Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Prawdziwy opis wypadku z Panem Profesorem


Rekomendowane odpowiedzi

* Notka dla czytelnika.
Ten tekst to moj grzech mlodosci z czasow licealnych. Wiem, ze pomysl nieoryginalny, bo opowiadanie Lovecrafta przeczytalem duuuzo pozniej. Z gory przepraszam za barokowy jezyk.

Prosze o wyrozumialosc :-)










PRAWDZIWY OPIS WYPADKU Z PANEM PROFESOREM
powiastka o zmianach


Za oknami szalała listopadowa zawierucha, wiatr ciskał o szyby przemoknięte liście. W pokoju nauczycielskim było jednak ciepło i przytulnie, tłoczno i gwarno, sielsko i anielsko. Na ścianach pomalowanych musztardową farbą wisiała kolekcja dyscyplin na sarnich nóżkach, makatki z wyhaftowanymi napisami: „Duch Święty rózeczką dziateczki bić każe” i „Pozwólcie maluczkim przyjść do mnie”. Profesorowie, stłoczeni wokół stołu, pogrążeni byli w ożywionej dyskusji.
- Ale ja się dziwię, jak on tam może tak cały czas siedzieć. Przecież to niedobrze, niezdrowo. – zatroszczyła się nauczycielka fizyki, nerwowo skubiąc imponującą brodawkę, która usadowiła się na jej nosie.
- Ano, może. Aspołeczny jest i tyle. Odpad. Tylko patrzeć, aż się w ogóle przestanie odzywać. Od wakacji to przecież już tylko aby się przywitać i od razu ucieka na to swoje zaplecze... Ciekawe... – Zamyślił się chemik.
- A wiecie, że wyjechał na urlop na Syberię? Sam mi mówił!
Nowina ogłoszona przez wuefistę wywołała wielkie ożywienie. On sam, zadowolony z efektu, rozsiadł się wygodnie na krześle i zaczął chłeptać herbatę z wyszczerbionego kubka.
- On taki tajemniczy... Ma coś w sobie... Ten uśmiech, te wąsy... – nauczycielka historii przeciągnęła się lubieżnie. Koledzy z pracy nazywali ją nową Marilyn Monroe. Jej długie blond włosy, spory biust i łydki jak baryłki działały na każdego.
- Nie bądź no taka yyyyy... Tego... wamp! – burknęła matematyczka i nadęła się niczym wielka purchawa. Twarz jej przy tym nieco zsiniała.
- Ale tak cały czas na tym zapleczu... Dziwne... – zastanawiała się nauczycielka chemii – hoża rudowłosa niewiasta.
- Taki samotny, skryty. Musiał mieć w życiu pesia. Ja tam takich ludzi nie lubię. – Wyrzuciła z siebie wraz z kawałkami przeżutego drugiego śniadania anglistka. Mamlała właśnie olbrzymią, owiniętą w zatłuszczony papier bułę grubo przełożoną jakąś różową mielonką. Wędlina miała dokładnie ten sam odcień, co kwiecista garsonka i olbrzymie plastikowe korale nauczycielki. W całości anglistka przypominała wielkiego, różowego dziobaka. Głos miała natomiast nosowy, gęgliwy, nasuwający na myśl kaczkę.
Jedna tylko osoba nie brała udziału w debacie. Była nią nauczycielka biologii – niewiasta tyleż potężna, co majestatyczna. Na początku przerwy przyczłapała do pokoju, ciężko, z głośnym sapnięciem usiadła na swoim krześle i od tamtej pory wpatrywała się tępo przed siebie, nie mówiąc ani słowa. Działo się tak od początku jej szkolnej kadencji – nigdy jeszcze nie udało się nikomu wytrącić jej z tego transu i wciągnąć do rozmowy – nagrodą za tego rodzaju wysiłki było co najwyżej autystyczne kiwnięcie się w przód. Wkrótce przestano w ogóle zwracać na nią uwagę.
I tak uredzali sobie profesorowie miło i pokojowo, co i raz rozbrzmiewały śmieszki i chichoty, zaś wszystkie słowa i gesty były świadectwem tezy Bacona o potędze wiedzy.
W tę arkadyjską scenę brutalnie wdarł się dzwonek. Nauczyciele zerwali się z miejsc i zaczęli bobrować w poszukiwaniu dzienników.
Tymczasem drzwi pewnej sali na drugim piętrze otworzyły się bezszelestnie. Czyjeś oczy trwożliwie wyjrzały na korytarz, wreszcie ukazał się w całej swej okazałości przedmiot zainteresowania wszystkich nauczycieli – pan profesor Siński, leciwy polonista, który uczył w szkole już od dobrych dwudziestu lat. Była to figura przedziwnie malownicza i fascynująca zarazem: odziany w szary, dwurzędowy garnitur, miał na nogach brązowe półbuciki z zamszu, na jego szyi zaciskał się, niczym sznur u wisielca, czerwony krawat w paseczki. Czaszkę miał pan profesor wielką, bladoróżową, aż proszącą się o pogłaskanie. Porastał ją rzadki, siwy meszek, falujący przy najlżejszym poruszeniu. Twarz Sińskiego, przestraszona, rozczulająca i władcza zarazem była bladozielona, zaś stalowoszare wąsiki podkreślały jeszcze jej apetyczny koloryt.
Profesor okazał się na tyle przezorny, że na początku przerwy wysłał dyżurnego po dziennik i teraz nie musiał iść do pokoju nauczycielskiego i po raz kolejny wysłuchiwać tych samych frazesów. Sadyści! Udawali, że chcą go wciągnąć do rozmowy, a tak naprawdę śmiali się z niego! Jedyną osobą z tego grona, którą tolerował, była historyczka, bowiem kiedyś, jakieś dziesięć lat temu, zaciągnęła go do damskiej ubikacji i tam pozwoliła mu dotknąć prawej łydki. Do dziś na wspomnienie tej chwili rumienił się i tęsknie wzdychał. Historyczkę lubił. Ale reszta? Wyśmiewali się z niego, nie doceniali...Ale już on im kiedyś pokaże!
- Też hołota! – mruknął do siebie profesor i nastroszył wąsy. Przycisnął do siebie dziennik. Za chwilę miał zacząć lekcję. Niepewnym krokiem ludzi cierpiących na ischias szedł w stronę sali.
Tego dnia zamierzał przerobić z dziećmi „Statek pijany” Rimbauda. Był to jeden z jego ulubionych poetów, więc bardzo się cieszył na tę okoliczność.
- Trzeba być absolutnie nowoczesnym! – pomyślał. Te słowa powtarzał przy każdej możliwej okazji, były bowiem już od dawna jego życiowym credo.
Zaczął przetrząsać kieszenie marynarki w poszukiwaniu klucza do sali. Jego uczniowie – młodzi, dobrze odżywieni troglodyci, już ustawili się przed klasą. Gdy tylko profesor otworzył drzwi, wszyscy hurmem zaczęli wpychać się do środka. W sali było koszmarnie, przeraźliwie zimno. Ktokolwiek do niej wszedł, musiał szczękać zębami. Uczniowie nie zastanawiali się już nad tym, po kilku latach regularnego wysiadywania w tej sali zdążyli się już przyzwyczaić. Na lekcje polskiego przynosili kurtki, czapki i szaliki. Co dziwne, profesor nigdy tego nie zauważał. Zawsze w swoim nieodłącznym garniturze, nigdy nie sprawiał wrażenia marznącego.
Gdy wszyscy już porozkładali swoje zady na chybocących się krzesłach, Siński cicho chrząknął. Sprawdził obecność i równymi literkami zapisał na tablicy temat lekcji: „Statek pijany” Artura Rimbauda – analiza i interpretacja.”.
- Michale, usiądź tu i przeczytaj nam wiersz – rzekł do swego ulubionego ucznia, blondwłosego chłopięcia o twarzyczce cherubina.
Michaś posłusznie zwlókł się z miejsca i siadł na pierwszej ławce w środkowym rzędzie. Zaczął czytać modernistyczny poemat swym afektowanym głosikiem. Ledwo co umiał ślabizoka (z klasy do klasy przechodził głównie dzięki urokowi osobistemu), ale nikt nie mógł mu dorównać talentem aktorskim. Z trudem składał litery w dłuższych słowach, ale gdy był przy krótszych i łatwiejszych, w jego głosie czuć było prawdziwą pasję.
Siński chodził po klasie, uśmiechając się do siebie. Podobał mu się wiersz, podobało mu się chłopię, miał więc wszelkie powody do zadowolenia. Gdy Michaś skończył z drugą zwrotką, profesor zatrzymał się przy ławce, na której siedział, patrząc w przestrzeń nieobecnym spojrzeniem. W połowie trzeciej stęknął cicho i usiadł na ławce, oglądając z uwagą wytarte kolana swoich spodni od garnituru.
Wszyscy uczniowie, nie wyłączając Michasia, czekali w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń.
- Ciekawe, kiedy położy mu rękę na ramieniu?... – zastanawiała się szeptem gruba dziewucha w okularach o twarzy tęskniącej za rozumem i o rozkudłanych, zabarwionych henną na rudo włosach. Wypowiedziane przed chwilą zdanie było jak na nią spektakularnym sukcesem, bowiem od paru miesięcy wyraźnie zatrzymała się w rozwoju: potrafiła powiedzieć jedynie: „Cip, cip, kurka”, a oprócz tego śmiała się głupkowato.
Jej towarzyszka z ławki, niewielkich gabarytów szatynka o łagodnej twarzyczce przestraszonej łani, zaniosła się spazmatycznym chichotem.
- Tak, teraz mu się Michał spodobał... – smutno stwierdził karłowaty chłopczyk o twarzy małpiatki, siedzący w rzędzie pod oknem. Od dawna już starał się przypodobać Sińskiemu, aby zdobyć piątkę z polskiego – Stary zbreźnik...
Sąsiadka pogłaskała go matczynym gestem po głowie. Przez chwilę chciała nawet przytulić go do piersi i pocieszyć, ale doszła do wniosku, że to nie wypada.
- Aby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek! – nieoczekiwanie ujawnił swój talent rymotwórczy siedzący w ostatniej ławce młody, silny bysior o wielkim nosie i twarzy przywodzącej na myśl młodego Byrona czy jakieś inne romantyczne bożyszcze.
Kiedy w gabinecie języka polskiego napięcie wisiało w powietrzu, na drugim piętrze zjawili się konserwatorzy – pan Dzidek i pan Mundek. Od dawna już ponaglani przez dyrektorkę, dopiero teraz odpowietrzali kaloryfery na zimę. Zaczęli grzać jakiś miesiąc temu, ale w wielu klasach ciągle było zimno. Sprawdzili kilka sal w których wszystko grało, wreszcie stanęli przed drzwiami zaplecza Sińskiego. Były zamknięte. Konserwatorzy jednak dostali wcześniej od dyrektorki klucze od wszystkich pomieszczeń i teraz mogli spokojnie wejść do samotni profesora.
- Kurewski ziąb! - mruknął pan Mundek, gdy tylko uchylili drzwi. Owionął ich lodowaty, przenikający do szpiku kości powiew.
Kiedy konserwatorzy weszli do środka, obydwoje aż czknęli z przerażenia. Każdy z nich był wczorajszy, o czym świadczyły sine nosy i zachrypłe sznapsbarytony, toteż na początku uznali, że to, co widzą, to po prostu delirium tremens.
- Jezus... Maria... Lodówka... – wybełkotał pan Dzidek, cofając się, przerażony.
- Ty też!!! – zawył Mundek w uniesieniu. Nie tylko on miał delirkę! Dzidek też coś widział! Ale jeśli oboje widzieli to samo, to... Pan Mundek zmarszczył czoło. W taki dzień jak dziś myślenie sprawiało mu zdecydowanie wiele trudności i wiele bólu. Po jakichś pięciu minutach wreszcie zrozumiał. Ponownie czknął z przerażenia. To działo się naprawdę!
Najwyraźniej Dzidek pojął to w tej samej chwili, bowiem nagle pobladł i mamrocząc: „Co, do cholery...”, wyciągnął zza pazuchy swoją piersiówkę ze słonikiem i siorbnął solidny łyk „Xiążęcej Pępkówki”. On i Mundek pili tylko ją, ponieważ była tania i dobra.
- Skąd tutaj taka kobyła? – Mundek pierwszy opanował się na tyle, aby wypowiedzieć coś zrozumiałego.
- Chuj wie... – charknął Dzidek – Te cholerne profesorki zawsze se jakieś kurestwo wynajdą.
W istocie, było czemu się dziwić. Trzy czwarte powierzchni maleńkiego zaplecza zajmowała kolosalnych rozmiarów chłodziarka typu „Mors”. To właśnie ona tak zaintrygowała Dzidka i Mundka. Obok stał niewielki stoliczek, na nim wazonik z kwiatami, butelka wody mineralnej: „Górski Kryształ” i jakieś kanapki zawinięte w folię aluminiową.
- Po co to tutaj takiemu? – w głos zastanawiał się Mundek. Doszedł już do wniosku, że nie powinien się niepokoić taką drobnostką. „Grunt to dobry humor!” – pomyślał.
Podszedł do lodówki i otworzył ją męskim, zdecydowanym ruchem. Jego głowę owiała lekka, mroźna mgiełka.
Chłodziarka była zupełnie, całkowicie pusta, a, co najdziwniejsze, przypominała od środka wannę, nie lodówkę... Zaokrąglone, oszronione ściany... Mundek znowu czknął z przerażenia. Dzidek zajrzał mu przez ramię i aż się zatrząsł.
- Lepiej bierzmy się za ten kaloryfer, to szybciej stąd wyjdziemy! – szepnął – Ino jak ma być ciepło, to trzeba odłączyć od prądu to cholerstwo, bo jak nie, to na nic odpowietrzanie.
- Masz rację. – Mundek z hukiem zatrzasnął lodówkę i zaczął szukać kontaktu – Cholerna robota. Mogliśmy magazynierami zostać.
Z kaloryferem uporali się w pięć minut i już się powoli rozgrzewał. Lodówka była wyłączona. Na zapleczu robiło się coraz cieplej.
- No, nareszcie tu jakoś, kurwa, po ludzku, człowiek zębami nie szczęka. - Dzidek wyraźnie się rozluźnił. – Szczęście, że już wychodzimy.
Gdy panowie konserwatorzy obchodzili tak kolejno wszystkie sale, w gabinecie polonistycznym Michałek skończył czytać wiersz. Ku rozczarowaniu wszystkich uczniów, profesor ani razu nie położył mu ręki na kolanie, zadowolił się tylko łypaniem spod oka na ulubionego wychowanka.
Przez chwilę panowała cisza. Starzec wstał z ławki i chodził po klasie, chcąc zebrać myśli. Jak zwykle, odczuwał pewną tremę. Zawsze nieco obawiał się uczniów, a co dopiero teraz, kiedy miał mówić z nimi o swoim ukochanym poemacie! W końcu odchrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę i cichym, niepewnym, trochę drżącym głosem zwrócił się do blondwłosej dziewoi siedzącej pod oknem:
- Powiedz mi, Aniu, czego też dowiedziałaś się z wiersza Artura Rimbauda „Statek pijany”?
Ania przez moment nic nie mówiła. Co prawda, doskonale wiedziała, co ma odpowiedzieć panu profesorowi, ale zawsze uczono ją, że w takich przypadkach należy się choć przez chwilę zastanowić, by zrobić dobre wrażenie. W końcu zrobiła inteligentną minkę i zaczęła:
- Z wiersza Artura Rimbauda „Statek pijany” dowiedziałam się, że to statek jest podmiotem lirycznym i opowiada o tym jak płynął. Najpierw Czerwone Skóry zabiły holowników, a statek wtedy dźwigał flamandzkie zboża i angielską bawełnę, a potem statek sobie popłynął bardzo szybko po rzekach i się cieszył i potem wpłynął na morze i był bardzo uszczęśliwiony i podróżował i czerwienie fermentowały i widział niebo i widział jutrzenki i słońce i...
- Dobrze, już dosyć – przerwał jej Siński – widać, że rozumiesz wiersz i jesteś wrażliwa na piękno poezji. Teraz może kto inny. Może ty, Maćku.
Skarlały chłopczyk z gębą osieroconego szympansiątka wyszczerzył zęby w grymasie pełnym złośliwej satysfakcji. Stary profesor jednak o nim pamiętał! Pamiętał, że ma pod ręką zdolnego, inteligentnego Maciusia, który zawsze skory jest do pomocy. Chłopczyk ogarnął całą klasę pogardliwym spojrzeniem. Chamy! Prostaki! Nie wiedzą, jak dogodzić panu profesorowi! Nie wiedzą, co lubi! A teraz on, Maciuś, pokaże im, co umie!
- Marzy – zaczął donośnym głosem, zupełnie nieproporcjonalnym do jego postury – Marzy i szturmuje całą noc do raf. Jest religijny, myśli o Maryi. I płynie na Florydę, i ogląda, i podziwia wszystko, jak może...
Profesor wsłuchał się z lubością i po każdym słowie ciągnącej się jak tasiemiec wypowiedzi Maciusia kiwał głową. Klasa niestety nie podzielała jego zainteresowania: wszyscy, krańcowo znudzeni, tęsknie wypatrywali dzwonka, który opornie nie chciał zjawić się na horyzoncie. Każdy, jak mógł, wynajdował sobie jakieś ciekawe zajęcie. Gruba dziewucha od ręki na kolanie, wyraźnie zainspirowana szamańskimi zaklęciami, podśpiewywała fałszywym, skrzeczącym głosem: „Dzwoń, dzwoń, dzwoń, dzwoneczku, mój stepowy skowroneczku...”. Jej sąsiadka, przechyliwszy głowę i wysunąwszy koniec języka, pisała w zeszycie dużymi, okrągłymi literkami: „Bogusław Linda” na przemian z „Aleksander Domagarow”, a po jakichś piętnastu minutach zaczęła rysować portret tego ostatniego. Michaś i jego kolega z ławki, czarnowłosy kontestator i romantyk Andrzej, robili sobie psychoanalizę: Michaś kiwał się na swoim miejscu, a sąsiad bełkotał coś o moczeniu się w łóżku, wydalaniu, zabiciu ojca i zgwałceniu matki, potem obaj chłopcy zmieniali się rolami. Część uczniów przysypiała, część starała się powstrzymać zew natury i kurczowo zaciskała zwieracze, które coraz bardziej dawały o sobie znać...
Tylko Ania, jej sąsiadka i dwie dziewczynki siedzące za nimi pilnie notowały prawie każde słowo Maciusia, którego odpowiedź wydawała się im bardzo interesującą.
Nagle coś z wielką siłą łupnęło o drzwi sali. Profesor drgnął, przestraszony. Zanim jednak zdążył ruszyć się z miejsca, jego oczom ukazało się dwóch tęgawych, rumianych, fioletowonosych mężczyzn w sile wieku.
Oboje ubrani byli w granatowe, ubabrane jakimś smarem ogrodniczki i zażółcone pod pachami białe podkoszulki. Roztaczali wokół siebie intensywną woń testosteronu, której żadna samica nie mogła się oprzeć. Nic dziwnego, że po chwili wszystkie dziewczynki zaczęły podejrzanie wzdychać i gmerać przy spódniczkach albo rozporkach. Jakaż to odmiana po tym odrażającym staruchu i nudnych chłopcach z klasy!
- ...bry! – warknął mniejszy z przybyłych.
Skierowali się w stronę kaloryferów. Profesor zastąpił im drogę.
- Ale co panowie tu...
- Jak to co? My konserwatorzy. Kaloryfery odpowietrzać żeśwa przyszli! – wyższy i tęższy sprawiał wrażenie zniecierpliwionego.
Profesor wyraźnie pobladł.
- Ależ nie trzeba! Niech sobie panowie nie robią fatygi! Dobrze jest jak jest! My tu sobie naprawdę dobrze radzimy! – zaczął gorączkowo przekonywać konserwatorów.
- Dyrektorka przykazała, to być musi! Ciepło ma być!– mały wojowniczo złapał się pod boki.
- Ależ, panowie! Idźcie sobie! Nie trzeba! Naprawdę! – profesor był coraz bardziej zdenerwowany, obskakiwał konserwatorów, machał rękami.
- A odsuń się pan! Nie pan tu, kurwa, rozkazujesz! – wyższy brutalnie odepchnął Sińskiego. W klasie rozległy się okrzyki i wycia pełne aprobaty. Słychać było także jęki dziewcząt, które właśnie szczytowały.
Profesor upadł na podłogę. Od razu jednak przyjął pozycję Rejtana i drżącym głosem zakrzyknął:
- Po moim trupie! Zbójcy! Ja poskarżę! Pożałujecie!
Wysoki był już wyraźnie rozjuszony.
- A spieprzaj pan! Dzieci tu marzną a on jakieś fanaberie będzie urządzał! Laluś pierdolony! – już zamierzał kopnąć Sińskiego w brzuch, gdy niższy go powstrzymał.
- A uspokój się, Mundek, uspokój! Grunt to kultura!
Ten argument od razu odniósł pożądany skutek. Mundek porzucił zamiar kopania Sińskiego. Podszedł do kaloryfera, depcząc po drodze palce profesora. Ten boleśnie zaskowyczał. Mundek nie mógł sobie odmówić tej drobnej satysfakcji. Z kaloryferami szło mu szybko i sprawnie, pogwizdywał przez zęby przy robocie.
Uczniowie w ekstazie śledzili rozwój wydarzeń! Nareszcie działo się coś interesującego! Wszyscy pełni byli podziwu dla przybyszów, którzy, jak przystało na prawdziwych mężczyzn, zrobili porządek z profesorem.
- Panowie, ja proszę... – próbował jeszcze skamleć staruch.
- Cicho, bo jak pierdolnę!...- ta kwestia Mundka wywołała w klasie prawdziwą burzę oklasków.
Profesor nie odważył się już nic powiedzieć. Leżał cicho na podłodze i trząsł się, skulony. Minęło kilka minut, które były dla niego wiecznością.
- No to, cześć, dzieciaczki! Jakby wam znowu robił jakieś numery, to nas wzywajcie! – konserwatorzy już wychodzili. Kaloryfery już grzały. Uczniowie pożegnali swoich dobrodziejów oklaskami.
Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, profesor pozbierał się z podłogi i otrzepał poły marynarki. Usiadł na biurku i cicho odchrząknął.
- Kontynuujemy naszą lekcję. – oznajmił – Macieju, mów dalej.
Na twarzy Maciusia pojawił się sardoniczny uśmiech. Zaczął opowiadać o tym, co dalej spotykał statek, o Lewiatanach, lodowcach, dzieciach, archipelagach i żeglarzach. Był jeszcze bardziej usypiający niż przedtem. Uczniowie jednak nie zwracali na niego praktycznie żadnej uwagi, rozpamiętując wydarzenia ostatnich kilkunastu minut.
W sali robiło się coraz cieplej. Wszyscy zaczęli ściągać z siebie kurtki, płaszcze i kożuszki. Nareszcie! Nie musieli już marznąć na polskim!
Po chwili uczniowie zauważyli jakąś dziwną zmianę w wyglądzie i zachowaniu profesora. Zaczął nerwowo wiercić się na biurku, zacisnął kurczowo ręce na podołku, a twarz mu bardzo posiniała.
Maciuś skończył swą wypowiedź.
- Bardzo dobrze. Dostajesz piątkę. – Pochwalił profesor - Maciej już nam tak ładnie zinterpretował wiersz, a teraz powiem wam wszystkim coś bardzo ważnego.
Profesor zerwał się z biurka i zaczął szybkim krokiem chodzić po sali. Zataczał się. Wszyscy z przerażeniem spostrzegli, że małe, szarawe znamię na głowie profesora zamieniło się w ziejącą, zgniłozieloną dziurę o średnicy około trzech centymetrów. Na dłoniach i w dolnej części twarzy Sińskiego pojawiły się duże, czerwono – brązowe plamy, powiększające się z minuty na minutę. Przedziwnie kontrastowały z jego siwymi wąsikami i niemal granatowym już teraz obliczem. Głos profesora stawał się coraz bardziej zgrzytliwy i niezrozumiały.
- Nikt przed Rimbaudem tak jeszcze nie pisał! – skrzeczał – On wyraża wszystko, co czuje człowiek! I jak wyraża! Nikt przedtem! Te metafory! Te słowa! Co za artysta! Te uczucia! Wspaniałe! I co najważniejsze – zupełnie nowe! Zapamiętajcie to sobie dobrze!
Klasa odczuwała coraz większe przerażenie, obserwując swojego profesora. Ania, siedząca najbliżej, z odrazą spostrzegła, że z oczu Sińskiego wycieka powoli jakiś dziwny, różowawy, gęsty śluz. Przemogła jednak swoje obrzydzenie i podbiegła do nauczyciela, podając mu chusteczkę higieniczną o zapachu fantazyjnym.
- O, dziękuję ci. Wzruszyłem się trochę, to takie piękne... – staruch zachichotał idiotycznie, ale twarz miał całkowicie poważną. Cały się trząsł. Przetarł oczy podaną chusteczką, ale nie mógł do końca zetrzeć śluzu, który wciąż wypływał z jego oczu i ciągnął się niczym surowe kurze białko. Lignina chusteczki coraz bardziej nasiąkała jakąś obrzydliwą, zieloną wilgocią.
W klasie było coraz cieplej. Uczniowie powoli zaczęli się pocić. Powoli też zaczął rozchodzić się po klasie słodkawy, ohydny smród padliny. Pierwsze poczuły go Ania i jej sąsiadka. Tym razem dziewczyna nie mogła już opanować mdłości. Zbladła, zakrztusiła się i zaczęła wymiotować pod ławkę. Jej ciałem wstrząsały dreszcze.
Siński natychmiast podbiegł i troskliwie pochylił się nad dziewczyną.
- Co ci jest, Aniu? – Spytał zdziwiony – Zjadłaś coś nieświeżego na śniadanie? Czy mogę ci jakoś pomóc?
Ania całkowicie opróżniła już żołądek i spojrzała Sińskiemu w twarz. Była rozmiękła i nalana i napuchła, sprawiała wrażenie mogącej pęknąć przy lada dotknięciu. Różowy śluz płynący z oczodołów profesora był jego gałkami ocznymi, które zdążyły już prawie całkowicie wypłynąć. Ziały tam dwie potworne, lśniące dziury, wypełnione resztkami kleistej mazi. Z twarzy i dłoni, jakby na skutek jakiejś dziwnej choroby, łuszczyła się płatami skóra. Dziewczyna zauważyła gęstą, zieloną breję, sączącą się z dziury na głowie profesora. Nagle coś spadło jej na kolana. Oszołomiona, dopiero po dłuższej chwili rozpoznała prawą dłoń Sińskiego. Ania zemdlała.
- Nie wiem, co jej jest. – Zdziwił się profesor – Pewnie to jakieś zaburzenia hormonalne okresu dojrzewania. Niech ktoś pójdzie po pielęgniarkę.
Nikt z uczniów jednak nie ruszył się z miejsca. Wszyscy, przerażeni i zniesmaczeni, popatrywali po sobie ze zgrozą. Teraz dopiero dotarła do nich straszliwa prawda: profesor się rozkładał, gnił pod wpływem ciepła, smród, który czuli, był niczym innym, tylko smrodem jego rozkładającego się ciała!
Wszyscy w skupionej ciszy obserwowali zachodzące zmiany. Ten widok był straszny i obrzydliwy, ale w jakiś sposób fascynujący. Ruda dziewucha zaczęła dusić się wśród tysiącznych chichotów. Znów cofnęła się w rozwoju.
Profesor zaś, nie zważając na konsternację uczniów, dalej prowadził swoją lekcję.
- Czy wiecie, co Rimbaud powiedział? Powiedział: „Trzeba być absolutnie nowoczesnym.”. I ten wiersz jest absolutnie nowoczesny, tak, jak nowoczesne jest wszystko, co napisał i powiedział Rimbaud. Pamiętajcie, moi drodzy – trzeba być absolutnie nowoczesnym! Te słowa powinny stać się waszą dewizą, tak, jak od dawna są już moją! Trzeba być absolutnie nowoczesnym!!! – wycharczał zwycięsko nauczyciel.
Nikt z uczniów nie wiedział, jak ma się zachować – oto stał przed nimi gnijący staruch, a oni wpatrywali się w niego wśród kompletnej ciszy, którą zakłócał jedynie rechot kretynki i rzężenie Sińskiego.
- Trzeba być absolutnie nowoczesnym! Musicie, musicie pamiętać o tych słowach, szczególnie teraz, kiedy jawi się przed wami świetlana przyszłość, kiedy nadchodzi nowy, wspaniały świat! Nowy, wspaniały świat!
Staruch nie mógł już mówić. Aby zaakcentować wagę swoich słów, uniósł pięść do góry i próbował wojowniczo nią potrząsać. Na jego szyi, z której odrywały się strzępy zielonkawego, gnijącego mięsa, naprężyły się ścięgna. Prawy policzek pękł z wilgotnym mlaśnięciem i utworzył się otwór, który sięgał aż do dziury na głowie. Trysnęła z niego zielonobura, cuchnąca maź. Smród w klasie bardzo przybrał na sile. Kilkoro co wrażliwszych uczniów wymiotowało.
A staruch po prostu się rozpływał. Zgnilizna ściekała mu po marynarce, rozlewała się po podłodze, mlaskała pod butami. Czaszka pękła, wydając głuche chrupnięcie, skóra głowy przypominała wilgotną szmatę. Nos zmienił się w dwie ziejące dziury, z których kapał obrzydliwy, krwawy płyn. Zielonkawa maź zaczęła wypływać również z rękawów, nogawek i zamszowych półbutów nauczyciela. Po chwili coś, co jeszcze przed paroma minutami było profesorem Sińskim, upadło na podłogę i zmieniło się w bezkształtną, półpłynną breję, w której można było odróżnić tylko ubranie i buty.
W klasie przez długi czas panowała całkowite milczenie. Nawet ruda dziewucha przestała się chichrać i doceniła powagę sytuacji. W końcu przecież nastała ta chwila, o której mówił nauczyciel, chwila odejścia starej zgnilizny i nastania nowego, wspaniałego świata. Trzeba było być absolutnie nowoczesnym.
Aż gęstą od zadumy i kontemplacji ciszę przerwał głos Andrzeja – idącego pod prąd artysty i romantyka.
- I kto teraz sprzątnie padło?...
Nikt mu nie odpowiedział.

piątek, 5 listopada 1999

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...