Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Afera Teczkowa


Rekomendowane odpowiedzi

I

Rozgorzała afera. Afera ta była z natury odgórna, i, jak każda taka afera, miała swoją iskrę, własny wybuch i rezultat w postaci postaci (osób) nią dotkniętych, chciałoby się rzec: poparzonych. Iskrą w tym wypadku był komunikat medialny, rozpowszechniony masowo na terenie całego globu, zastosowany bez konkretnej przyczyny.
Wszystko zaczęło się pewnego ontologicznie dnia, kiedy to Pan Ignacy Pius Zelrząd, doskonały szermierz, poliglota i sąsiad są­siada z naprzeciwka, o fizjognomii sprośnego karła, zażywał wła­śnie kąpieli w postaci małych przezroczystych pigułek. Leżał przy tym bez poda­nia koherentnego wytłumaczenia w wąskiej, ceramicznej wannie, zalewając się po brzegi wodą z domieszką prążkowanej laski cyna­monu, na wzmożenie jego osłabionego ostatnio poten­cjału artystycz­nego. Nie­uważny laik stwierdziłby, iż wanna owa znajdowała się dokładnie na środku salonu pana Zelrząda. My, jako nielaicy, wiemy jednakże, iż tak naprawdę postawiona ona została na obszarze nazy­wanym przez niego specjalnie na tą oka­zję łazienką, łazienka ta zaś, oddzie­lona była od reszty mieszkania systemem ściennym najnowszej tech­nologii.
To właśnie za pomocą owego skomplikowanego systemu nieopi­sanych tu bliżej elementów, ściany okazywały się być niewi­dzialne, co tworzyło z nich ‘ściany idealne’, biorąc pod uwagę fakt, iż nie stanowiły ponadto żadnej przeszkody na drodze sze­roko pojmowanej materii, od promieni słonecznych, na kanapkach z jesiotrem skoń­czywszy.
Ktoś rzekłby, iż to sama ‘idea ścian’ utrzymywała pana Zelrząda w przekonaniu, iż tak naprawdę nie zalewa się wodą w salonie, lecz w autonomicznym pomieszczeniu służącym właśnie do tych celów, argument ten okazuje się nietrafny, w chwili gdy dowiadu­jemy się, iż to właśnie na jednej z tych ścian lokator zła­mał sobie lewą szóstkę, zjawisko to zaś w żadnym razie nie zo­stało określone przez niego później jako z natury ideologiczne.
W każdym razie, pan Zelrząd, w chwili gdy zdążył znudzić się me­todycznym zalewaniem swojego ciała wodą, sięgnął po swój drugi, zaraz po szermierce, ulubiony rodzaj rozrywki. Włączył za pomocą ukrytego w wannie guzika wiszący na pokrytym lekko grzybnią sufi­cie odbiornik telewizyjny i z radością niemowlęcia już po urodzeniu wpatrywał się w odbicie szklanego ekranu, które pojawiło się rychło na powierzchni wody, a konkretniej w okoli­cach intymnych zakątków jego ciała. Pan Zelrząd lubował się bowiem w obserwowaniu niety­powego zjawiska, które powsta­wało w chwili, gdy twarz prezentera lub aktora, losowo wybranego przez specjalną kadrę (w której nota­bene znajdował się bliski krewny pana Ignacego (wprawionego szer­mierza)) łączyła się płynnie (likwidnie) z fallicznym wyrostkiem pana Zelrząda, two­rząc w ten sposób zabawne ‘siusiakowate’ monstrum.
Tak się jednakże złożyło, iż dziennikarz, który pojawił się tym ra­zem na jego lędźwiach, był z natury wyjątkowo afalliczny, co omal nie zmusiło pana Ignacego do wyłączenia odbiornika i po­wrócenia do dalszego zalewania. Od myśli tej odwiodła go w ostatniej chwili buń­czuczność opisanego wyżej guzika, który po­stanowił spłatać mu nie­tęgiego figla. W tymże celu guzik ożył i zaczął ochoczo cwałować po starannie wyprofilowanej po­wierzchni wanny. Zanim pan Zelrząd zdążył jakkolwiek zareago­wać, komiczny guzior zniknął w naczyniu, które okaże się później (jak nie w tym opowiadaniu, to w innym) zamontowanym przed dwudziestoma dniami pisuarem.
Pan Zelrząd z pewnością rozpocząłby poszukiwanie zastępstwa dla uciekiniera, gdyby nie informacja, która trafiła mimowolnie do jego uszu z wiszących razem z odbiornikiem głośników telewizyj­nych. Zlekceważony niedawno dziennikarz jakby na złość ogłosił bowiem stan aferowy. To była iskra. Jednym z poparzonych był zaś pan Ignacy, który, jak na poparzonego przystało, zaczął gwał­townie okrę­cać się wokół własnej osi, wprowadzając znudzoną z powodu przerwy w zalewaniu wodę w okresowe turbulencje (co z wybuchem, tego się chyba nie dowiemy).
Gdy pan Zelrząd zaprzestał wreszcie niepoważnych swych ba­dań nad ruchem wirowym, a zajął się wycieraniem potu (woda w wannie była bardzo ciepła), pokrywaniem swojego ciała maścią na poparzenia i bandażowaniem się, dziennikarz splunął na niego cynamonową wodą (zachłysnął się, biedak, od tego wszystkiego) i nakreślił szcze­gółowo plan afery.
Podług jego słów, każdy obywatel zamieszkujący miejsce akcji opowiadania ‘Afera Teczkowa’, zmuszony był pojawić się w Lo­kal­nym Urzędzie Miejsca Akcji i odebrać teczkę zawierającą jesz­cze mniejszą teczkę z niezaprzeczalnie ważnymi dokumentami, a potem trzymać ją w miejscu łatwo dostępnym, na wypadek przeprowa­dzonej specjalnie na tę okazję kontroli. W razie nie stawienia się w urzędzie po odbiór teczki, obywatel musiał stawić czoła konsekwen­cjom, któ­rych dziennikarz nie zdążył już przed­stawić, gdyż pan Ignacy, ze strachu przed ich usłyszeniem, szczel­nie zabandażował mu głowę.
Dokładność owego zabandażowania, jak również to, iż za tak spraw­nie przeprowadzone zabandażowa­nie pan Ignacy z pewnością otrzy­małby ocenę bardzo dobrą, a przy odrobinie szczęścia i po kilku nie­przespanych nocach i zabanda­żowanych przyjaciołach ocenę celu­jącą, na corocznych zajęciach P.O., przeprowadzanych w pobliskiej szkole publicznej, nie zmie­niała faktu, iż pan Zelrząd, pomimo zdoby­cia stopnia mistrzow­skiego w fachu szermierza, został ogarnięty przez panikę. W związku z tym, czym prędzej wyskoczył z wanny, wylą­dował na dwie nogi z lekko markowanym telemarkiem i opuścił ła­zienkę przez śluzę C. Zaaferowany, uczynił to wszystko w takim tem­pie, iż zapomniał zakręcić zawór z wodą do zalewania.


II


Pierwsze swoje kroki skierował do zabawnie małego wieszaka, z którego zdjął, a następnie ubrał palto. Tak ubrane, założył je na siebie i przystroił dodatkowo akcentem świątecznym, bo to już za pasem Wielkanoc. Przypomniawszy sobie o tym, pan Zelrząd wyjął Wielka­noc zza pasa i postawił ją koło zeszłorocznej choinki miniaturowej, tym samym pasem pogroziwszy jej, by nie przyszło jej do głowy wy­wędrować gdzieś, lub, co gorsza, rozbandażować łazienkowego dziennikarza.
Następnie, pan Ignacy, pragnąc zasięgnąć języka na temat zaist­niałej afery, ruszył w kierunku pobliskiej biblioteki. Biblioteka okazała się na tyle pobliska, iż mógł wejść do niej za pomocą drzwi wychodzą­cych z salonu na trapezoidalny, oblodzony taras.
W środku, okoliczności były dość zwyczajne, jak na tego typu miej­sce. Dla przykładu: panowała zupełna cisza. Czytelnicy za­czytywali się w książkach, bohaterowie książek siedzieli i jeździli konno w książkach, bibliotekarki jak zwykle coś tam sobie katalo­gowały, a w kącie pod oknem (a więc gdzieś między szybą wła­ściwą a parapetem) grupka kręglarzy urządzała sobie partyjkę karaoke.
Pan Zelrząd ruszył w ich kierunku, potknął się o przebiegającą mu właśnie między nogami parę romansów i rozłożył się na frędzlowa­nym dywanie z utkanym z włókna kokosowego napisem „Apotheke”. Kiedy wstał, kręglarzy już nie było.
Zawiedziony i rozbawiony do łez, skierował drugie już dzisiaj swe kroki w kierunku drzwi wyjściowych. Zanim wyszedł, posta­nowił rzucić okiem na pogodę za oknem. Oko nie zgodziło się, a pogoda odetchnęła z ulgą. Zupełnie już zrezygnowany, pan Pius (a co!) ogra­niczył się do standardowego wyjrzenia przez okno.
Na zewnątrz padał śnieg. Sprytne owady chowały się zręcznie pod jego płatkami, podtrzymując mit o owadzim śnie zimowym. Śnieg był kwaśny, pan Zelrząd poznał to po zbiornikach na kwa­śny śnieg, wy­wieszonych przez starsze kobiety w celu zgromadze­nia odpowiedniej ilości materiału na specjalne ciasta, tradycyjne danie tutejszego miej­sca akcji.
Jako iż tego rodzaju śnieg uznawany był za potencjalne zagrożenie dla zdrowia, pan Ignacy zdecydował się wziąć ze sobą parasol. W tymże celu opuścił mury biblioteczne, wyszedł na ulicę i ściągnął go z lo­sowo wybranej latarni. Co ciekawe, parasol miał kolor i konsysten­cję kwaśnego ciasta. Co ciekawsze, pan Ignacy nie za­uważył tego, gdyż to zdrowie było dla niego zawsze najważniej­sze, dlatego też cieszył się, iż sroga ulewa stała się dla niego mniej do­skwierająca. Pomimo tego, jako iż nie był nigdy okrutnikiem, postanowił wyciąć w parasolu małe włochate dziurki, dając w ten sposób jakiekolwiek, choćby i marne szanse kwaśnej śnieżycy.
Obiecawszy sobie, iż nigdy nie wspomni już w tym opowiadaniu o kwaśnej śnieżycy, pan Ignacy rozejrzał się po ulicach miasta. Naokoło niego, piesi gubili za sobą krople krwi. Większość z nich kurczowo trzymała w rękach coś, co mogło być teczką, aczkol­wiek wiadomym zjawiskiem jest, iż to, co oglądamy z daleka i będąc pod zmysłowym wpływem sugestii, przybiera często kształt tego, co spodziewamy się zobaczyć. Reszta trzymała to coś zwy­czajnie, niekurczowo. Gdzie­niegdzie pękały też słoiki z atramen­tem.
Po skończonym rekonesansie, pan Ignacy ruszył do boya gazeto­wego, sądząc, iż może dzisiejsza prasa wspomni coś o domniemanej aferze. Z chwilą gdy zszedł na ulicę po trzech uroczystych schodkach, w pobliskiej alejce zmaterializował się jego daleki brat, o którym nigdy nie słyszał. Brat najwyraźniej był bliźniakiem, gdyż, choć wygląd miał zupełnie odmienny od tego co prezentował sobą pan Zelrząd, oboje poruszali się w równym tempie, a kroki ich zgrały się ze sobą jak cygańska artyleria. Obaj chwycili równocześnie świeże wydanie gazety codziennej i tu pojawiła się istotna różnica między dwoma osobnikami - brat pana Ignacego wyparował w kłębach dymu, słod­kich i żółtych jak kropla pszczelego mleka. Pan Zelrząd (ten od szer­mierki) żachnął się na to i obrzucił nieprzyjemnym spojrzeniem ma­łego Araba.
Tymczasem boy gazetowy, jako iż wcale nie był już z niego taki boy, wydoroślał i schował się w pobliskim kanale. Pan Ignacy nie zwrócił na to uwagi, wpatrywał się bowiem pilnie w nagłówek na trzeciej stronie gazety, gdzie okazało się, iż do każdego egzemplarza dzisiejszego dziennika, uprzejmi redaktorzy i kontrahenci dołączyli ‘teczkę awaryjną’, która pomagała uniknąć wciąż nieznanych panu Ignacemu konsekwencji osobie, która nie zdąży lub nie zechce zgłosić się do Lokalnego Urzędu Miejsca Akcji. Jak taka sobie zwykła teczka miała niby w czymkolwiek pomóc, pozostawało zagadką. Pan Ignacy uśmiechnął się jednakże siarczyście, albowiem dowiedział się wła­śnie, iż każda teczka posiadała losowo wygenerowane nazwisko, a tak się diecezjalnie złożyło, iż ta, znajdująca się w egzemplarzu nabytym tuż przed dematerializacją brata bliźniaka przez pana Ignacego, podpi­sana była jego nazwiskiem.
Radość trwała krótko, bowiem na ulicy pojawił się oburzony ojciec małego Araba, który z pretekstem i kretesem wyszarpnął teczkę panu Zelrządowi i nakarmił nią krążącego nad nimi od kilku godzin le­gwana.
Pan Ignacy brzydził się przemocą, szczególnie w stosunku do isla­mistów, dlatego też tupnął obcasem, odprysnąwszy w ten sposób ka­wałek brystolowego chodnika, a następnie poczłapał ku bramom naj­bliższego kościoła imienia Świętej Benzyny. Każdy bowiem wie­dział, iż wszelkie afery, kiermasze i matactwa kierowane były od czasów niepamiętnych przez przedstawicieli i menedżerów kleru. Wszelkich zatem odpowiedzi na pytania i niewiadome związane z aferą tecz­kową, mądrze było szukać u progu kościoła, a już najlepiej w środku.


III


Drzwi do budynku zaskrzypiały wstydliwie, kiedy pan Zelrząd zła­pał za masywną kołatkę w kształcie kałamarza. Kiedy nikt nie otwie­rał (być może dlatego, że kołatka została jedynie złapana) pan Ignacy wspiął się na drewniany krzyż z woskową figurą Chrystusa, przesko­czył prędko na rosnące w pobliżu drzewo figowe, a następnie, wyko­rzystując utrzymany w odcieniach szarości witraż z żywotem świętego Franciszka jako drzwi skrzydłowe, takie jak te, które spotyka się czę­sto w supermarketach, a które same spotykają się wieczorami po za­mknięciu owych supermarketów, wszedł do środka.
Kościół zalany był ciemnością, na szczęście ciemność nie należy do rodziny cieczy, więc wymiana gazowa w Domu Bożym była absolut­nie dozwolona. Pan Zelrząd zgodził się obadać sytuację jako pierw­szy. Dostrzegł biskupa o fizjoelfii macierzy, ubranego w kostium arcybiskupa i kryjącego przed wszystkimi parę ogrodniczek w we­wnętrznej kieszeni stuły. Oprócz biskupa w pomieszczeniu dreptała energicznie grupka rabinów, sztuk pięć, z całą aparaturą włącznie.
Jako iż biskup pasjonował się namiętnie zagadnieniami handlu, rabi­nów zaś określało się zazwyczaj jako zgoła nieprzystępnych, pan Zelrząd ponownie zmuszony został do opuszczenia budynku.


IV


Pan Roman Siwarga, brat bliźniak pana Piusa, usiadł na jednym z bezkształtnych krzeseł, podróżujących w dwóch rzędach po obu stro­nach archaicznego tramwaju. Nie minęło jeszcze dobre pięć minut od czasu, gdy zmaterializował się ponownie na kolanach maszynisty i obrzucony został nieznanym gatunkiem warzyw o wulgarnym kształ­cie, a już zdążył postanowić, iż poczeka z wysiadaniem z owego tramwaju do chwili, gdy minie następne dwadzieściadziesięć przy­stanków. Było to szczególnie trudne zadanie, zważywszy na fakt, iż mało kto potrafił w dzisiejszych czasach liczyć do dwadzieściadzie­sięciu, a ponadto stosunkowo niedawno do pojazdu wsiadł naburmu­szony pijak w filcowym prześcieradle, rozsyłający po okolicy swąd spleśniałego filetu rybnego. Zapach ten był tak niemiłosierny, iż można było paść trupem, co też większość pasażerów towarzyszących mniej lub bardziej biernie w podróży pana Romana postanowiło uczy­nić, choć przeprowadzona później symultaniczna autopsja wskazała we wszystkich przypadkach na zgon w wyniku ukatrupienia kiszek ciepłym jeszcze ciastem, upieczonym przez starsze kobiety z pierw­szego rozdziału. Pan Roman był na tyle szczęśliwy, iż nie miał okazji spożyć owego ciasta, dlatego też zdrowie jego pozostało niewzru­szone, pominąwszy kilka drobnych ukąszeń na przedzie jego twarzy, wywołanych schorzeniem pomaterializacyjnym.
Koszmar pijackiego smrodu okazał się tak proroczy, iż pan Kon­stantyn (takie było bowiem jego papieskie imię) postanowił spryskać pobliską szybę dezodorantem o smaku siennika. Dzięki temu powie­trze wchodzące do tramwaju przez otwarte okno i przyciągane przez cząsteczki aerozolu, wykonywało widowiskowy zawijas, likwidując woń gapowicza i zastępując ją miłym zapachem słomy i pościeli.
Na tym jednakże nie miały skończyć się perypetie pana Romana, miały się one bowiem zakończyć myślnikiem.
-


V


Czy to za sprawą przypadku, czy też dalekowschodniej magii ko­ścielnych rabinów, przed oczami pana Ignacego ukazał się nagle bu­dynek Lokalnego Urzędu Miejsca Akcji. Można by rzec, iż stało się to w samą porę, mroźna ulewa (pan Ignacy obiecał w końcu, iż kwaśna śnieżyca nie zostanie już więcej.... szlag.) zaczynała być już bowiem nieznośna.
Urząd był niewielką kamienicą, ucharakteryzowaną na przeprany zbyt wiele razy namiot. Przed jej bramą znajdowała się tabliczka z pozbawioną grotu strzałką i napisem ‘Odbiór teczeK’. Tak naprawdę to sama budowla nie wyróżniała się szczególnie na tle pozostałych - nie zapominajmy o tym, że pan Zelrząd podczas krótkiego interludium z jego bratem i tramwajem w rolach głównych znalazł się na jar­marku, pieczołowicie ulokowanym w centrum miasta zamiast coraz to mniej modnego ratusza, dlatego też wymieniona przed tym jakże długim zdaniem tabliczka, była stanowiła dla niego jedyną wska­zówkę, co do lokalizacji Urzędu.
W związku z tym, w chwili gdy została ona wywrócona przez prze­biegającego mimobiegiem, nie umieszczonego w poprzednim roz­dziale Araba, pan Ignacy ponownie się zgubił. Na jego szczęście tuż za Arabem po ulicy przechadzał się pewien natrętny młodzieniec, o dziwo: bez teczki. Pan Ignacy skorzystał więc z okazji i zapytał go o drogę.
- Jak to? - spytał (młodzieniec). - To madame jeszcze nie ma teczki?
Pan Ignacy wyglądał na poruszonego. Kierunek i inicjator porusze­nia nie został sprecyzowany.
- Zdaje się, że pan również takowej nie posiada.
- Oczywiście, że posiadam. Tak się tylko złożyło, że zdążyłem odnieść ją już do domu.
Tutaj pan Ignacy pogubił się jeszcze bardziej, zupełnie jakby stado małych Arabów przebiegło po rozległym skwerze tabliczkowym.
- Teraz to już niczego nie rozumiem - wykrakał. - Co pan tutaj robi, skoro odebrał już pan wcześniej swoją teczkę?
Młodzieniec uśmiechnął się, zaśmiał cicho, a następnie znów uśmiechnął.
- Przyszedłem po walizkę.
- Walizkę?
- Zgadza się - odrzekł chłopak, zdejmując prawego buta lewą ręką, a następnie zakładając go z powrotem prawą dla ćwiczenia ko­ordyna­cji - walizkę. Afera teczkowa to dla mnie przeszłość. Teraz kazali mi się stawić po walizkę.
- Skąd się nagle wzięły te wszystkie afery?
- Pan jest szermierz, pan mi powie. Z tego co słyszałem to szykuje się już kolejna. Tym razem coś z owocami będzie. Pomarańcz, czy coś - tu westchnął. - Trzeba mi iść. I tak się jeszcze pewnie naczekam w środku.
Pan Ignacy doszedł do wniosku, iż po tak krótkiej rozmowie trudno byłoby nazwać młodzieńca natrętnym, aczkolwiek zamiast dalej roz­trząsać to zagadnienie, będąc przecież od dziecka cwanym wygą, postanowił śledzić swojego niedawnego rozmówcę aż pod same drzwi Urzędu.
Z początku wychodziło mu to całkiem nieźle, młodzieniec cierpiał najwyraźniej na wrodzoną awersję do inwersji (odwracania się), po chwili jednakże dotkliwa woń śledzi zdemaskowała pana Zelrząda, tworząc z niego pierwszego w historii niedoszłego szpiega-szermie­rza.
Na szczęście, w chwili kiedy miał on już zamiar zacząć dla odmiany łososić nienatrętnego młodzieńca, jakiś poczciwina podniósł przewró­coną tabliczkę, przywracając przestrzenne ramy świata, widzianego oczami pana Zelrząda.


VI


Po prawie czterorozdziałowej eskapadzie, pan Ignacy znalazł się wreszcie w środku Urzędu. Pomieszczenie było trudne do opisania, dlatego czy­telnik będzie się musiał zadowolić utworzonym osobiście jego wy­obrażeniem. Warta opisania była jednakże kolejka, rzecz w Urzędach spotykana bardzo często, stojąca przed matowymi drzwiami do Sekcji Aferowej, nazywanej w skrócie pokojem 104. Tuż obok kolejki miej­sce swoje zajmowała niewielka grupa osób, ustawiona w jednym rzędzie i oczekująca wspólnie na otwarcie drzwi.
- A skąd tu się wzięła kolejka? - spytał pierwszego lepszego deli­kwenta pan Ignacy.
- Jak to skąd? To chyba nic dziwnego, że kolejka, w końcu tu urząd jest. A skoro informacja o aferze rozpowszechniana była masowo, jak wskazane było w pierwszym akapicie opowiadania, to przecież jakoś tu się musieli ludzie z całego miejsca akcji dostać.
Pan Zelrząd słuchał starca, podziwiając przy okazji piękny stalowy wagon i zastanawiając się przy okazji numer dwa, czy można infor­macje o aferach przenosić w sposób inny niż masowo, na przykład objętościowo.
- A kogóż to przywiozła ta kolejka? - spytał potem.
- A widzi pan tę tam- tu anemik wskazał kikutem palca wskazują­cego grupkę ludzi z wiadrami - grupkę mężczyzn z wiadrami, sie­dzących przy kredensie?
- A widzę.
- Skończmy z tym ‘A’ bo dużo tu much, jeszcze która do papy nam wleci.
- Do pap znaczy się.
- Owszem.
Tu cyrulik odwrócił się do niego plecami. Pan Zelrząd oczekiwał odpowiedzi na pytanie o mężczyznach z wiadrami, lecz ujrzawszy brak reakcji ze strony dziadygi, jeszcze trochę sobie pooczekiwał.
- Nie dokończył pan - podjął wreszcie.
- Słucham?
- Nie wyjaśnił mi pan kim są ci panowie z wiadrami.
- Szczerze mówiąc to zdążyli się już pozabijać, ale chyba nie za­szkodzi mi ich z panem pośmiertnie przedstawić.
To powiedziawszy skierował się w kierunku leżących na wznak mężczyzn (już) bez wiader. Pan Ignacy ruszył za nim, prosząc wpierw pewną młodą damę z czwórką dzieci i parą jałowców o zajęcie dla niego kolejki.
Rzeczywiście, wszyscy mężczyźni byli martwi, dokładniej roz­strzelani, a naboje i posoka ich znalazły tymczasowe schronienie w przyniesionych przez nich wiadrach. Nowy przyjaciel pana Zelrząda zaczął przedstawiać ich kolejno swojemu rozmówcy, według nastę­pującego wzoru:
- Panie pułkowniku, to jest pan z kolejki. Panie z kolejki, to jest pan pułkownik.
Kiedy cała trzydziestka denatów zapoznała się już z panem Igna­cym, starzec z kolejki wrócił na swoje miejsce. Pan Ignacy uczynił podobnie i zafrasował się wielce, gdy dowiedział się, że kobieta z czwórką dzieci została aresztowana za przebywanie w kolejce bez biletu. Jałowce miały zostać jedynie przystrzyżone - delikatnie, acz dobitnie.


VII


Minęło dobre pięć minut i niedobre sześć, kiedy rząd oczekujących zmniejszył się na tyle, by pan Ignacy mógł dostrzec wnętrze pokoju 104 przez wstawioną w drzwi szybę (choć drzwi były matowe, szyba pozostała przejrzysta). Słyszał przy tym toczącą się w środku roz­mowę. Stojący przy stole pan odpowiedzialny za rozpowszechnianie teczek, zwany w opowiadaniu inkasentem, krzyczał donośnie na wiją­cego się pod ciężarem saliwacyjnych jego wydzielin sędziwego na­stolatka.
Zafrasowany, pan Ignacy zaczepił stojącego za nim ulicznego akro­batę.
- Strasznie rudy ten inkasent. A jak się wydziera na lichą tą mier­notę. Można by odnieść wrażenie, że nie zostaniemy tu wcale milej potraktowani.
Akrobata miał minę bynajmniej cyrkową.
- Panie - bąknął - niech pan mi nawet nic nie mówi. Ja od znajomej słyszałem, hobbystki zresztą, że za niedostosowanie się do wymogów afery grożą natychmiastową windykacją...!
Pan Ignacy przejął się srogo tym stwierdzeniem, od dziecka zaraził się bowiem lękiem wysokości. Jego rozważania na temat zależności windykacji od elewacji i win­dowania musiały jednak zostać rychle przerwane, oto bowiem był już trzeci w rzędzie oczekujących. Wszedł do środka pokoju 104, gdzie pole­cono mu zamknąć drzwi, a potem począł obserwować proces ob­sługiwania ostatnich klientów.
Jeden z nich, doświadczony perystaltyk, podreptał pod ladę, gdzie spotkał go obojętny, a więc ani ujemny, ani dodatni, wzrok inkasenta.
- Pana nazwisko? - spytał ten ostatni.
- Majewicz.
- MAJEWICZ?!?! - inkasent ryknął nagle, trysnęła ślina, a w jego oczach zapalały się i na nowo gasiły ziarniste ogniki, dzięki czemu wyglądał przez chwilę jak pomarańczowy policjant w okresie rui.
Perystaltyk rozważał przez chwilę, czy nie skurczyć się jak jelito podczas przeżuwania, ostatecznie zdecydował się jednak nie reago­wać. Postąpił słusznie, gdyż po niecałej sekundzie inkasent, już bez ogników, podał mu upragnioną teczkę.
- Proszę - uśmiechał się ładnie.
Klient odebrał teczkę, a następnie posłusznie usunął się z drogi swemu następcy, księciu Haroldowi Norbertowi Trzecimowi III.
Sytuacja powtórzyła się.
- Nazwisko?
- Trzecim.
- TRZECIM?!?!? - inkasent ryknął ponownie, dodając do tego bonusowy pytajnik.
Ciecierzyczna korona księcia spadła z głuchym warkotem na po­sadzkę z dzikich brzoskwiń, sam monarcha zastanawiał się zaś, czy nie zwołać pospolitego ruszenia. Zanim to się jednak stało, inkasent machinalnie wyciągnął już ku niemu odpowiednią teczkę, chwaląc się przy tym nowo wmontowaną, impregnowaną przednią siódemką. Zado­wolony, książe odjechał na złotym rumaku.
Następny w rzędzie był pan Ignacy.
- Nazwisko? - spytał niedorzecznie inkasent.
- Zelrząd - mruknął cicho pan Ignacy, oczekując z zamkniętymi oczami na nieunikniony wyprysk amylazy.
Wyprysk jednak nie nastąpił. Zamiast tego, inkasent podrapał się kłamliwie po tyle twarzy i zanucił sonatę bemol. Potem żachnął się:
- Zelrząd? Chwileczkę, musimy poszukać...
To rzekłszy, począł segregować teczki podług praktycznej metody, zaznaczając wszystkie nie przeznaczone dla pana Ignacego na żółto, a te dla niego przeznaczone - w kwadraty. Po końcowym podli­czeniu wyników, okazało się, że sterta z kwadratami była pusta.
- Zdaje się - rzekł potem z marnym skutkiem - iż nie ma tu pana teczki. Widocznie zgłosił się po nią już jakiś Ignacy Pius Zelrząd.
- To przecież niemożliwe! To miejsce akcji nie przewiduje wystę­powania trzech Zelrządów, co dopiero dwóch!
- A ma pan może rodzeństwo? Siostrę, brata, karuzelę?
- Mam brata, owszem, ale to bliźniak, a ponadto nazywa się Ro­man, no i się zdematerializował.
Inkasent słyszał już o tym „bracie”, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Już chyba sobie przypomniałem.
- Co takiego? - zapytał pan Ignacy, jak zapewne zauważyliście, w sposób niegrzeczny.
- Był tu niedawno taki jeden laluś. Nic specjalnego. Wparował do pokoju ze szpadą, nic sobie nie robiąc z przeszkody, jaką stanowiły drzwi, a potem szybkim cięciem alá Baltazar Gąbka nabił na nią swoją teczkę, wykonał fintę, potem jeszcze flintę, sparował cios pani Zuzi, sekretarki z pokoju obok, wygrał dwudziesty szósty konkurs szope­nowski prześlicznym menuetem Czajkowskiego na cztery ręce, podlał donicę, i ostatecznie udał się do wyjścia. Wcześniej słyszałem jak ludzie z kolejki wołali na niego ‘Ignacy Pius Zelrząd’. Żołnierze z szóstej eskadry z wiadrami zwali go po prostu Anakondą .
Tu pan Ignacy wzdrygnął się, został bowiem zainfekowany garścią włosów inkasenta, który namiętnie rozczesywał je dłonią przez całe swoje opowiadanie (zostało to już wcześniej opisane, ale sam inkasent ze wstydu powyciągał odpowiednie zdania z tekstu i spożył je, co drugie zagryzając kroplą wody bromowej). Włosy wpiły się w przed­ramię pana Ignacego i zgłosiły z apelem, w którym wyraziły kil­koma zdaniami ochotę zadomowienia się u nowego właściciela na bliżej nie określony okres czasu. Pan Ignacy z początku protestował, po chwili jednak uległ i gromadzić począł środki na zakup małego grzebyka, którym utrzymywałby nowych swych gości w jako takim porządku.
Inkasent nawet nie mrugnął, choć ciekawie teraz wyglądał, z ni­czego sobie łysiną na obszarze ciemienia i nieodłącznym parasolem, przywiązanym do prawej nogi.
- Wie pan - rzekł po chwili - na wypadek tego typu awarii przygo­towaliśmy odpowiednie kopie teczek każdego obywatela. Gdzieś więc powinna tu być kopia z pana nazwiskiem.
- Doskonale! - zacharczał pan Ignacy.
Egzaltacja owa trwała jednak krócej niż samo charknięcie, jeszcze zaś krócej niż starsza siostra egzaltacji, radość, która pojawiła się już kilka rozdziałów wcześniej. Inkasent zmuszony był bowiem wyjawić smutną prawdę kryjącą się za jego słowami.
- Obawiam się, że w związku z cięciami w budżecie i pojawieniem się nowego artykułu w Karcie Afer - tu wyciągnął zza słów prawdę, położył ją na stole i pokozłował nią sobie - każda kopia umieszczona została w oryginalnej teczce.
- A więc nie ma jej tutaj? - pan Zelrząd spytał, po raz wtóry zrezy­gnowany.
- Nie musi pan wyciągać od razu pochopnych wniosków, ale nie.
Wraz z tymi słowami, przerażające konsekwencje nie odebrania teczki, o których pan Ignacy nie zdołał nigdy usłyszeć, stanęły mu teraz przed oczami, zasłaniając oblicze inkasenta.
- A to tam, to co to jest?
- To? Ogromna kula.
- Rozumiem.
Sytuacja była nieciekawa. Inkasent ziewnął więc. Ziewnięcie przed­ostało się najwyraźniej przez nostryle do jego kolan, a dalej do cza­szki, gdzie narobiło niezłego bigosu, inkasent przypomniał sobie bo­wiem o jeszcze jednej opcji.
- Wiem! - krzyknął. Trochę za głośno - Mamy przecież jeszcze jeden egzemplarz w deptowni.
- Deptowni? - Zdziwił się pan Ignacy.
- No, deptowni. Co pan? Spał pan na lekcjach z gramatyki? Mam pana tutaj uczyć od nowa?
- Dawno już nie spałem, ale co to ‘deptownia’, to nie wiem.
- Przecież prosta jest zasada z tymi ‘niami’ wszystkimi - zaczął lekcję inkasent. - Bierze pan takie na przykład ‘kotłowanie’, zamienia ‘anie’ na ‘nia’ i ma pan ‘kotłownia’. Tak samo z ‘hurtowaniem’. Znowu ‘anie’ na ‘nia’ i jest hurtownia obuwia. Niech pan sobie teraz z ‘deptaniem’ poćwiczy.
Pan Ignacy skończył notować usłyszane słowa, pogładził swe przed­ramienne włosy i strzelił:
- No ‘deptownia’.
Strzał wyleciał przez wewnętrzne okno i okaleczył tymczasowo siedzącą za nim sekretarkę Zuzię. Okrzyk bólu nie zdołał jednakże zagłuszyć odpowiedzi inkasenta:
- Bardzo dobrze. To skoro pan już wie, co to deptownia, to mogę panu wytłumaczyć skąd się tam wzięła pana teczka.
- Bardzo proszę.
Inkasent odchrząknął, wciągnął do nosa przygotowaną wcześniej porcję tabaki ze swojej ulubionej, pustej tabakierki, i kontynuował.
- Otóż widzi pan, praca inkasenta aferzysty nie jest wcale pasjonu­jąca. My tutaj z kolegami musimy się naprawdę starać, żeby nie zanu­dzić się na śmierć. Niegdyś bawiliśmy się zwłokami tych, którzy w ten sposób skończyli. Kiedy indziej przerwano nam zapasy karmy dla aferzystów, to zaczęliśmy ich zjadać (Bóg jeden wie, czy skończyli­śmy). Ostatnio zaś kolega z pracy, kierowca kolejki, nie wiem czy pan się z nim zdążył zapoznać, wpadł na pomysł, żebyśmy niektóre, co lepsze teczki skopiowali i tańcowali po nich jak opętani. Nie był to głupi pomysł, sam pan przyzna, ponadto żona moja to pierwszej klasy kserokopiarka, więc czemu nie? Pomysł był zresztą na tyle dobry, że wspomniany kolejkarz zdążył już umrzeć, a my dalej, jak te trepy, kolejne teczki do deptowni nosimy.
- I uważa pan, iż to właśnie moja teczka znalazła się w tej pana deptowni?
- Głowy nie dam - zachichotał zniewieściale inkasent - ale nie zawadzi sprawdzić. Jeśli to panu nie przeszkadza, to skoczę szybko sprawdzić, czy jej tam nie ma, i za chwilę do pana wrócę z odpowie­dzią.
To rzekłszy, skoczył, a następnie wyszedł.


VIII


Minął niecały kwadrans, zanim blada ot tak twarz inkasenta nie pojawiła się z całym pozostałym organizmem z powrotem w pokoju z teczkami.
Tymczasem, woda gromadząca się sowicie przez całe siedem (sic!) rozdziałów w apartamencie pana Zelrząda, naruszyła najwyraźniej futurystyczne ściany łazienki, zaczęły one bowiem stawiać opór, sama woda gromadziła się zaś wewnątrz pomieszczenia, tworząc ciekawą figurę, o kształcie przybliżonym do prostopadłościanu, ale bardziej od niego troskliwą. Podłoga po krótkim czasie zmemłała się, niczym oblana wrzątkiem galaretka kiwi, a woda lunęła na spółkującą na dole parę sąsiadów. Kochankowie po wielu próbach kończyli właśnie wpi­sywać się w figurę słonia, gdy strumienie cieczy przemieniły ich w komplet mebli kuchennych, które nigdy nie miały się sprzedać.
Pan Zelrząd, telepatycznie uradowany utratą nachalnych indywi­duów, puścił bąka. Inkasent nie miał czym zaripostować, toteż mil­czał.
- Mam dla pana dobre wieści. Znalazłem pańską teczkę w dep­towni. Jest niestety nieco podeptana, a nawet trochę nadgryziona, jednemu z kolegów zebrało się na reminiscencje zeszłorocz­nej gło­dówki.
- A czy podeptana i nadkonsumowana teczka zwalnia posiadacza od konsekwencji afery?
- Wie pan co, nawet jeśli nie, to z takiej teczki można dowiedzieć się zawsze wielu ciekawostek o sobie samym. Sam taką mam i muszę przyznać, że przyniosła mi wiele radości.
- Przekonał mnie pan, zresztą nie mam chyba innego wyjścia.
Inkasent kichnął, zasmucił się, że nikt nie powiedział mu ‘na zdro­wie’ albo ‘mam nadzieję, że ci się miło kichało’, czy też ‘nie deptać trawnika’, po czym zauważył słusznie:
- Wręcz przeciwnie - jedno ma pan w nosie, drugie pod nim, trze­cie, jeśli się zaś nie mylę, powinno zostać osnute tajemnicą. Ale dość mędrkowania, muszę panu wystawić weksel, czy tam jak pan sobie woli, dla utrwalenia naszych ćwiczeń - ‘pokwitowanie’.
Onieśmielony, inkasent wyciągnął z szuflady drobny dokument, potem jeszcze dwa, i położył je na stole przed panem Ignacym i zara­zem przed sobą, w stosunku 1 do 2.
- Proszę grzecznie o podpis na każdym z trzech egzemplarzy.
- Trzech? Dlaczego akurat trzech? Zazwyczaj otrzymuje się dwa, jak mniemam.
- To widzę, że pan o istotnej sprawie zapomniał. Jeden dla pana, drugi dla mnie, a trzeci przecież dla pana do kieszeni.
- A no tak! - tu pan Zelrząd pacnął się głową o rękę. - Teraz już pamiętam!
Przypomniał sobie bowiem nową ustawę, wprowadzoną kilka dni temu przez wybraną niedawno Ławę Starszych. Sam zresztą proces wyboru Ławy znajdował się przecież do dziś na ustach wszystkich, zanim nie został pokryty silniejszą od niego szminką i warstwą pasty do butów. Przebiegał on zaś następująco: najpierw wybierano staran­nie odpowiedni domek jednorodzinny, potem za pomocą dżipów wy­wąchiwano najmądrzejszą ławę, zdejmowano z niej starszych, konfi­skowano ją, i zabierano do pałacu prezydenckiego. Oczywiście po­szkodowani w ten sposób starsi otrzymywali zawsze nową ławę, acz­kolwiek nie tak inteligentną jak poprzednia. Tegoroczni na przykład, skarżyli się, że otrzymana ława blado wypada w zagadnieniach z arytmetyki. Inni narzekali kiedyś, że oddali istny antyk, a dostali w zamian leżak, w dodatku bujany, ale Parlament był wtedy zajęty zapy­chaniem dziury w budżecie, więc czego niby mieli się spodziewać...
W każdym razie, gdy wybrana kilka dni temu przez Senat Krzaków (pan Ignacy nie pamiętał już dokładnie jak owy został uformowany) Ława dorwała wreszcie władzę w swoje... nogi, rozpoczęła owocną jak dotąd kadencję, od przeprowadzenia reformy dotyczącej właśnie budżetu, a więc takiej, która regulowała ile, i czego, kto ma w swojej kieszeni. Wkrótce ustawa ta rozszerzyła zasięg swojego wpływu na obywateli miejsca akcji. Od tamtej pory ludzie i stopy zobowiązani byli umieszczać w kieszeniach określoną ściśle część otrzymanego zysku. Uczniowie nosili więc w kieszeniach drugie śniadania (drugie obiady zresztą też), hydraulicy składowali tam kawałki napotkanych awarii, urzędnicy zaś wpychali do nich kopie wszystkich ważnych dokumentów i ekskrementów.
- Imię papieskie też pisać? - spytał powróciwszy na Ziemię pan Zelrząd.
- Może być - mruknął inkasent, podczas gdy pan Ignacy wyciągnął z kieszeni (lewej) ukochany swój ołówek w kształcie cudzego bębna i postawił na każdym świstku sowitego bazgroła.
Inkasent następnie obadał dokładnie podpisane dokumenty.
- Bardzo dobrze - mruknął. To już chyba wszystko. Chociaż nie, chwila - tu inkasent złapał się za gardło i począł piszczeć jak myszo­łów. - Mam do pana jeszcze jedno pytanie.
Pan Zelrząd był już wyjątkowo podirytowany, myśl jednak, iż za chwilę trzymać już będzie upragnioną teczkę w swoich rękach, jak­kolwiek włochatych, doda­wała mu sił i animuszu.
- Słucham?
- Czy był pan tu może rok temu?
Pan Ignacy zdębiał. Inkasent musiał wysypać na niego dwie i pół zawartości torebki ze specjalnym preparatem na oddrzewianie klien­tów i maruderów, zanim ten był w stanie cokolwiek odpowiedzieć.
- Rok temu? Nie przypominam sobie, dlaczego?
- Hmm... A ma pan może jakąś bliznę? Na szyi na przykład?
Pan Ignacy próbował przypomnieć sobie codzienne swe lustrzane odbicie, ostatecznie jednak wyciągnął z szuflady zielone lusterko i sprawdził dokładnie każdy zakamarek swojej szyi.
- Nie wydaje mi się.
- A to tam? - tu inkasent wskazał podbródkiem konkretne miejsce na nieszczęsnym łączeniu głowno-tułownym pana Piusa - Czy to nie blizna?
Pan Ignacy począł masować ręką wskazane miejsce.
- Zdaje się, że to tylko skóra.
- Ja jednak wciąż jestem pewien, że to blizna - rzekł inkasent, po czym zdjął z szyi pana Zelrząda niewielką dziurkę, powstałą jakby w wyniku ukłucia igłą, i pokazał ją właścicielowi.
- Mój Boże, ma pan rację! Niech pan ją odłoży z powrotem na miejscu, zanim ktoś zobaczy!
Inkasent, posłuszny jak nigdy w życiu, wypełnił polecenie wodą.
- Skąd pan dowiedział się o tej bliźnie? - spytał pan Ignacy, zga­siwszy nią pragnienie.
- Widzi pan, kilka lat temu miała miejsce afera podobna do dzisiej­szej. Wszyscy mieli zgłosić się do naszego Urzędu po wiadro. Z po­czątku cała akcja przebiegała prawidłowo, w pewnym momencie jednak, niejaki generał Długosz Norbert, nazwiska brak, dostał istnego fioła, a nawet sto­krotę, na punkcie wiader. Powróciwszy do swojej jednostki, kazał natychmiast wszystkim żołnierzom udać się do pobli­skiej wiadrowni i zakupić wiadro. Do dzisiaj rozstrzeliwują się przy kolejkach.
- Chyba miałem dziś okazję natknąć się na jeden z oddziałów tych ‘wiadrarzy’.
- Widzi pan! Istna szajba! Dlatego też tuż po tym incydencie wpro­wadzono ważną poprawkę do Karty Afer. Nakazywała ona wstrzyki­wanie każdemu obsłużonemu podczas afery klientowi specjalnego antidotum, które miało wymazać z jego pamięci wspomnienie wizyty w Urzędzie. Stąd też na pana szyi znajduje się charakterystyczne „R”, pozostawione przez igłę strzykawki z zeszłego roku.
Pan Ignacy cieszył się, że dowiedział się już wszystkiego na temat teczek, deptowni, Karty Afer, strzykawek, i innych dewocjonaliów, pragnął jednakże powrócić już do domu i po odtworzeniu zmemłanej podłogi odbyć relaksującą sesję polewania ciała wodą i tworzenia siusiakowatych monstrów.
- Panie inkasencie - rzekł dziwnie powoli - bardzo dziękuję za poświęcenie mi swojego czasu, ale muszę powoli wracać do domu. Ulewa trwa nadal, a muszę przecież jeszcze przejrzeć zawartość mojej teczki.
- Oczywiście, nie mam zamiaru dłużej tu pana przetrzymywać. Pan nie jest owoc, a to nie lodówka. Dlatego proszę to wziąć - tu podał panu Ignacemu teczkę i garść zaskórniaków - i do zobaczenia przy okazji następnej afery.
Pan Ignacy podziękował raz jeszcze, choć miał nadzieję, że nigdy już nie będzie musiał postawić swojej nogi, czy siostry, w tym prze­klętym urzędzie.
- Którędy do wyjścia? - spytał jeszcze inkasenta.
- Wyjście dla klientów obsłużonych znajduje się za moimi plecami, musi mnie pan więc obejść lub przeskoczyć.
Pan Zelrząd, od młodzieńczych swych lat gość kreatywny, prze­czołgał się pod nogami inkasenta, zaskakując go i wywołując u niego napad na bank.


IX


Pan Ignacy Pius Zelrząd opuścił wreszcie Lokalny Urząd Miejsca Akcji, Sekcję Aferową, pokój 104, i wreszcie wolny, odetchnął z ulgą. Powietrze nasycone było wonią kończącego się powoli opowiadania, dlatego też narzucił na głowę asfaltowy kaptur z karykaturą roześmia­nego grabarza. Z wywalczoną teczką pod pachą, zadowolony pan Ignacy ruszył następnie przed siebie, kierując trzecie już i ostatnie zapewne kroki w kierunku swojego mieszkania.
Był już na piętnastym stopniu sześćdziesięciostopniowych schodów, kiedy wystrzelona z wielką siłą strzykawka wbiła mu się z impetem w łydkę (ominęła zmyślnie szyję, by nie zmieniać fizjokrasnalii ofiary w podobną do tej, spotykanej u osób pogryzionych przez wampiry). Siła, z jaką pocisk ugodził ciało pana Zelrząda, obróciła go w powietrzu, niczym strzała łucznika blondyna, która trafiła w pionową deskę, przypominającą ludzkie ciało, należące do człowieka o imieniu Borys.
W trakcie lotu, teczka wpadła przez naostrzoną przez naostrzaczy kratek kratkę do wielkiego zbiornika na odebrane teczki, pan Ignacy zaś ujrzał przed oczami całe swoje życie, które objawiło mu się pod postacią przedmiotów, które zdążył zgromadzić w swojej kieszeni przez 67 lat egzystencji, a więc batoników, dzienników, sąsia­dów, pradziadów, wyjątków, pucharów szermierskich, pudli, mean­drów, kosmyków, ułanów, kredytów, chochlików, schabowych, przy­sma­ków, numizmatyków, kleryków, mleczy i rabarbarów. Na koniec, w nieskończonej czeluści nicości, zawisło przed nim trio pokwitowań za odbiór teczki, a następnie sama teczka, piękna, smukła, obleczona mlecznym światłem i zwycięska. Przez tą krótką chwilę, pan Zelrząd zrozumiał sens życia i nadawania papieskich imion, znajdujące się zaś na jego przedramieniu włosy inkasenta mienić się poczęły wszyst­kimi kolorami fluorescencji. Świat stał się dla niego kompletny.
Jego ciało podążyło w ślad teczki i zleciało z prędkością ciemności na ostrą jak kalambury kratę. Zostało ono następnie poszatkowane na kleiste ochłapy mięsa, które wypełniły zbiornik po brzegi, a następnie eksplodowały wraz z odłamkami teczkowego papieru, strzykawko­watego szkła i protein, niczym wulkan, który zdecydował się na erup­cję w trakcie odbywającego się w nim corocznego zebrania dziesięciu ty­sięcy Papuasów, polegającego na rytualnym spożywaniu przez nich chleba.
Tuż po wybuchu, pan Roman Siwarga wysiadł z tramwaju i na znak żałoby po krewniaku, kazał wstawić sobie sztuczne dziąsło.



Wrocław, 17 Grudnia 2005

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witaj!
Nie znam się na sztuce pisarskiej. Wiedz tylko, że strasznie się zmęczyłam, czytając to opowiadanie, co świadczy o Twojej inteligencji albo o mojej głupocie czy też wakacyjnym rozleniwieniu ;] Aha, dodam jeszcze, że pomimo zmęczenia przeczytałam jednym tchem. Masz niesamowitą wyobraźnię. Bawisz się słowami. Pozazdrościć.

Tylko tytuł odstrasza. Myślałam, że to będzie nudne!

pozdrawiam, malarka

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Stary K, po co to wszystko napisałeś? Nie mogę złapać tchu ani sensu po przeczytaniu Twojego tekstu. Ty coś bierzesz jak zaczynasz wymachiwać piórem? Sam wiesz o czym chcesz napisać, jakie ma być przesłanie Twojego tekstu? Czy tylko dokładasz słowo do słowa i byle więcej?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"jakie ma być przesłanie Twojego tekstu? Czy tylko dokładasz słowo do słowa i byle więcej?"

Witam. Tak szczerze, to jest to opowiadanie absurdalne, ma więc na celu 'rozwijanie horyzontów' (najprościej to ujmując) poprzez wizualizację wydarzeń trudnych do zwizualizowania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Absurd - niedorzeczność, nonsens, bzdura; lit., filoz. termin określający absurdalność a. bezcelowość kondycji ludzkiej z egzystencjalnego punktu widzenia i w związku z dziełami Alberta Camusa, Jeana Paula Sartre'a, Eugèna Ionesco, Samuela Becketta i Edwarda Albee.
absurdalny niedorzeczny, bezsensowny.
Etym. - łac. absurdus 'fałszywy (ton); niedorzeczny, głupi; niestosowny'; zob. ab-; surdus, zob. surdyna.

...nijak nie mogę wywieźć z w/w definicji - m więc na celu 'rozwijanie horyzontów' (najprościej to ujmując) poprzez wizualizację wydarzeń trudnych do zwizualizowania" - bo tak:
"opowiadanie bzdurne, ma więc na celu...."
"opowidanie nonsensowne, ma więc na celu..."
"opoiwadanie niedorzeczne, ma więc na celu..."
"opowiadnie o bezcelowości kondycji ludzkiej, ma więc na celu..."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Słusznie, Absurd ma już swoją definicję, tak jak wiele pojęć. Niestety słownik, z którego
korzystałeś nie jest słownikiem literackim. W takowym znalazłbyś cele podanych przez Ciebie twórców. Ale przyznaję, nie znalazłbyś tam definicji dzieła absurdalnego mającego na celu rozwijanie horyzontów. To jest ideologia nowopowstała i wciąż mało popularna, ma jednak swoich zwolenników. Ja jestem jedną z takich osób - wierzę, że absurd rozwija bardziej niż typowa nowela. Służy też jako doskonałe narzędzie do usuwania niepotrzebnych brudów tradycji, przyzwyczajeń, kanonów, stereotypów itd., a więc ogólnemu wyzwoleniu się z więzów, w których się rodzimy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podpisuje sie pod powyzszym, jednak z malym zastrzezeniem: nie wyzwolimy sie z wiezow, w ktorych sie rodzimy, bo wlasnie z nich korzystamy, tworzac absurd. Gdyby tych wiezow nie bylo, nie byloby tez czemu sie sprzeciwiac i nasze absurdalne opowiadania nie tylko nie mialyby celu, ale tez nie moglyby powstac (bo nie mielibysmy narzedzi). Choc przyznaje, ze taka droga, ktora Ty czy ja podązamy, stara sie sprowadzic naloty tradycji do minimum.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...