Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bogacz


Rekomendowane odpowiedzi

Gdyby mógł pień katowski podbiłby sobolem
czuł się władcą gest miał prawdziwie królewski
porozdawał ogrody gdzie spełnia się wszystko
i marmury wśród których nie znajdziesz zgryzoty

Na kapelusze damom sypał czerwiec z łąki
kibić pozwolił objąć tylko ręką serca
dał starym starość dębu - młodym młodość wieczną
świętych przeprowadził przez śmierć złotym mostem

Gdy ubogim niedzielę i kapelę wiejską
dał - z tej obfitości zostało tylko imię
Rubens - bogacz który przeszedł
przez ucho igielne

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gdyby mógł pień katowski podbiłby sobolem
czuł się władcą a gest miał prawdziwie królewski......tutaj średniówka na akcencie? "miał"? może jakoś odwrócic?
porozdawał ogrody gdzie się spełnia wszystko
i marmury wśród których nie znajdziesz zgryzoty

Na kapelusze damom sypał czerwiec z łąki
kibić pozwolił objąć tylko ręką serca
dał starym starość dębu - młodym młodość wieczną
świętych przeprowadził przez śmierć złotym mostem....... i tutaj to samo, jedna sylaba "przez"

Gdy ubogim niedzielę i kapelę wiejską
dał - z tej obfitości zostało tylko imię.... tu odwrócenie 6/7, a dlaczego?
Rubens - bogacz który przeszedł
przez ucho igielne......... no w ostatnich dwóch wersach totalna niekonsekwencja sylabowa!

Pozdrawiam Panie Jacku

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Korekty w duchu sylabotoniki - pewnie tak, choć jakieś chropowatości i zmięcia bym zostawił, udrapował, a nie ponaciągał wyraz tekstu po swojemu na rytmice. Dialogując z manierami (a może konwulsjami) epoki. Dlatego też akceptuję całkiem s m a c z n e nieścicłości na tym tle w ostatnich wersach:

"Gdy ubogim niedzielę i kapelę wiejską
dał - z tej obfitości zostało tylko imię
Rubens - bogacz który przeszedł
przez ucho igielne"

A pewnie można: "dał - a z obfitości pozostało imię" i tak dalej, tylko po co i czy dla każdego?

Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

problem z utworem jest taki. przez pierwsze zwrotki jest napuszony. to nie kwetia malowidłowania ale pisania. przez to się strasznie ciągnie. przedsięwziołem pewne środki tuszujące, wytarłbym "przez śmierć", a "gest miał prawdziwy", "marmury gdzie nie znajdziesz zgryzoty". to którowanie jest nie tego z dwóch powodów. konwencja trzynastki absolutnie nietrafiona. to nawet nie miała być trzynastka. jak tak patrzę na ten tęczowy krajobraz o tryumfie kościoła to się zastanawiam czy tego "Rubensa" bym też nie chlasnął. A tak z dwóch powodów. Pozdrawiam. Mam nadzieję żem się zbytnio nie rozpanoszył.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Eugen De:
Dariusz Sokołowski:
Witold Marek:

proszę wierzyć, kompozycja JEST przemyślana;
regularność pierwszych 2 strof wynika z epoki, do której się odnosi - barok klasycy-
zował, trzymał się konwencji, a język epicki 13 zgłoskowca podobnie jak "Pan
Tadeusz" odpowiadał mojemu zamysłowi - aby opisowi dać rozmach, właściwy
poetyce obrazów bohatera wiersza;
ale też barok już eksperymentował - w obrazach manierystów /Tintoretto, Tiepola,
Correggio, P. Veronese/jest wyraźnie zaznaczona ucieczka od realizmu w kie-
runku wytworności, ku przesadzie, monumentalności i wybujałości form już nie
osadzonych w rzeczywistości, ale w świecie albo wyobrażonym albo stylizowanym;
pełnym ruchu, zmienności i niespodzianek tematycznych i perspektywicznych;
Rubens, reprezentant flamandzkiego malarstwa, był malarzem natury w całym jej
przepychu, stąd dzieła jego cechuje wybujałość, szczerość, dynamika niepokój i
zmysłowość. Ta właśnie zmysłowość, naturalna, zdrowa, pierwotna i płodna wyraziła
się w napisie, jaki widniał nad drzwiami jego pracowni: "Mans sana in corpore sano" -
zdrowa myśl w zdrowym ciele, jako jego życiowe i artystyczne hasło. Z tej właśnie
zdrowej zmysłowości wynika znamienny dla dzieł Rubensa kult zdrowego, silnego
ciała człowieka, a i wszystkiego, co temu zdrowiu i ciału służy.
Dariusz Sokołowski mylnie interpretuje dzieło Rubensa jako nachalny "kult kościoła";
Wszystko jedno, czy to będzie obraz o treści religijnej, mitologicznej, alegorycznej,
czy nawet w pewnych wypadkach portret - istotnym tematem dzieł Rubensa jest
akt, ciało człowieka - i nie ważne, Ukrzyżowanego, czy salonowej kokietki czy mitolo
gicznego osiłka. Wraz z żywiołowością wynikającą z natury idzie intensywność żywej
kolorystyki - Rubens był pogańskim apologetą świata stworzonego; materii tego
świata.
Panowie - resume; sztuka - na przykładzie Rubensa nie może tkwić w konwencji,
jakiejkolwiek; poetyka klasyczna trzymająca się reguł nie może być więzieniem myśli,
mundurkiem starannie zapinanym na ostatni guzik - mówiąc metaforycznie; dlatego
wybrałem - jak pięknie określił to Witold Marek - "zmięcie", barokową niespodziankę
idąc nie za schematem, a za żywą logiką własnej myśli, wyłamującej się ze schematu
do własnej, żyjącego współcześnie peela, prawdy. Jeśli tkwiący tam aspekt religijny,
bo ewangeliczny razi - to zaznaczam - moja prawda nie musi być prawdą czytelnika;
nie każdego czytelnika.
bardzo dziękuję za zajęcie stanowiska powyższym interlokutorom; pozdrawiam! J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

idąc nie za schematem, a za żywą logiką własnej myśli, wyłamującej się ze schematu do własnej, żyjącego współcześnie peela, prawdy. To pół-nad-zdanie coraz bardziej utwierdza mnie (tylko moim) w przekonaniu, że wiersz jest jakimś apokryficzno-proautopsyjnym nadproduktem. ale uznajmy, Panie Jacku, że zamysł świadomy. wobec tego jak wytłumaczyć ten brak dystansu pomiędzy peelem a autorem. no i dlaczego zarzuca mi pan błędną interpretację obrazu, skoro wyraziłem się jasno o wierszu. czyżby mylnie Pan zinterpretował moje zdanie? proszę dokładnie pogrzebać w "dziełach" Artysty może co się wyjaśni. odczytuję niecodzienne ożywienie. mam nadzieję że to sztuka tak wpływa. pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dariusz Sokołowski.; no i udało się panu mnie rozśmieszyć tym "apokryficzno-proautopsyjnym
nadproduktem" - wyborna facecja! między peelem a autorem wcale nie musi
być dystans /to jakaś kolejna święta reguła ? natomiast powinna być między
autorem a czytelnikiem, jak też między peelem a czytelnikiem;
apokryfy proautopsyjne uprawia większość piszących, albo i wszyscy
- z panem włącznie, a dystans najlepiej mieć - do samego siebie; :)))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


cieszę się że zakosztował Pan w (swoim) nadprodukcyjnym języku, takiż miałem cel:) (powiedzmy że nieświadomie) Co kto robi to widać. Kolejny pseudo-wykład (już nie a i może na podłożu literatuiry) sobie podarujmy. Myślę że wyrażał on bardziej Pana emocje aniżeli ogólne prawdy w aspekcie, których dałoby się w jaki kolwiek uzasadniony sposób pokazać słuszność takiegoż narzedzia poetyckiego. Tak więc kolejny myślę że nie wniesie niczego nowego. Nie chcę abyśmy żarli się jak dwa szczeniaki. Stricte powtórzę jeszcze raz o co mi idzie. Nie wydaje mi się, aby nawet najpięknieszy przedmiot świata był językiem którym on sam się opisuje. To jak definiowanie prawdoposobieństwa przy pomocy prawdopodobieństwa. Cóż, niektóre pojęcia należą do apriorycznych form zmysłowości. Podarujmy sobie tłumaczenie własnych aksjomatów. Bo w każdym przypadku udowadnianie globalnych tez przy ich pomocy staje się sofizmatem. Mam zastrzeżenia co do słuszności takiego a nie innego Pańskiego wyboru - języka tego utworu. Powołując się na Rubensa vide Panów Tadeuszów itp, jest z punktu widzenia okresów i gatunków sztuki nie do zniesienia. To nie kwestia dystansu ani do Pana, ani samego siebie. Dla mnie to kwestia smaku. No chyba że jest w tym jakiś jeszcze głębszy Pana zamysł, który wymiesza rokoko z postmodernizmem. Ale to już chyba zwyczajne barbarzyństwo. Pozdrawiam szczerze. Proszę nie mieć do mnie urazy, że Panu śmiecę pod wierchołem, ale nie mogę w żaden sposób wysłać Panu priv.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dariusz Sokołowski.; jeśli pan sądzi, że klasycyzm "Pana Tadeusza" był wolny od elementów baro-
kowych - zwłaszcza w opisach, to taka destylacja i dezynfekcja okresu od
okresu, gatunku od gatunku istnieje tylko w teorii, a nie w żywym, prawdzi-
wie artystycznym dziele; pan dobrze wie - że zastosowałem tu tylko porówna
wczo kwestię przerostu formy nad treścią; ale widzę z metody erystycznej,
że lepiej przypisać mi domniemane bzdury, niż uzasadnić własną krytykę;
bo w końcu - jeśli to ma być tylko kwestia smaku - to jest to tylko próba
narzucenia własnego "widzimisię", własnej poetyki w imię "smaku", a nie próba
smakowania tego , co podano; a dosłowniej: solenia i pieprzenia tego, co
akurat zdaniem "kucharza" wymaga imbiru i cynamonu; ostatecznie można
odejść od stołu; J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie sądzę aby klasycyzm mickiewiczowski był wolny od czegokolwiek, bo nie o Mickiewiczu mowa. Wiem że miało być gustownie. Że taki zabieg. Ale z punktu widzenia chociażby szeroko rozumianego pojęcia sztuki nie widzę jego uzasadnienia. Napisałem dlaczego. Niekompatybilność "stylów", użyta trzynastka szarpie pod względem rytmicznym, brak wzorca rytmicznego. Zarówno barok jak i inne wysublimowane gustem Autorskim gatunki zgodnie z założeniam pierwotnym powinny być płynne. Nie znalazłem tego. Czy muszę aż rozpisać akcentację. Z drugiej strony, załózmy , że przyjmiemy konwencję trzynastki. Po co te świąteczne wywijasy słowne. Przeciaż taka a nie inna forma nie narzuca nam aż takich luk zdaniowych wynikających z nieskrupulatności języka i myśli, abyśmy musieli popadać w uzasadnienia słusznosci zastosowanych alegorii werbalnych. Rozumiem alegorycznośc formy malarskiej. Ale czyż ona pociąga za sobą te wszystkie zbytki słowne. Strasznie drażliwym jest dla mnie temat formy a treści. Bo my jako już sami gadacze często popadamy w kanony i tniemy na odlew jak popadło raz przeciw jednemu, innym razem przeciw drugiemu. To nie batalia o stronniczość. Ani słuszność którejkolwiek z tez. In fact, jeśli już założymy swój kanon językowy danego utworu, to chodzi o precyzję wykonania (przesunięcia w średniówce, chociażby niekonsekwencja w ilości sylab, bo mówił Pan że ma być trzynaście, patrz I,2, niekompatybilność akcentu zdaniowego z akcentem logicznym, itd). O słowach już napisałem czego mi za dużo. Na dzień dzisiejszy nie odpowiada mi taka potrawa. W gruncie rzeczy nie wiem komu bliżej do konsumpcjonizmu. Dlatego odchodzę grzecznie od stołu. Jak zwykle z ogromnym szacunkiem do Pana osoby. Nie zawsze do zdania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

nie jestem niewolnikiem form, i jeżeli z powodu formy ma ucierpieć myśl, czy przesłanie - natychmiast odstępuję od formy, bo forma ma służyć treści a nie odwrotnie; wszelkie konwencje są kwestią umowną , dobrowolnie przyjętą, zatem autor może i wolno mu żonglować formami dowolnie, byle zrealizować swój cel - wyrazić to, co chce wyrazić, bez oglądania się na cudze gusta;
czytający może mu to i owo zasugerować - ale ostateczna redakcja i decyzja o kształcie dzieła należy do autora, to on podejmuje ryzyko; nie interesuje mnie celebrowanie konwencji - to jałowa zabawa; zręczność w układaniu słów jest czym innym niż drążenie sensów, ich wyławianie i wartościowanie; akademizm nieodwołalnie przeżył się - i dobrze!
J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mimo pewnych dywagacji i oczywistości (choć do tych oczywistości się dorasta, bo nie do kupienia na gotowo dla debiutantów) - takie wymiany zdań to być może najkorzystniejsza rzecz, jaka się pod prezentowanym wierszem zdarzyć może... Ta do ewentualnej kontynuacji, ale tego już nie można na siłę stymulować. Bo to po takich wymianach zdań wyostrza nam się zwykle odbiór tekstu rzeczonego oraz innych - w danym świetle. Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • - Ma? - Da. - Kasza jeża. - Że ja z saka dam.    
    • - Jada; jeża kanapka, jak pana. - Każe - jadaj.                
    • Tekst powtórkowy     Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem beretu.   Widzę siebie na podłodze, ubabranego krwią ukochanej. Skąd wiem, że akurat z niej wyciekła? Pragnę ją znowu przytulić, ale krew przytulić trudno. Kawałek udka też. Zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. To chyba profanacja zwłok. Mówię: przepraszam.   Na próżno, gdyż leży biedna w kałuży koloru pomidorka, dosłownie rozbebeszona i nic do niej nie dociera. O co tu chodzi? Rozumowanie spowite mgłą. Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadośćuczynienie. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona już żadnego brzucha nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję.   Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z kościanymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na ukochany bajzel. O mało co, a straciłbym wzrok, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele retorycznych pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam do diabła wiedzieć. Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo.   On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czuję jego obecność. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca.   Wystaje nieokreślonym obrazem z ciała, jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną nie wiadomo czym, niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem, gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Jakiej powierzchni? Co ja plotę. Znowu ześwirowany warkocz?   Przede mną pojawia się znikąd. Wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie mi łatwiej odszukać prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę je nożem w nadziei, że znajdę swoje: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty.   Nagle mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego, nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka spoconych, zdenerwowanych pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia.   Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć dziurę, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć, nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić.   I znowu zmiana otoczenia. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór w ogromnym mózgu. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi. A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło?   Zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę, to co robię. Coś tam jeszcze jest.   Część ukochanej jest schowana w podłodze. Dopiero teraz dostrzegam wokół wystające klapki parkietu pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego umownym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić.   Zdecydowanie coś ze mną nie tak. Nie mogę się połapać w tym wszystkim. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ciekawe czemu? Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba, a nie czym innym. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój.   Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę, jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w jakąś rolę uwierzyć.   Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany, szary kopiec i zaczynają go dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Mam chyba sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wewnętrzne strony i słyszę przytłumione odgłosy. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – wyjmę i zobaczę, co to jest.   Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło, lecz za dużo tego. Przestaje to robić na mnie wrażenie. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować.   Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie, wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje.   W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Przy mnie jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Nie patrzę już więcej w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko.   Z tym złudnym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest blisko mnie. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę, na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem?   W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga mój wzrok.   Nigdy go nie widziałem, nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej dla mnie sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas?   Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika.   Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął.   Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć, tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło.   Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie.   Zakrywam czaszkę kopułą, którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... lecz jednak nie chcę, żeby naleciał do środka.   Mimo wszystko czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza.    Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty. Chyba dlatego, że jestem tak samo głupi, jak byłem na początku.
    • gdzieś w oddali dzwonki dzwonią jakby ktoś na coś zapraszał poetycko wszędzie wkoło uśmiechnięta wiara nasza   pośród kwiatów hen na łące widać ścieżkę pozłacaną lśnienie słońca jest początkiem jak dywanem skryło całą   tam horyzont lasu szarość drzewa tęsknią mgłą spowite czegoś jednak wciąż za mało znów zakwita prozą życie   *** już nocka zalśniła gwiazdami księżyc choć świeci to śpi więc zaśnij cichutko dla ciebie czas jest a w nim upragniony twój sen
    • @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki:)↔Bardzo mi przypadł do gustu Twój wierszyk:) Pod względem rymów, też:)↔Pozdrawiam:))) @andreas ↔Dzięki za całkiem zmyślny wierszyk księżycowy. A zatem współpraca, przeważnie popłaca:)↔Pozdrawiam:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...