończeniu niestety smutnym. Człowiek ten skończył swój wywód i zapalił fajkę, a obłoczki dymu mieszały się ze światłem knajpianym tworząc wrażenie chwili długo oczekiwanej, chwili, w której ziszczają się pragnienia i fantazje. Knajpa powoli pustoszała, stali bywalcy, mocno już podchmieleni, odeszli by odbyć swój tradycyjny sen, gitary ucichły, a barmanowi zaczęły lepić się oczy. Współczułem memu kompanowi nieuleczalnej choroby i stopniowo wrastałem w cielsko jego marzenia, odgadywałem konfigurację jego duszy, przewidywałem niedaleką przyszłość.
W niedługim czasie przyjdzie do tej knajpy bajkowy święty ubrany na biało, w czerwonej czapce i niebieskim szalu, położy swe nieskalane , bezbłędne dłonie na chorej głowie mego kompana i odmówi uroczyste zaklęcie, które wyzwoli go z choroby, na którą zapadł. Potem wolny od choroby człowiek ów wyjdzie na powietrze mokre od mgieł porannych i odda się powolnemu, falującemu przebiegowi dnia – zostanie ozdrowieńcem i opisze swoją historię w wielu baśniach i mitach oprawionych w stare foliały pradawnych historii.
Robiło się coraz bardziej późno, bajkowy święty nie przychodził, a mój kompan kasłał coraz bardziej, coraz bardziej bladł i systematycznie zmniejszał się. Był przy tym tak bezczelny i opryskliwy, że z trudem znosiłem jego towarzystwo. Opowiadał mi historie o swych nieudanych miłościach, klęskach, zawodach i upadkach, wymagał ode mnie niesłabnącej uwagi, a ja próbując uwolnić się od niego jak od uprzykrzonego natręta, rzucałem mu w twarz najbardziej obelżywe inwektywy i coraz bardziej pewien byłem swej mocy. Z każdą inwektywą bowiem kompan mój stawał się o centymetr niższy a ja przecież rozpędzałem się coraz bardziej w swych obelgach i wnet doprowadziłem do sytuacji, w której rozmówca mój był maleńki jak ziarenko popiołu, a ja tylko strząsnąłem do z dna popielniczki na ziemię i przydusiłem dodatkowo butem.
Twarz moja czerwona była od wisielczego humoru, unicestwiłem tego człowieka mocą mej nienawiści, słów, które zamieniały się w baśniowe pociski, słów, które wysyłałem w kosmos duszy, której szczerze znienawidziłem. Mój śmiech serdeczny, oszalały, wypełnił całą knajpę, oto straciłem przyjaciela wołałem na cały głos, zobaczcie jak do twarzy mi jest z tą stratą, krzyczałem bezładnie tańcząc z piwem na środku sali przy głuchych dźwiękach wszędobylskiej ciszy. A potem…
Potem siadłem usiadłem wyczerpany na kanapie przy stoliku i zamiast ukryć twarz w dłoniach jak to zwykle czynią bohaterowie, których obowiązują fabularne i psychologiczne prawa przejścia od radości do smutki, od afirmacji do negacji, stałem się wesół jeszcze bardziej. Z rozanieloną miną wypiłem łyk piwa i ogarnąłem wzrokiem figlarnym opustoszałą salę i zacząłem w najlepsze bębnić palcami o stół myśląc jak to znakomicie uporałem się ze zbędnym, beznadziejnym materiałem zaklętym na chwilę w formę knajpianego marudy. Zapragnąłem większej ilości takich przygód, rosnąć we mnie zaczęła chęć bezwzględnej anihilacji osobników gorzej uposażonych ode mnie pod węglem możności odpowiedzi atakiem na atak. Pełen werwy zerwałem się od stolika i wyszedłem przed zielony domek budząc zaspanego pijaka wlewając mu przez ucho nieprzerwany potok bluzgów na temat jego nędznej i niegodnej pozazdroszczenia konduity. Pijak usłyszawszy to, potarmosił najpierw nieprzytomnie swoją bujną brodę, potem szybkim ruchem przetarł zaspane oczy, a później, całkiem już uspokojony, spokojnym gestem człowieka wybitnie pewnego siebie odebrał ode mnie mój kufel piwa, wypił jego zawartość i ruchem bezbłędnym i nieomylnym rozbił mi pustą szklanicę na mej wrzącej, rozgotowanej dzikim jadem słownym, czuprynie.
Obudziłem się gdy knajpa odzyskała swoje dawne kształty, repertuar jej został przywrócony, jej wewnętrzna rzeczywistość odnalazła się i zaczęła płynąć spokojnym strumieniem. Wszedłem do środka skruszony i maleńki, niedopałki papierosa były dla mnie tym czym dla turysty powalone drzewo na drodze, musiałem je z wielkim wysiłkiem omijać wspinając się na ich wierzchnie warstwy, za każdym razem przekraczając Rubikon fantazji – gdy wtem czyjaś ręka chwyciła mnie za kołnierz i podniosła do góry. Poznałem twarz mego kompana, nad którym bezlitośnie się pastwiłem poprzedniego wieczoru, a on kulturalnie przeniósł mnie do baru, zamówił piwo i nie wdając się ze mną w żadną dyskusję, wrzucił mnie do środka, a ja pokryty pianą wołałem i pomoc, choć jestem dobrym pływakiem i potrafię długo utrzymać się na powierzchni. Nie pamiętam już ile musiałem machać nogami pod ciemnymi wodami piwa by utrzymać się na powierzchni, nie pamiętam dokładnie co się wydarzyło, ale mój status obecny – ontologicznie bardzo powikłany jest tych zdarzeń fatalną konsekwencją. Zostałem bowiem, podług wszelkiego prawdopodobieństwa pochłonięty przez lokalnego pijaka i odtąd zwiedzać muszę kazamaty i otchłanie jego wewnętrznych temperatur.
Znalazłem sobie przytulny kącik w środku brzucha w nadziei, że zapiski moje zostaną przy pomocy którejś z dróg jego fizjologii, udostępnione światu. Wołam więc do was kochani, wy, którzy odznaczacie się współczuciem i miłością, wołam do was moi ziomkowie, wydobądźcie mnie stamtąd, niech pijak włoży palec do gardła i niech zwymiotuje mnie, a ja zwymiotowany niech poczuję się lepiej, niech zdołam jeszcze odpowiedzieć za błędy, które popełniłem, niech w końcu zajaśnieje dzień!
Skazany na tą przymusową banicję będę miał pewnie wiele czasu do namysłu nad sobą i światem i coraz wyraźniej widzę, że siłę swoją spożytkowałem w niewłaściwym celu. Powinienem być odwrócić wektor mojej mocy i zacząć zjawiska mnie otaczające zwiększać, a nie zmniejszać. Powinienem był pójść na targ i kupić kwiaty dla przypadkowo spotkanej dziewczyny i przy pomocy magii mojej wręczyć jej bukiet zwiększony, bukiet – olbrzym.
Być może wtedy doznałbym ukojenia, być może wtedy oczyszczony zostałbym. Tęsknię za deszczem. Tęsknię za mgłą.

Opublikowano

ciekawy pomysł, żeby zdeprechowanego intelektualistę wysłać do zapijaczonej knajpy. tak odbieram ten tekst i w sumie podoba mi się, to zmniejaszanie i zwiększanie jest fajne, chociaż wołanie z głębi żołądka trzeba by jeszcze doszlifować. Na początku trochę mnie zirytowało, że tak grzecznie i łagodnie opisujesz tych pijaków, że nie są wiarygodni, realni, ale potem pomyślałam, że taki jest narrator: nie jest jednym z nich, jest osobą zupełnie z zewnątrz, więc opisuje knajpę własnymi słowami, z własnego (oryginalnego i interesującego) punktu widzenia. z jednej strony tekst jest jakby o realnym lokalu, a z drugiej strony sporo w nim magii. to jest fajne.

ogólnie jest sporo błędów w stylu:

"Ta jednak różniła się od innych knajp. Położona jest w urokliwym... " - zdecyduj się na czas, "położona była", albo "różni się od innych"
"nieuleczalna, śmiertelna choroba" - jak dla mnie masło maślane, wybrać jedno z tych słów

i tak dalej, pomijam już, że składniowo bym inaczej niektóre zdania napisała, ale nie jestem polonistą, więc nie będe się mądrzyć ;) ogólnie fajnie.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Dzień rozpływa się w szeptach  słońce wilgotnieje i gaśnie. Dotyka mnie kruchość drzew, wypełniam usta mleczną mgłą.   Jesteś tak blisko, używasz mnie… Zatopieni w sobie czerwienią bieli. A kiedy Twoje oczy błękitnieją  moje stają się czarne.!       :)                   
    • Myszkę powiesiłam, taka urocza jest:) niech sobie wisi:)

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Rafael Marius pleść wianki to każdy powinien umieć :)
    • Wchodzi on - Polityk- Polityczna Tłusta Świnia Koronkowa, kłamstwem nabłyszczony, wykarmiony na ludzkiej cierpliwości jak monstrum z promocji, które zjadło cały kraj i jeszcze pyta o deser. Skóra mu świeci jak szynka premium namaszczona budżetem, oczy lśnią krzywdą smażoną na głębokim oleju publicznych pieniędzy. Półki szepczą między sobą, drżąc jak przeterminowane sumienia: „Patrzcie! To ten, który otłuścił się na ludziach tak bardzo, że wózek go nienawidzi!” On nie idzie. On płynie - lawina krawatów, biurokracji i tłuszczu władzy. Każdy jego krok  skrzypi jak konstytucja po setce poprawek, wózek jęczy jak urząd pod jego cięzarem. Chipsy padają na kolana - bo wiedzą, że jego spojrzenie ma kalorii więcej niż one same. Jogurty płaczą w kubeczkach: „Nie zabieraj nas, panie, my jesteśmy tylko mlekiem, nie obietnicą!” Ser żółty topnieje, tworząc kałużę chciwości, gęstą jak miód z komisji śledczej. Banany wyginają się w paragrafy i paragrafiki, chcąc wyglądać bardziej praworządnie. Kiełbasy drżą jak wspomnienia budzetów, które „zniknęły przez przypadek” w jego kieszeniach - kieszeniach z czarnych dziur, zdolnych wciągnąć nawet dobre intencje. Kasjerki patrzą na niego jak na zjawę z zamrażarki moralności. Skaner nie śmie go zeskanować. Paragon, dotknięty jego palcem, zwija się w Ewangelię Znikającego Rabatu. A mop klęka i staje się Berłem Posadzki Zniewolonej - narzędziem jego foliowego panowania. Reklamówka otwiera swoje plastikowe usta i błaga: „Panie… nie wsadzaj mnie tam… już tylu przede mną nie wróciło…” Ryby w lodówkach zaczynają śpiewać psalmy o złodziejstwie, bo wiedzą, że dziś on jest ich jedynym świętym i jedynym katem. Puszki kukurydzy stukają jak zegary politycznej degradacji, ogórki w słoikach drżą jak ręce premiera po trudnym oświadczeniu. A on? Śmieje się. Śmiechem tłustym, wypasionym, jakby każda złotówka zamieniała mu się w dodatkowy plaster boczku. I ten śmiech przesuwa regały, gasi neony, sprawia, że butelki oleju ronią łzy kwasu tłuszczowego. Gdy bierze wózek -  ten klęka. Gdy wchodzi na dział z pieczywem -  bułki sypią się jak nadzieje narodu. Gdy przechodzi przy kasie, torty mdleją ze wstydu, a mleko zastyga w bieli czystej żałoby. I wtedy ludzie  - zwykli ludzie, z pustymi koszykami i wypłukaną godnością - patrzą na niego jak na tłuste nadużycie w ludzkim garniturze, na kulę chciwości, która zjadła wszystko, co dobre, i nawet nie beknęła. Patrzą i mówią szeptem, by nie usłyszał: - Chryste Panie… my naprawdę płacimy na tego durnia? A potem wybuchają śmiechem - takim mocnym, tak szczerym i bolesnym, że aż torty zaczynają klaskać, reklamówki mdleją, a chipsy śmieją się same z siebie. Bo groteska jest tak wielka, że aż pęka w szwach, a prawda tak tłusta, że nie da się jej zmieścić w żadnym koszyku.                
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ślicznie.     Rozumiem. A dla mnie to nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa. Ja też potrafiłem pleść wianki i nie tylko dla moich sympatii.
    • @Marek.zak1Nie wiem, czy dobrze sobie wyobrażam, ale zaczynam już widzieć podwójnie. :) W każdym razie - na pewno mieszka tu duch. :) 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...