Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kustosz przeszłości


Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Sięgnąłem do źródeł polonistycznych po definicję wiersza i co się okazuje: wiersz jest to mowa w szczególny sposób zorganizowana, przeciwstawna prozie. Padano następnie wiele technicznych nazw tego zorganizowania, których nie chciałbym tu przytaczać i liczne podziały wierszy. Nie dostrzegłem jednak żadnych ograniczeń czy nakazów co wiersz powinien przedstawiać w treści, takich jak osad, innowację, zaskakującą perspektywę. Także nic tam nie ma o pobudzaniu, podjudzaniu, niepokoju czy funkcji nauki myślenia. Jeśli się mylę to proszę mi wskazać odpowiednią literaturę. Czy malarz, rysownik, rzeźbiarz ma wprowadzone definicją gatunku uprawianej sztuki ograniczenia, poza możliwościami technicznymi? - chyba nie. Piszemy o tym co czujemy, co widzimy, co podpowiada nam wyobraźnia, organizując to w strofy stosowne do opisywanych treści sięgając po środki które podkreślają to co chcemy przekazać. W wierszach przedstawiamy sposób myślenia, wyrażamy uczucia i swój stosunek do otaczającego nas świata, ale także możemy być lirycznymi malarzami odzwierciedlającymi piękno, czy brzydotę rzeczy, osób zwierząt, bez żadnej górnolotnej funkcji. Może się mylę, jeśli tak, to wiele klasycznie pięknych utworów powinno zostać spalonych na stosie przez współczesnych poetyckich inkwizytorów. Pozdrawiam Leszek :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

: „...Bo ileż to razy patrząc na stary zamek koronujący ruinami górę mego rodzinnego miasteczka, marzyłem, że kiedyś w ten wieniec wyszczerbionych murów nasypie widm, duchów, rycerzy, że odhoduję upadłe sale i oświecę je przez okna ogniem piorunowych nocy"
J. S.

I tym cytatem zakończe swoją dyskusje przy tym Wierszu Leszka :)
Do nastepnego !

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czytając Twój wiersz Leszku, odtworzyłam w pamięci bardzo podobną sytuację z jaką miałam do czynienia niedawno, podczas rowerowej eskapady po okolicznych wioseczkach nieopodal Jeleniej Góry. Kraina malownicza, zniszczony pałac, starszy, siwy mężczyzna opowiadający historię tego miejsca, zarówno w czasach świetności, jak i w okresie rozgrabiania, które doprowadziło do zniszczeń, oraz oczywiście roztaczane przez niego wizje świetlanej przyszłości pałacu, przywrócenia jego wyglądu i funkcji. Wszystko to widzieliśmy i słyszeliśmy, i jak nic odnajduję to w Twoim wierszu, tak jakbyś był tam razem z nami – niesamowite.
Pozdrawiam serdecznie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Nataszo bardzo często zatrzymuję w swoim poetyckim kadrze to co widzę, w sensie jak piszesz "konkretnych sytuacji, wspomnień, wyobrażeń", jednak dorzucam do tych obrazków jak piszesz zawsze jakieś głębiej ukryte refleksje. Pozdrawiam Leszek :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Wiersz nie musi uczyć myśleć (choć może, oczywiście). Są różne funkcje poezji. Przede wszystkim wiersz liryczny powinien wyrażać oraz wyzwalać w odbiorcy takie czy inne uczucia (a co za tym idzie - pobudzać wyobraźnię właśnie, rozwijać tzw. inteligencję emocjonalną). Ten utwór robi na mnie pewne wrażenie, owszem.
Natomiast rozwój intelektualny stymuluje raczej proza, i to głównie ta uważana za nieartystyczną (naukowa, publicystyczna itd.).
Pozdrawiam.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Hej, hej, Stefanie - spieszę donieść, że Leszek to nie Lech - to dwa różne imiona.

Oj, pogubiłem się w waszej dyskusji całkiem, że po kilku minutach czytania nie wiedziałem, co jest grane i o co chodzi???
Co do obrazka - wiersz tworzy w wyobraźni różne skojarzenia, przywołuje myśli, dawne przeżycia, maluje obrazy, które w podświadomości oglądamy i często uśmiechamy się nieświadomie, jeśli były miłe... O co więc kruszyć kopie?

Leszek pisze >>>
Sięgnąłem do źródeł polonistycznych po definicję wiersza i co się okazuje: wiersz jest to mowa w szczególny sposób zorganizowana, przeciwstawna prozie. Padano następnie wiele technicznych nazw tego zorganizowania, których nie chciałbym tu przytaczać i liczne podziały wierszy. Nie dostrzegłem jednak żadnych ograniczeń czy nakazów co wiersz powinien przedstawiać w treści, takich jak osad, innowację, zaskakującą perspektywę. Także nic tam nie ma o pobudzaniu, podjudzaniu, niepokoju czy funkcji nauki myślenia. Jeśli się mylę to proszę mi wskazać odpowiednią literaturę. Czy malarz, rysownik, rzeźbiarz ma wprowadzone definicją gatunku uprawianej sztuki ograniczenia, poza możliwościami technicznymi? - chyba nie. Piszemy o tym co czujemy, co widzimy, co podpowiada nam wyobraźnia, organizując to w strofy stosowne do opisywanych treści sięgając po środki które podkreślają to co chcemy przekazać. W wierszach przedstawiamy sposób myślenia, wyrażamy uczucia i swój stosunek do otaczającego nas świata, ale także możemy być lirycznymi malarzami odzwierciedlającymi piękno, czy brzydotę rzeczy, osób zwierząt, bez żadnej górnolotnej funkcji. Może się mylę, jeśli tak, to wiele klasycznie pięknych utworów powinno zostać spalonych na stosie przez współczesnych poetyckich inkwizytorów. Pozdrawiam Leszek :)

I wszystko jasne. Mnie się podoba ten "obrazek" i tyle...
Pozdro Piast
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Hej, hej, Stefanie - spieszę donieść, że Leszek to nie Lech - to dwa różne imiona.

Oj, pogubiłem się w waszej dyskusji całkiem, że po kilku minutach czytania nie wiedziałem, co jest grane i o co chodzi???
Co do obrazka - wiersz tworzy w wyobraźni różne skojarzenia, przywołuje myśli, dawne przeżycia, maluje obrazy, które w podświadomości oglądamy i często uśmiechamy się nieświadomie, jeśli były miłe... O co więc kruszyć kopie?

Leszek pisze >>>
Sięgnąłem do źródeł polonistycznych po definicję wiersza i co się okazuje: wiersz jest to mowa w szczególny sposób zorganizowana, przeciwstawna prozie. Padano następnie wiele technicznych nazw tego zorganizowania, których nie chciałbym tu przytaczać i liczne podziały wierszy. Nie dostrzegłem jednak żadnych ograniczeń czy nakazów co wiersz powinien przedstawiać w treści, takich jak osad, innowację, zaskakującą perspektywę. Także nic tam nie ma o pobudzaniu, podjudzaniu, niepokoju czy funkcji nauki myślenia. Jeśli się mylę to proszę mi wskazać odpowiednią literaturę. Czy malarz, rysownik, rzeźbiarz ma wprowadzone definicją gatunku uprawianej sztuki ograniczenia, poza możliwościami technicznymi? - chyba nie. Piszemy o tym co czujemy, co widzimy, co podpowiada nam wyobraźnia, organizując to w strofy stosowne do opisywanych treści sięgając po środki które podkreślają to co chcemy przekazać. W wierszach przedstawiamy sposób myślenia, wyrażamy uczucia i swój stosunek do otaczającego nas świata, ale także możemy być lirycznymi malarzami odzwierciedlającymi piękno, czy brzydotę rzeczy, osób zwierząt, bez żadnej górnolotnej funkcji. Może się mylę, jeśli tak, to wiele klasycznie pięknych utworów powinno zostać spalonych na stosie przez współczesnych poetyckich inkwizytorów. Pozdrawiam Leszek :)

I wszystko jasne. Mnie się podoba ten "obrazek" i tyle...
Pozdro Piast


To ja Piaście wytłumacze - "obrazek" to jest gatunek liryki o tematyce społecznej u nas tworzony w epoce pozytywizmu. Ten powyższy utwór zupełnie mi się w to nie wpasował, chociaż tego "kustosza" można przeciez przemyślec, jako jednostkę pracująca dla zachowania skarbów kultury. I tutaj jest podłoże do dyskusji i wierszu. Ale te panie mają argument jeden - "podoba mi się".

A że ostatnio pojawiła się tendencja zarówno kiepskich wierszydeł, jak i opini, to dośc bezczelnie wykorzystałem okazje i to ja narobiłem tego zamieszania. Jedyne, czego żałuje to że właśnie u Leszka, ponieważ akurat co do Jego utworów - niezaprzeczalnie pasują do definicji wiersza.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Corleone 11 Wpadam dziś, bo wreszcie mam chwilę... czyli co? Czekamy na ponowne przyjście Jezusa na Ziemię?
    • @Arsis Cześć Włodek

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • W borze gęsto uplecionym, mgłą spojoną przemilczeniem Między szczytem wypiętrzonym, między skrajem, zapomnieniem Srebrnym światłem osłonięty, w noc gwieździstych adwersarzy Co słoneczny promień chwyta, jeśli za dnia tylko marzy W łonie leśnej pierwotności, obok regla, w mateczniku Przy dziewiczym wiecznym źródle, tętniącego z monolitu Rósł jedyny, nieskalany, okazały, eminentny Jawor- niezwykle leciwy, przy tym bardzo korpulentny Klon zuchwałej był natury, rządny przygód, doznań blasku Godzinami uwertury tworzył z swych gałęzi trzasku Za zrządzeniem opatrzności, w zbiegu zdarzeń wyższej siły Ludzkie ucho dosłyszało, ten rezonans co jak żywy Zdawał się nicować ciało, nieść powietrza kęsy krzepkie Słyszącemu stale mało, słuchać pragnął ich namiętnie Myśl zrodziła pomysł śmiały, rozum spoił wyobraźnią Serce wrażliwości pełne, wsparło proces swoją jaźnią Ręka z należytą siłą, lecz z szacunkiem i oddaniem Ścięła konar jaworowy, we wdzięczności i z uznaniem Dłoń zmarszczona czasu pląsem, biegła w lutniczym rzemiośle Wydrążyła drewno z gracją pracy rąk na tkackim krośnie Wszystko po to, by w efekcie schyłku prac mozolnych wielu Palce opuszkami swymi, pochwyciwszy klona postać Mogły struny naciągnąwszy, doprowadzić końca celu Jakim jawor od lat wielu, pragnął z głębi wnętrza zostać Skrzypce – taka ich historia cała, grają dziś dla Ciebie bracie Ta muzyka wznosi duszę, lepszej w życiu nie doznacie Ile nut na pięciolinii, ile dźwięków świat obieca Tyle podzięki za drzewo, które nie syciło pieca   Wiersz pochodzi z mojego debiutanckiego tomiku "Wnętrze cz. I":

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • oddalam się od prawideł ułożonych wersów zatracam częściej w szklane oko nie szkiełko każe wstrzymać oddech gdy wylewa się słowo   gdyby o tym wiedział wieszcz napisałby pewnie tylko  dwanaście zgłosek w jednym szeregu stanął może nawet uderzył w klawiaturę zamiast w dzwony                        
    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...