Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Podzielimy noc przez zatracownik
pół mnie pół ciebie
ja tobie
północnam

Od-żywi-my do świtu
kroplówka snu
w przeżyły sprowadzalnik
do wspólnego tchu

W bezpytaniach
głusi na ranne dane
będziemy wierzyć w ‘zawsze’

Niepowodzie
w dostatku uczuć przetrwamy

Opublikowano

ej! szerzy sie niechlujne podejscie do neologizmow. fajnie brzmi ten zatracownik, ale zaraz odbiera mu sie funkcje i naiwnie dosc objasnia: ze na dwa. jakby miedzy zatracownikiem a peelka i NIM NIM NIM:D kladlo sie znak rownosci... jeden zabieg dlawi drugi

malo powiazane te nologizmy. sprowadzalnik jest juz calkiem niedorobiony. - alnik to mi sie tylko z rozpuszalnikiem kojarzy, z niczym stalym, z niczym, w co moznaby wcisnac kroplowke. i tak po kolei z tymi neologizmami - zawsze cos nie gra.

Sama sytuacja liryczna to tez zadne halo, bo znow mamy jakistam kochankow, co sa sobie wszystkim, i costam zawsze wierza... duzo tego juz bylo i na koniec jeszcze uczucia.

Opublikowano

Aj, Pana to się bałam :)
Może rzeczywiście te "uczucia" z deczko trywialne - pomyslę na pewno. Jednak nic chyba nie poradzę na Pana skojarzenia. Za uwagi pięknie dziekuję.

Opublikowano

Tylko to już tak z tymi uczuciami; dobre czy złe
zawsze są i będą i nowe utwory też.Nie ma co mówić, że znowu o
miłości i że tomy napisano; lepiej przyjąć do wiadomości,ze
się jeszcze więcej napisze.Ciekawe podejście do tematu i bardzo
świeżością ''czuć''. :) A.

Opublikowano

Bawienie się w neologizmy to wyższa szkoła jazdy poetyckiej, odsyłam do Tuwima, który z natury swojej nie czuł nieokiełzanego pociągu do tworzenia nowych słów, ale jak chciał to mógł i to z humorem!, cóż - talent (http://www.poema.art.pl/site/itm_92185.html).
Pierwszy wers może być. Ale po co drugi, skoro trzeci wszystko tłumaczy? jeżeli "pół mnie pół ciebie", to wiadomo, że na dwa. Trochę przegadane, proponuję bardziej szanować słowa. Zastanawiam się dlaczego "ciebie" z małej - byłoby to oczywiste, gdyby wszedzie były małe, ale zwrotki zaczynasz dużą literą, po co? Gdyby wszedzie były małe to Ciebie Tobie byłoby można wyeksponować (ewentualnie). I te dalsze neologizmy już mi się nie podobaja zupełnie. Trochę chyba na siłę, bo taki pomysł. mam wrażenie, że starasz się być konsekwentna nie tam gdzie trzeba. Czy w wierszu (nie mówię o Twoim tylko w ogóle) nie może być np. jednego neologizmu? Pewnie, że może, smaczki w każdej postaci są mile widziane. W innym nieco kontekście "do wspólnego tchu" mogło by być baardzo erotyczne, ja bym zostawił ten wers na inny wiersz, tu mi nie pasuje. Bezpytania - banalne. Dwa kolejne wersy lepsze (szczególnie drugi), niepowodzie - dosyć trafne, budzi fajne, z pozoru proste skojarzenie z niepowodzeniami - podoba mi się. Ale ostatni wers jest tragiczny. Zostawia niesmak. Usunąć i zapomnieć jak najprędzej. W dostatku uczuć i do tego przetrwamy - nie dość, że banalne to jeszcze pretensjonalne. Po co zmiana szyku? Mały patosik? Zarzutami dotyczącymi tematyki nie przejmowałbym się nic a nic. Czym ma człowiek żyć jak nie miłością, hamburgerem? Karm nas tym chlebem, ale świeżym i nie na złotej tacy. Reasumując, jestem na nie.
Było konstruktywnie, a z Twojego wiersza naprawdę można coś fajnego wyciągnąć. Wczoraj komentowałem taką miernotę w tym dziale, że hej! Ani jednego porządnego słowa, słowo ;] Może natrafisz jakoś, to się przekonasz, jeden z w miarę nowych wierszy. Życzę powodzenia.

Opublikowano

Wielkie "dziękuję" za wszystkie uwagi. Większość z nich wezmę pod uwagę i "prześpię" się jeszcze z tym wierszykiem. Ech, subiektywne odczucia- odbiór, że na silę pewne rzeczy , a tymczasem chyba "niedorobione" bo za lekko poszło i być może dlatego umknęły mi zgrzyty. Uważam jednak , że wiersz ma się bronić sam i nic nie będę tłumaczyć :) obronił się jak obronił.
Dziękuję za słowa zachęty Panie Stefanie i Alleno.Wesoły Grabarzu Twój komentarz jest dla mnie niezwykle pomocny, taki jakiego sobie życzyłam-konstruktywny.Postaram się pamiętać o tych wskazówkach na przyszlość.
Pozdrawiam

Opublikowano

niebanalna z Ciebie kobieta mayko skoro na szerokie wody od razu nie boisz się wpłynąć (i za nic mam Twe tłumaczenia , że to pomyłka ;)) ) wierszyk trzeba przyznać wyszedł Ci milutko . pomijajac już niektóre z Twych słownych dzieł , musze powiedzieć ,że dałas mi tym kawałeczkiem sporo przyjemności i mozna powiedzieć wiary w ród kobiecy .
szczególnie ,, północnam'' przypadła mi do gustu . ,,zatracownik ,, też niebanalny . brawo ! puenta też niczego sobie . jednym słowem - gratuluję . :))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
    • @sisy89   bardzo mi się podoba :)))
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...