Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Niczym


Rekomendowane odpowiedzi

Obudził się, z suszą w gardle, w swoim brudnym, dusznym pokoju. Przez chwilę myślał, że to jakiś tani motel. Ocuciło go kłucie w sercu, gdy dostrzegł zwiędłe paprocie zrozumiał, ku własnemu przerażeniu, iż to nie zawał. Wyczołgał się z łóżka, spojrzał na zegarek – 12.59. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy położył się spać albo wstał o normalnej porze. Zapalił papierosa, a spoglądając na kalendarz odhaczył w myślach „kolejny dzień bez niej”. Tyle razy myślał o samobójstwie, aż nie był do końca pewien, czy jeszcze żyje. Ciszę w pokoju i w jego głowie przerwał telefon.

- Halo – oczy mu się kleiły. Słuch pracował na zwolnionych obrotach.
- Co się z tobą dzieje – szef darł mu się do ucha. – Cały ranek dzwonię.
- Przejdź do rzeczy – poszedł do kuchni szukać popielniczki, ostrożnie manewrując papierosem z długim ogonem popiołu. Cały pokój był usłany kiepami, ale teraz czystość i dotarcie do popielniczki na czas stało się sprawą ambicji. – Kurwa – nie zdążył do popielniczki - mówże w czym rzecz muszę się napić kawy.
- Jest robota. Pojedziesz do Nevady. Dokumenty wysłałem pocztą. Rusz tyłek i sprawdź skrzynkę, najwyższy czas ją odkurzyć – powietrze przeszył śmiech spoconego grubasa. - W razie czego dzwoń.
- Jasne – starał się udawać entuzjazm, ale skupił się na mieszaniu kawy.
- I jeszcze jedno, nie schrzań tego!

Zawsze uważał, że co do szefa to miał w życiu szczęście. Zakładając spodnie katował się widokiem słonecznego lata za oknem i obalając swe założenia sprzed kilku miesięcy stwierdził, że jednak jest to najbardziej wkurwiająca pora roku. Ale może już żadna pora nie byłaby na czas, na pewno nie dla niego.
Przekopując stertę ulotek dotarł do meritum. Ulotki wylądowały na podłodze. Porozrzucał je trochę, żeby nie wskazywały bezpośrednio na niego. Wtapiając się w starą kanapę otworzył kopertę. Uwielbiał te urzędnicze papierki. Suche, precyzyjne, nie przywołują wspomnień ani nie determinują przyszłości. Miał jechać do Midgetville, w stanie Nevada. Bazgranina szefa wyjaśniała resztę;
Liczba mieszkańców; 132 dusze. Problem w tym, że miasteczko nie widnieje na żadnej mapie. Wiadomo, że istnieje, ludzie o nim słyszeli, ale wygląda na to, jakby nikt tam nie był. Miesiąc temu w okolicy zaginęła grupka młodzieży, 7 osób. Ostatni raz widziano ich na stacji benzynowej w Shagstone, 20 mil od domniemanego Midgetville.
- „Shagstone”, co to za nazwa do cholery? – miasteczko to właśnie zajęło pierwsze miejsce na jego liście najgorszych dziur na świecie.
Poszedł do łazienki ogolić się przed podróżą, by chociaż z tym mieć spokój przez kilka dni.
- Gdybym nie był taki przystojny to od razu palnąłbym sobie w łeb – powiedział zobaczywszy swoje odbicie w lustrze, lecz za chwilę poczuł bolesne ukłucie, które nieubłaganie przypominało mu jak bardzo jest żałosny.
Jeszcze przed wyjazdem postanowił się trochę pomęczyć. Usiadł i wpatrywał się w słuchawkę. Dzwonić, czy nie? Jeśli zadzwoni to usłyszy jej głos, ale zapewne i słowa, których ma już dość.
I choć oboje wiedzą i czują, że ma rację to ona zawsze znajdzie głupią ripostę na jego argumenty, aby nie musieć dorosnąć. Skończyły mu się słowa, czyny, gesty. Najbardziej adekwatne, by pokazać jej jak bardzo ją kocha byłoby wyrwanie sobie żył razem z sercem. Ale to chyba zbyt melodramatyczne.
Najpierw myślał, że po prostu boi się jej nie kochać, że boi się pustki, ale teraz już nie wie, jak się tego pozbyć. To znaczy wie. Wie, że to już nie przejdzie. Na dobrą sprawę wiedział od początku. Że prędzej gej zostanie papieżem. Postanowił sobie darować. Chciał tylko przypomnieć sobie chwilę, w której kompletnie stracił zmysły.
- Może dostałbym z tego tytułu, jakąś rentę? – zaciągnął się Pall Mall’em i porzucił optymizm. Na razie.
Wsiadł w starego Mustanga i ruszył przed siebie.

Uwielbiał zapach drogi, czy to w nocy, czy w dzień, czy w upał, czy w deszcz. Przejeżdżając przez każde kolejne miasto, widząc jego światła, ulice, wypełnione życiem, niczym arterie czuł się, jakby odkrywał nowy świat. Parkował, gdzieś na chwilę, a w myślach zaczynał nowe życie. Potem wymierzał sobie porządny policzek i ruszał dalej. Puszczał kasetę Stones’ów albo Sinatry, podkręcał do oporu i znikał w nocy.
Po trzech dniach podróży jedzenie w kiepskich restauracjach i spanie w jeszcze gorszych motelach dało się we znaki. Gdy rano spojrzał we wsteczne lusterko obiecał sobie, że dzisiaj będzie unikał luster. Zajechał do Shagstone prawie nad ranem i stwierdził, że palcem nie kiwnie dopóki nie odeśpi.
Motel w Shagstone nie był lepszy, czy gorszy od pozostałych mu podobnych, ale teraz zasnąłby na stercie siana. Spędziwszy trzy godziny na solidnym śnie i pięć na bezustannym paleniu połączonym z maniakalnym, błagalnym gapieniem się w sufit stwierdził, że pora na śniadanie. Jako, że lubił porównywać się do gwiazd, był przekonany, że Johnny Depp musiał cierpieć na ostrą bezsenność grając w „Las Vegas Parano”. Przeświadczony o byciu częścią marnego przedsięwzięcia artystycznego wszedł do lokalnego dinera na śniadanie. Zajadał się kęsami przypalonej jajecznicy kombinując, kto mógłby być reżyserem.
- Terry Gilliam – zbyt oczywiste. Bóg – ograne.
Stanęło na Van Sancie. Tą optymistyczną myślą zakończył posiłek. Dał sowity napiwek Betsy, kelnerce, której uroda przeminęła dobre dziesięć lat temu, ale nikt nie miał odwagi jej tego powiedzieć.
Niewyspany, ale za to najedzony ruszył na poszukiwanie Midgetville. Niestety Betsy nie dała mu żadnych wskazówek oraz wyraźnie zaznaczyła, by nie niepokoił takimi pytaniami klientów, więc był zdany na siebie. Sprawdzał każdy goły fragment ziemi, gdzie wyrwa w roślinności albo skałach sugerowałaby ukrytą drogę. Po godzinnych poszukiwaniach na chybił trafił szczęście się do niego uśmiechnęło. Droga zaczynała się za wielką skałą, jakieś 500 stóp od autostrady. Skała wyglądała jakby postawiono ją w celu zamaskowania tejże tajemniczej trasy, prowadzącej do mitycznego, legendarnego miasteczka. Biegła ona prosto, systematycznie w dół, tak że po kwadransie autostrada i krajobraz znikły za horyzontem. Poczuł się niepewnie, ale nie miał wyjścia, musiał jechać przed siebie. Za chwilę miało się okazać, czy Midgetville to faktycznie zamieszkała jest przez karłów.
- A może „małych ludzi”, jak oni chcą żeby ich nazywać? – uwielbiał zadawać sobie tego typu dylematy bez rozwiązania. – Do diabła z tym, może nie słyszeli o poprawności politycznej.
Gdy jego cierpliwość miała się ku końcowi z drogi wyrósł znak;

Midgetville, 128 dusz. Nie jesteś tu mile widziany. Zawróć.

- Zawrócić? Jeszcze czego! – wcisnął gaz do dechy.

Miasto utknięte było w kanionie, jakby ktoś wcisnął je w skałę dzieląc ją na dwa. Domki przypominały te ze „Smurfów”, oczywiście nie były w kształcie grzybów. Normalne domki, tylko mniejsze, jak na placu zabaw. Wszystkie białe. Na przeciwległym końcu nad wszystkim górował kościół. Poza tym jakiś zapuszczony motel, a w centrum ratusz i biuro szeryfa w jednym. Czuł na sobie spojrzenia mieszkańców. Tej garstki w mieście i dziesiątek ukrytych za firankami w oknach. Zatrzymał się przed ratuszem/biurem szeryfa. Wyszedł z niego mężczyzna, około metra sześćdziesięciu wzrostu, broda a’la ZZ Top, fajka, kowbojskie buty, jeansy i flanelowa koszula.
- Mała parodia Johna Wayne’a – pomyślał. – Przedstawienie czas zacząć. Powoli wysiadł z samochodu.

- Witam szeryfie – wyciągnął rękę oraz jakiś uśmiech, który znalazł na dnie kieszeni.
- Czego tu szukasz? Cokolwiek to jest nie znajdziesz tego tu – zgasił go szeryf.
- Nazywam się Mike Calvino. Detektyw Mike Calvino. Szukam grupki nastolatków – miasto ucichło. - Mogli tędy przejeżdżać...jakiś czas temu. Niebieski Voyager?
- Nikt tędy nie przejeżdża. A już na pewno nie bandy wścibskich bachorów.
- Rozumiem – Mike rzucił niedopałek na ziemię, starał się to zrobić najspokojniej, jak tylko był w stanie. – Pozwoli pan, że zostanę tu na dzień, dwa, zanim ruszę dalej.
- Motel jest nieczynny – uciął szeryf.
- Mogę spać w samochodzie – nagle facet z odznaką zmienił ton.
- W porządku – westchnął spoglądając na zebranych wokół nich mieszkańców. – Zapraszam pana na piwo, naprzeciwko – detektyw odwrócił się i dostrzegł bar.
- Ok. Powiedzmy za pół godzinki . Skoczę do fryzjera.
Szeryf pożegnał go kowbojskim gestem, czyli, jak to mawiał znajomy Mike’a: „z kapelusza”.
Salon fryzjerski mieścił się w ogólno przyjętych wyobrażeniach. Pachniał pomadą i starymi pornosami.
Sędziwy karzełek w fartuchu drzemał w jednym z trzech foteli.
- Świadczy pan usługą przycinania włosów łonowych? – detektyw zaintonował to pytanie, jakby przesłuchiwał fryzjera w charakterze świadka. Uwielbiał to robić zwykłym ludziom.
- Słucham? – staruszek upuścił grube, jak ściana okulary.
- Tak też sądziłem. Pan wybaczy, ale musiałem spytać – fryzjer nadal nie wiedział, gdzie dzwonią. Widząc to Mike postanowił darować sobie sarkazm. – W takim razie na jeża. I golimy.
- Tak jest.
Fryzjer był na tyle ślepy, iż nie zawracał sobie głowy różnicą wzrostu między Mike’em, a pozostałymi klientami. Mike’owi na szczęście także było wszystko jedno.

Odszykowany, żwawym krokiem ruszył na spotkanie z szeryfem. Stróż prawa siedział przy barze otoczony tłumem. Wyglądało to na naradę wojenną.
Mike zakaszlał doniośle. Rozmowy ustały, ludzie zaczęli się rozchodzić. Szeryf wskazał detektywowi miejsce obok siebie.
- Tobiasz Stulejko, szeryf – wyciągnął dłoń. Jego uśmiech był rozbrajająco szczery albo był świetnym aktorem.
Mike zawahał się na chwilę.
- Mike Calvino, detektyw.
- No proszę Włoch – odezwał się barman.
- Właściwie to Irlandczyk – odparł Mike, co bardzo rozbawiło wszystkich przy barze. – Naprawdę. Mój ojciec zmienił nazwisko, gdy przeprowadził się do włoskiej dzielnicy. Niewiele mu to dało, bo wykiwał mafię i zginął. Ale nazwisko już zostało.
Szeryf, jakby próbował ponownie skoncentrować się na swoich myślach.
- Słuchaj...Mike. Cenimy sobie prywatność. Zawsze tak było. Nikt nas tu nie odwiedza, my nikogo nie zapraszamy.
- Rozumiem, ale szukam...
Stulejko nie dał za wygraną. Chciał mieć ostatnie słowo.
- ...ich tu nie ma. Nie było i na pewno nie będzie – w tym momencie Tobiasz uśmiechnął się, jakby posiadał wiedzę większą, niż ta, do której się przyznawał.
- W porządku – Mike stwierdził, że słownymi utarczkami wiele nie zdziała. Postanowił uśpić uwagę wszystkich i poszperać nocą.
- Cieszę się, że wszystko sobie wyjaśniliśmy – szeryf uśmiechnął się i uderzył dłonią w blat. – Charlie piwko dla tego pana. Ma pan pokój w motelu. Oto klucz – wręczył Mike’owi pęk kluczy, jeden do motelu, drugi do jego pokoju. Numer 01.
- Bardzo dziękuję, jutro się wyniosę – Calvino chciał definitywnie zakończyć rozmowę i spokojnie obmyślić plan działania. Na odchodne szeryf poklepał go stanowczo po plecach.

Detektyw Calvino siedział przy piwie, wpatrzony w żar na czubku papierosa.
- Kiepski dzień? – rzekł barman, przecierając kufle.
- Po prostu idealne połączenie ironii i sarkazmu – odparł Mike, po czym dopił piwo i wyszedł.

Większość mieszkańców raczyła się teraz drinkami i piwem, także miał więcej swobody, by się rozejrzeć. Zszedł z głównej ulicy postanowiwszy skryć się za domkami. Intrygowało go pytanie, co może się znajdywać za kościołem. Noc była przerażająco cicha. Niekiedy dobiegały tylko okrzyki i toasty dochodzące z pijalni. Niebo nad miasteczkiem było bezchmurne, ale zupełnie pozbawione gwiazd. To go zaniepokoiło. Ale nie był przesądny ani specjalnie wierzący, więc postanowił nie traktować tego jako złego znaku.
Kościół zdawał się pusty. W witrażach odbijało się światło, które równie dobrze mogło pochodzić od świec, jak i ogni piekielnych. Zafascynowany tym blaskiem Mike stracił czujność, w ostatniej chwili usłyszał kroki za plecami. Odwrócił się na pięcie i w pierwszej chwili miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Przed oczyma miał małego księdza. Powstrzymał wrodzoną złośliwość.

- Witaj synu – głos duchownego był dobrotliwy i kojący.
- Witam ojcze.
- Zgubiłeś się?
- Nie – roześmiał się, by uwiarygodnić swoje słowa. – Nie mogę spać, a spacer zawsze dobrze mi robi.
Ksiądz odpowiedział sympatycznym uśmiechem obnażając niepełne uzębienie.
- Ale uważaj na siebie. Nie zapominaj, że to pustynia.
- Nie zapomnę. Dobranoc – odszedł szybkim krokiem dyskretnie oglądając się przez ramię.

Tymczasem w barze trwała narada. Szeryf zebrał wokół siebie najznamienitszych mieszkańców.
Stwierdziwszy, iż nie brakuje nikogo ważnego uderzył kuflem w blat, czym spowodował natychmiastową ciszę.
- Dobrze – jeszcze raz zmierzył wszystkich wzrokiem. – Wiemy, po co się tu zebraliśmy. Jakie są propozycje?
Pierwszy odezwał się rudowłosy mężczyzna, we flanelowej koszuli w kratę.
- Postąpmy według tradycji. Nie możemy ryzykować. To detektyw. Jeśli znajdzie go przed nami będziemy mieli wielki problem.
- Zgadzam się – dorzucił ktoś z tłumu.
W tym samym momencie do baru wbiegł zdyszany ksiądz.
- Ojcze Paserby – rozległ się szept. Dwaj mężczyźni pomogli duchownemu usiąść i złapać oddech.
- Co się stało? – spytał szeryf. Nie mógł ukryć nerwów.
- Ten Calvino. Węszył koło kościoła. Na pewno pójdzie do wąwozu. Trzeba go powstrzymać.
- Brać go! - wspólnym głosem domagali się wszyscy obecni.
- W takim razie nie ma co dłużej dyskutować – stwierdził Stulejko. – Idziemy.
Rzeka ludzi wypłynęła z baru i podążyła śladami detektywa.

Tymczasem światła miasta gdzieś znikły, a przed Mike’em rozlała się nieprzenikniona czerń nocy. Wyjął latarkę przypiętą do paska i starał się ułożyć sobie w głowie jakiś namacalny obraz otoczenia. Przeszedł kolejne miliony ziarenek piasku i w wąskim promieniu światła dostrzegł samochód. Żółte Camaro. Skierował latarkę w lewo. Mustang rocznik sześćdziesiąty czwarty. Gdy się do niego zbliżył dostrzegł górę blachy przed sobą.
- O kurwa! Niezły salon – zapalił papierosa i uświadomił sobie, iż to na pewno nie jest szrot. Za tym wszystkim musiało kryć się coś mrocznego, niebezpiecznego i chorego psychicznie. – „Chorego psychicznie”? – pomyślał analizując swe myśli. – Kurde nawet myślę niegramatycznie.
- Pomocy – usłyszał cichy jęk.
Idąc za głosem znalazł młodego chłopaka w podartych, zakrwawionych ciuchach, schowanego pod Voyager’em.
- Pomóż człowieku – rzekł młodzieniec. – To banda krwawych karłów!
Mike uśmiechnął się w myślach. Był zbyt skołowany, by zdobyć się na jakąkolwiek mimikę.
- Jasne. Nie martw się – wyciągnął chłopaka spod samochodu. – Słuchaj, dasz radę iść?
- Jake, jestem Jake.
- Miło mi, ale chyba nie mamy czasu na kurtuazję. Masz tu moje kluczyki. Obejdź góry i przy wjeździe do miasteczka znajdziesz mój samochód. Powinno ci się udać. Spotkamy się za godzinę przy autostradzie. Jeśli nie przyjdę spieprzaj stąd, gdzie pieprz rośnie.
Jake wziął kluczyki roztrzęsionymi dłońmi.
- Dzięki. Pokaż im – wykrztusił i zniknął w ciemnościach.

Mike usiadł na chwilę chcąc wszystko dokładnie przemyśleć. Chciał mieć chociaż zarys planu idąc na straceńczą misję.
- Tak ich kopnę w dupę, że zgłodnieją w powietrzu! – rzekł na głoś, aby dodać sobie otuchy.
- Obyś się nie zdziwił – usłyszał niski, męski głos za plecami i upadł twarzą w wyciekły olej.

Ocknął się w jakimś dusznym pomieszczeniu. Zirytowała go ciemność, której z zasady nie ufał.
Nagle ktoś oślepił go latarką, nim zdążył przywyknąć zapalono światło. Obraz stawał się wyraźniejszy, gdy ujrzał twarz szeryfa.
- Gdzie chłopak. Wiemy, że go spotkałeś – żyły na skroniach pulsowały, jak serce królika.
Mike z delikatnym uśmiechem na twarzy puścił pytanie koło ucha. Jakiś facet uderzył go zardzewiałą patelnią co, nawet biorąc pod uwagę okoliczności, było zupełnym brakiem klasy.
- Gadaj albo zaczniemy wyrywać ci paznokcie!
- Za późno, wszystkie poobgryzałem – odparł i otrzymał kolejny cios.

Zdenerwowany szeryf wybiegł z pokoju a za nim pozostali. Zatrzasnęli drzwi zostawiwszy Mike’a sam na sam ze sobą. Gdy głosy na korytarzu ustały postanowił sprawdzić solidność więzów, które go krępowały. Po kilku minutach siłowania i nadwyrężonym nadgarstku oswobodził się. Zdjął pistolet, który miał przytwierdzony taśmą do pleców. Ale wtedy dopadła go refleksja.
- Właściwie czemu miałbym im nie pozwolić mnie wykończyć? Miałbym to z głowy – sprawdził magazynek. – Jedenaście – rozmyślił się. – Kurwa przez całe życie tylko się rozmyślam. No cóż, ale przynajmniej w tym jestem konsekwentny – przeładował Magnum. – Wolę już umrzeć w rajtuzach babci niż w tej dziurze.
Ułożył liny, by wyglądały na nienaruszone a za plecami ściskał spluwę czekając na finał tej historii.
Mali ludzie wrócili. Każdy miał jakieś narzędzie, które najpewniej nie miało służyć naprawieniu roweru.
Nastała cisza. – Efekt wielokropka – pomyślał detektyw. Jeden z mężczyzn zbliżył się do niego ze złowrogim spojrzeniem. Kojoty, gdzieś na pustyni, wyły do Księżyca. Myśli Mike’a wyły mu w głowie. Szczególnie jedno, mocne postanowienie – nie spierdolić tego. Zdawał sobie sprawę, że jeśli się pomyli to będzie ostatnia pomyłka w jego życiu.
- Nikt nie będzie za tobą tęsknić śmieciu – rzekł mężczyzna przydeptując papierosa.
- No cóż...dwa razy próbowałem się zabić – odparł Calvino – raz w wannie, raz w Szwajcarii.
- Tym razem pomyłek nie będzie – wtrącił szeryf.
W tym momencie Mike chwycił za broń i wystrzelił. Faceta przed nim odrzuciło wprost w ramiona pozostałych. Zalał się krwią i westchnął, jakby z ulgą. Mike zdążył oddać jeszcze dwa strzały kładąc dwóch przeciwników, nim reszta pojęła co się dzieje. Aby dodać sprawie dramaturgii wyskoczył przez okno. Nie zważając na szkło, które boleśnie wbiło się w skórę, ruszył do ucieczki. Aby zmniejszyć ból wmawiał sobie, że jest na akupunkturze. Szkło to igły, a wbija je prześliczna azjatka. Zbliżał się do drogi prowadzącej na autostradę. Słyszał tupot nóg za plecami i pojedyncze kule szepczące mu do uszu. Był na wysokości ostatniego domu w miasteczku, gdy przed oczami ujrzał sześć liter: Biblia, po czym zwalił się na ziemię. Ksiądz Paserby dobrotliwie spoglądał mu w oczy. Pistolet leżał na czyjejś werandzie. Głowa, siłą uderzenie, omal nie wybiła dziury w ziemi. Głosy były już bardzo blisko. Nie miał siły się starać. Zdał sobie sprawę, jak bardzo nie jest wyjątkowy. Każdy został lub zostanie gdzieś opisany; w książce, w czyimś pamiętniku, w wierszu. Istotę pojedynczego człowieka można uchwycić na fotografii, w słowach, czy w gestach. I ku swemu przerażeniu zrozumiał, że tak jak każdy z nas niczym się nie wyróżniał. Krew nie jest wieczna, pieniądze to gówno i jedyne co osiągnął to, po prostu, stracił mnóstwo czasu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Johny Deep nie jest gwiazdą jak zdaje się twierdzić narrator. To po prostu genialny aktor, a "Las Vegas Parano" rzeczywiście jest dziełem. Klimat Twoich tekstów jest dość silnie przesiąknięty kinem amerykańskim. Już kolejny raz się zachwycam nad pisarstwem ewana i słusznie, bo to dobry prozaik. Szkoda, że na razie tak mało osób to przeczytało. Nie wiedzą co tracą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...